Starożytność internetowa

W czasach wymyślnych aplikacji spamujących ściany na Facebooku i skutecznej ochrony przeciwspamowej, w której wyznacznikiem standardów stały się – co by nie mówić – skrzynki pocztowe na Gmailu, czytając poniższy email poczułem się, jakbym zobaczył ducha z przeszłości.
Myślałem, że tak prymitywnych prób wyłudzenia danych już się nie spotyka. Czyżby ktoś jeszcze na to się nabierał?

Niczego nie będzie

Za sprawą podręcznikowego wręcz przykładu hackingu w białym kapeluszu, dokonanego przez uczniów technikum informatycznego, wybuchła afera, a w jej rezultacie Facebook, Nasza Klasa i parę innych zakątków sieci stały się niedostępne na komputerach w naszej szkole. Dołączyliśmy do tysięcy placówek na całym świecie, w których – przynajmniej za pośrednictwem szkolnych serwerów proxy – dostęp do największych serwisów społecznościowych został zablokowany. Z jednej strony nie przeszkadza mi to szczególnie w pracy, a bezrozumne przeglądanie zdjęć użytkowników Naszej Klasy zawsze wydawało mi się mieć zgubny wpływ na odbiorców tej wątpliwej jakości rozrywki, ale patrząc na to z innej perspektywy, coś się nie zgadza.
Przypadek lekkomyślnego udostępnienia publicznie swojego loginu i hasła do portalu społecznościowego na publicznym komputerze przez jednego z uczniów należałoby raczej wykorzystać do zwrócenia uwagi na bezpieczeństwo w internecie i napiętnowanie takiego bezmyślnego postępowania. Tym bardziej, że korzystający z tego aktu beztroski „hakerzy” nie zrobili niczego destrukcyjnego, a jedynie pozwolili sobie na w gruncie rzeczy nieszkodliwy żart. „Ofiara” powinna właściwie być wdzięczna „hakerom” za zwrócenie jej uwagi na kwestie bezpieczeństwa i prywatności przy korzystaniu z komputera, do którego dostęp mają inne osoby. Nie utraciła kontroli nad swoim kontem, o którego prywatność niewiele dotąd dbała, a umieszczone przez „hakerów” treści z łatwością usunęła.
Portale społecznościowe to dzisiaj integralna część internetu i wiele witryn po prostu nie działa prawidłowo po wyłączeniu społecznościowych funkcji. Konto na Facebooku jest używane jako mechanizm logowania na milionach stron poza samym Facebookiem, a część użytkowników wykorzystuje zintegrowaną skrzynkę wiadomości na portalu jako swoją pocztę email. Co jeszcze ciekawsze, portale społecznościowe to nie tylko miejsce grania w idiotyczne gierki i przeglądania „sweet foci”. Kilka klas w naszej szkole ma na Facebooku tajne lub zamknięte grupy, w których notują zadane z różnych przedmiotów prace domowe i terminy ich oddania, pomagają sobie w ich odrabianiu, przygotowują się razem do klasówek. Wydaje się, że zablokowanie im dostępu do tych grup w szkole jest bardzo lekkomyślne i nie prowadzi do niczego dobrego.
YouTube to miejsce, gdzie uczniowie oglądają setki głupawych filmików, ale nie brak tam także kanałów edukacyjnych i materiałów, które można wykorzystać przy nauce każdego praktycznie przedmiotu. Natura internetu jest taka, że perły znajdują się na śmietniku. Pytanie, czy szkoła ma zakazać szukania tych pereł, czy powinna wspomagać ich wyławianie i uczyć, jak się przy tym nie pobrudzić?
Jeden z trzecioklasistów wybił ostatnio zęba przewracając się na kaloryfer. Stosując logikę przyjętą po zajściu w technikum informatycznym powinniśmy poważnie się zastanowić nad likwidacją centralnego ogrzewania.

Kaznodzieja na Stanfordzie

Nie miałem nigdy Maca, iPoda, iPhone’a ani iPada. I chyba w najbliższym czasie nie będę miał. Ale nie sposób się nie zgodzić, że wraz ze śmiercią Steve’a Jobsa straciliśmy wizjonera i proroka, jednego z największych ludzi naszych czasów. Przypomniałem sobie przemówienie, które obejrzałem kilka lat temu i zrobiło na mnie olbrzymie wrażenie. Odszukałem je w internecie i okazuje się, że ktoś odwalił kawał porządnej roboty i zrobił do tego filmu napisy w języku polskim.
Warto obejrzeć. Znakomite przesłanie dla nauczycieli, dla studentów, dla budowniczych przyszłości. Prawdziwe kazanie na górze naszych czasów.

Zaproszenia do Google+

Wzorem Pawła Wimmera, udostępniam mój link zaproszeń do serwisu Google Plus. Wystarczy weń kliknąć, by móc dołączyć do użytkowników „kręglarni”.
A jeśli jesteś już w Google+, mój profil znajdziesz tutaj.
O serwisie społecznościowym Google w fazie testowej pisałem wprawdzie dotąd dość krytycznie, zdarzyło mi się nawet zakwestionować to, co rzekomo najbardziej innowacyjne. Ale niech każdy sam się przekona.

Kręgi na Facebooku

Od jakiegoś czasu obserwuję ze zdziwieniem głupawkę na punkcie Google+, jaka ogarnęła część komputerowych geeków. Zachwycają się serwisem, który właściwie nie wnosi niczego nowego, na pewno nie jest bardziej innowacyjny niż projekt Pulse, funkcjonujący od dawna na Yahoo! jako wyraz swego rodzaju kapitulacji i rezygnacji z Yahoo! 360°, a nawet jeśli w przyszłości pochłonie sporą część społecznościowego internetu, nowatorskich treści i metod prezentacji póki co trudno się w nim raczej dopatrzyć.
Najbardziej niepojęte jest dla mnie zachwycanie się rzekomą prywatnością, jaką dają nam kręgi znajomych. Zastanawia mnie, czy naprawdę funkcję kręgów trzeba było pokazać przy pomocy tak wielkich i wyraźnych narzędzi graficznych, by użytkownik był zmuszony do korzystania z nich? I czy naprawdę tak doświadczeni komputerowcy, jak śmietanka polskich kręglarzy, nie zauważyli dotąd na Facebooku możliwości udostępniania wpisów wybranym użytkownikom?




By z niej korzystać, wystarczy przed użyciem przycisku „Udostępnij” wybrać opcje rozwijane przez umieszczoną na lewo od niego kłódeczkę. Jeśli segregujemy znajomych w grupach, podobnych do Googlowych kręgów, daje nam to dokładnie takie same możliwości udostępniania, jak na Google+. Ba, udostępniając możemy nie tylko wybrać grupy i osoby, którym się nasze treści mają wyświetlać, ale mamy także możliwość zablokować wybrane osoby i uniemożliwić im wyświetlenie się naszego wpisu.



Mamy też, wbrew ciągłemu pianiu zachwyconych Google+, wpływ na to, co się wyświetla na naszej stronie głównej Facebooka. Przy każdym newsie istnieje możliwość zablokowania wpisów danej osoby lub aplikacji, która go opublikowała. 



To nieprawda, że na Facebooku trzeba się stale zmagać z setkami zaproszeń do głupiej gry – po otrzymaniu pierwszego z nich można po prostu wybrać opcję blokowania wszystkich zaproszeń do tej aplikacji, albo zablokować wszystkie zaproszenia do aplikacji od danego użytkownika, jeśli któryś z naszych znajomych ma obsesję na punkcie gier na Facebooku. Najlepszym dowodem na skuteczność tych blokad niech będzie fakt, że nie udało mi się zrobić zrzutu takiej opcji, chociaż mam kilkuset znajomych. Po prostu nie wyświetla mi się to, czego sobie nie życzę. A na to właśnie w Google+ nie mam wielkiego wpływu i jestem informowany o rozmaitych aktywnościach różnych ludzi, chociaż nie mam obecnie w moich kręgach nikogo.
Portale społecznościowe – szczerze mówiąc – w ogóle mnie jakoś nie podniecają, chociaż zaglądam codziennie pod parę adresów. Konto na Naszej Klasie usunąłem kilka lat temu, na MySpace w tym roku. Owszem, używam kont Google i Facebook do logowania w różnych serwisach, synchronizowania usług w telefonie, mam podpięty strumień aktywności z Facebooka pod pocztę na Yahoo!, ale do samych portali zaglądam rzadko. Większość moich tam aktywności bierze się z zewnętrznych aplikacji albo z telefonu. Jestem stale dostępny na czacie Facebooka, bo mam to konto skonfigurowane w Skypie i Tlenie i jest to w sumie wygodniejsze, niż korzystanie z egzotycznych komunikatorów. Dobrze życzę Google+, bo w ogóle darzę sympatią giganta z Mountain View i korzystam bardzo szeroko z jego usług, ale wydaje mi się, że nie ma sensu zachwycać się wszystkim, jeśli tylko pojawia się pod szyldem Google.

Mailem na Dropboxa

Pisałem ostatnio dużo o Dropboxie i wydaje się, że były to wpisy dość pożyteczne, a przynajmniej okazały się popularne w statystykach. Napisałem między innymi o tym, jak powiększyć darmową przestrzeń w tej usłudze do prawie 20 gigabajtów (dziesięciokrotnie więcej, niż dostaje się za darmo na starcie) korzystając z odpowiedniej domeny i polecając Dropbox na portalach społecznościowych. Podzieliłem się doświadczeniem z udanego eksperymentu ujednolicenia plików na pulpitach różnych komputerów.
Oto kolejna porada, jak skutecznie korzystać z Dropboxa, także do współpracy z innymi.
Send to Dropbox to darmowa usługa, pozwalająca dowolnemu użytkownikowi przesyłać pliki wprost do Dropboxa za pośrednictwem odpowiedniego adresu email. Po połączeniu usługi z naszym kontem Dropbox, otrzymujemy unikalny adres email, pod który należy wysłać pliki, aby zostały umieszczone w naszym Dropboxie. Nie trzeba chyba dodawać, że usługa ta, po udostępnieniu adresu innym osobom, umożliwia umieszczanie w naszym Dropboxie plików przez dowolnego użytkownika. Taki publiczny FTP trochę.
Można pomyśleć nad wieloma zastosowaniami takiej usługi. Jednym z nich jest przesyłanie elektronicznych wersji prac domowych nauczycielowi bez zasypywania jego skrzynki mailowej, zwłaszcza jeśli ma ona ograniczone możliwości sortowania poczty.
Podobne usługi w sieci to File Stork i Drop It To Me.

Jeszcze więcej miejsca

Pisałem niedawno o tym, jak zwiększyć przestrzeń dyskową naszego Dropboxa korzystając z konta mailowego w domenie edu (także edu.pl). Na tym jednak nie kończą się wcale możliwości powiększania naszego dysku w chmurze całkiem za darmo.
Jeśli używasz Dropboxa, możesz zwiększyć swój limit pięć razy po 128 MB, jeśli połączysz swoje konto Dropbox z kontem na Facebooku i Twitterze, dodasz profil Dropboxa na Twitterze do śledzonych przez siebie, napiszesz co podoba ci się w Dropboxie i poinformujesz osoby obserwujące ciebie na Twitterze, że uzywasz Dropboxa. Oferta umożliwiająca skorzystanie z tego pięciostopniowego upgrade’u dostępna jesttutaj.
Jeśli nie używasz jeszcze Dropboxa, zacznij.

Lepiej korzystać

Jak Google daje ci jakąś funkcję, to lepiej z niej korzystać, bo inaczej na pewno znajdą jakiś sposób na to, by cię ośmieszyć. Wpisuje się to zresztą dobrze w tradycję zabawnych tekstów w alertach przeglądarki Chrome i niektórych serwisów Google, albo zmienianego okolicznościowo logo.
Taki na przykład Łukasz – studiuje, pracuje, ma bogate życie osobiste, ale nie używa Google Talk, a w kliencie Jabbera, w którym ma skonfigurowane konto GTalk, nie ustawia opisu statusu. No to się dowiemy o Łukaszu, że … „Łukasz nic nie robi”.

 

Jak mamy od Google usługę, lepiej z niej korzystać. Bo jak nie, to nas załatwią.
Więc jeśli jeszcze nie masz Google+, szybko zdobądź zaproszenie, nawet jeśli komentarze na Facebooku da się już edytować. Google zaraz wymyśli coś nowego, a jak Mahomet nie pójdzie do Google, to Google i tak przyjdzie w końcu do niego.

Sprawiedliwość asymetryczna

Asymetria jest w modzie, nie tylko za sprawą popularności Google+ i asymetryczności kontaktów w kręgach tego serwisu, nie tylko w dekoracji wnętrz i architekturze. Dzisiejsza lektura prasy i internetowego „głosu ludu” na rozmaitych forach pokazuje, że wszystko mamy asymetryczne, nawet poczucie sprawiedliwości. A może po prostu mamy nie całkiem równo w głowach?
Między wierszami komentarzy o dwóch różnych wydarzeniach, dwóch różnych przestępstwach i dwóch różnych wyrokach zgrzyta między obracającymi się w moim mózgu trybami piasek niekonsekwencji.
Oto z jednej strony oburza nas, jak to możliwe, by norweski zamachowiec, który z zimną krwią i w ramach ściśle skalkulowanego planu zamordował ponad dziewięćdziesiąt osób, miał dostać maksymalnie 21 lat pozbawienia wolności. Sam szef polskiej dyplomacji niewyparzonym językiem daje wyraz swojemu oburzeniu na Twitterze, nie zważając na fakt, że stanowisko ministra zobowiązuje go do pewnego profesjonalizmu. Odżywają nawoływania do przywrócenia kary śmierci i nikogo nie obchodzi, że Norwegia jest niepodległym państwem i ma dojrzały system prawny. Nikogo nawet nie obchodzi, że te rzekome 21 lat, jakie może dostać Anders Breivik, to nieprawda. Gorączkujemy się tylko tym, że prawo norweskie jest zbyt łagodne i łatwo nam jest właśnie ten liberalizm i otwartość skandynawskiego społeczeństwa obarczać winą za tragedię, do której doszło.
Z drugiej strony ekscytujemy się faktem, że Jakub Tomczak, skazany przez brytyjski sąd na podwójne dożywocie za gwałt i brutalne pobicie, ma mieć swój wyrok dostosowany do restrykcji przewidzianych polskim kodeksem, czyli – de facto – złagodzony. Przepisy prawa w Wielkiej Brytanii krytykujemy jako bestialskie i nie przebieramy w słowach litując się nad skazanym na karę, która w polskim systemie w ogóle nie istnieje.
Norwedzy są głupi, Anglicy są głupi, tylko my mamy rację. Ani prawo precedensowe, obowiązujące w Wielkiej Brytanii, ani mieszanka systemu kodeksowego i precedensowego, jaką stosuje się w Norwegii, nie potrafią precyzyjnie odmierzyć ciężaru na obu szalach wagi Temidy i, cytując ministra Sikorskiego, „sprawiedliwie odpłacić” „zimnemu draniowi”. Najlepiej byłoby go sprowadzić do Polski, postawić przed polskim sądem i umieścić w polskim więzieniu, chociażby tym na toruńskiej starówce, wygląda naprawdę reprezentacyjnie.



W ogóle nas nie obchodzi, że funkcjonujący od pokoleń system prawny Norwegii, w którym dożywocia nie ma w ogóle, a kara śmierci została zniesiona w 1902 roku, sprawdza się dużo lepiej, niż system prawny w wielu innych krajach. Według statystyk, w ciągu dwóch lat po wyjściu z więzienia powraca do niego tylko co piąty przestępca, podczas gdy w Stanach Zjednoczonych (gdzie kara śmierci częściowo jeszcze obowiązuje) recydywa sięga poziomu 60%. Poziom przestępczości w Norwegii także jest rekordowo niski. Kary w zakładach odsiaduje tutaj zaledwie 69 na 100 tysięcy osób, podczas gdy w Stanach Zjednoczonych 753 osoby na 100 tysięcy.
Norweskie więzienia stawiają na resocjalizację i humanitarnie traktują więźniów, co ma im pomóc zintegrować się ze społeczeństwem. Zakłady mają charakter półotwarty, cele nie mają krat, a strażnicy – wśród których spory odsetek stanowią kobiety – nie noszą broni. Piątkowe morderstwa nie są porażką liberalnego prawa w Norwegii. Norwegia poniesie porażkę, jeśli wskutek strasznego, ale jednak incydentu, zepsuje swój model wymierzania sprawiedliwości i zmieni styl życia.

Skype – dezaktualizacja na ratunek

Jak chwali się Skype na swojej stronie, użytkownicy telefonów z Androidem wyposażonych w dwie kamery mają teraz możliwość prowadzenia mobilnych rozmów wideo. Z jednej strony to dobry sygnał, bo po przejęciu Skype’a przez Microsoft niektórzy złowieszczo wróżyli koniec prac nad rozwojem aplikacji pod platformy inne niż Windows, ale z drugiej – potworna wpadka.
Cóż z tego bowiem, że w przeciwieństwie do użytkowników smartfonów z Windowsem, dla których dotąd nie ma oficjalnego mobilnego Skype’a, społeczność Androida dostała śliczny świeży interfejs, skoro – wnioskując z głosów na forach społeczności – prawie wszyscy są niezadowoleni, a program nie nadaje się do użytku na wielu popularnych modelach? Nie chodzi już nawet o to, że funkcjonalność rozmów wideo jest ograniczona do kilku dosłownie telefonów, ale o fakt, że większości użytkowników nie działają mikrofony, co całkowicie uniemożliwia wykonywanie rozmów.
Z innych niedociągnięć, w bogatym nowym interfejsie zniknęła możliwość dostosowywania powiadomień dźwiękowych, a sygnał połączenia jest stanowczo za cichy. W trakcie połączenia nie działa ikona głośnika, a po wyłączeniu programu dane logowania trzeba wprowadzać na nowo i nie ma sposobu na ich zapamiętanie. Nie wszystkim też podoba się nowy interfejs, ale to już kwestia gustu.
Dopóki wersja 2.0.0.47, dostępna obecnie w markecie, nie zostanie poprawiona, jest tylko jedno wyjście. Należy odinstalować nowy Skype, a następnie pobrać z internetu archiwalną wersję, zapisać ją na karcie lub w pamięci telefonu, i stamtąd zainstalować. Trzeba przy tym pamiętać, by w ustawieniach (Ustawienia > Aplikacje > Nieznane źródła) zaznaczyć opcję zezwalającą na instalowanie aplikacji niepochodzących z usługi Android Market, a także by wyłączyć automatyczną aktualizację aplikacji do czasu rozwiązania problemu.
Ostatnią wersję poprzedniego Skype’a, 1.0.0.984, można pobrać na przykład stąd. Rozmówcy wprawdzie nie będziemy mogli zobaczyć, ale przynajmniej będziemy się wzajemnie słyszeć.