Gdy ostatnio wspomniałem artykuł sprzed pięciu lat z „Guardiana”, Janina uznała, że ten artykuł to przegięcie i że autor mija się z rzeczywistością. Nie próbuję oceniać, kto bardziej mija się z rzeczywistością – Terry Eagleton czy Marcin Cytrycki, mój znajomy ksiądz z portali społecznościowych.
Ale warto w Polsce, w której otacza nas wszechobecny kult zmarłego papieża, zdać sobie sprawę, że kult ten nie jest wcale tak powszechny, jak wydawałoby się po spędzeniu kilku godzin przed telewizorem czy radiem nadającym po polsku, i że czasem nawet dostojnicy kościelni wypowiadają się o Janie Pawle II z dezaprobatą. Niektórzy zarzucają mu tylko gwiazdorstwo i powiązane z talentami aktorskimi umiejętności manipulowania tłumem, a inni stawiają mu zarzuty wręcz kryminalne, jak tuszowanie przestępstw popełnianych przez kapłanów, czy wręcz promowanie tych, którzy się takich przestępstw dopuszczali. Jeśli wierzyć artykułowi w irlandzkim „The Independent”, sam Watykan – biorąc w obronę Benedykta XVI – jest skłonny zrzucić winę za tarapaty, w jakich obecnie się znalazł, na Jana Pawła II.
Jeżeli komuś obcy jest ten liberalny dziennik i woli inne gazety, może się mocno zdziwić, a może i rozczarować, gdy odkryje o wiele bardziej ostrymi słowami napisany artykuł w „Timesie”. Już sam tytuł tego opublikowanego w piątą rocznicę śmierci papieża artykułu – John Paul ‘ignored abuse of 2,000 boys’, wydaje się bluźnierstwem. A jeszcze bardziej zaskakuje odkrycie, że autor powołuje się nawet na opinie komentatorów w Polsce na poparcie swojej tezy, iż trudno sobie wyobrazić beatyfikację czy kanonizację Jana Pawła II w sytuacji, w której na cały jego pontyfikat padł złowrogi cień skandalu. Obszerne fragmenty tłumaczenia tego artykułu opublikowane zostały nawet w Onecie.
Mam nieodparte wrażenie, że aby lepiej się rozumieć, powinniśmy się otwierać na innych i na to, co wokół nas. Dlatego ateiści powinni znać Biblię i Koran, każdy ksiądz powinien czytywać Dawkinsa, a mieszkając w diecezji krakowskiej, rodzimej diecezji biskupa Wojtyły, warto poczytać, co o nim sądzą jego przeciwnicy i jak to argumentują.
Tag: kościół
Krew na rękach papieża
Ten intrygujący tytuł to bynajmniej nie znak, że mam zamiar poświęcić post atakom na kościół katolicki w modnej ostatnio wojnie z pedofilią wśród księży czy krytykować instrukcję watykańskiej Kongregacji Doktryny Wiary „Crimen Sollicitationis”, która kilku kolejnych papieży postawiła w złym świetle, jako współwinnych ukrywania przestępstw.
„The Pope has blood on his hands” – taki tytuł pojawił się w brytyjskim „Guardianie” pięć lat temu, podczas gdy Polacy – ogarnięci wielkim zbiorowym uniesieniem – żegnali się z Janem Pawłem II po jego śmierci. Pamiętam, że obecność tego nagłówka i treść artykułu w poważnym, renomowanym dzienniku, skontrastowane z narodową żałobą wokół mnie – mimo stosunkowo otwartego, jak mi się nieskromnie wydaje, umysłu – budziła we mnie pewien niepokój i niesmak. Ciekawie jest teraz, po pięciu latach, uwolniwszy się od emocji tamtego czasu (nie piszę o sobie, bo ja po Janie Pawle II nie płakałem), będąc bogatszym o rozmaite doświadczenia, przeczytać ponownie ten artykuł, który profesor Terry Eagleton z Uniwersytetu w Manchesterze zamieścił w Guardianie 4 kwietnia 2005. Intrygująca konkluzja tego artykułu, jakoby Jan Paweł II był największą katastrofą, jaka spotkała kościół katolicki od czasów Karola Darwina, kłóci się ze stereotypowymi, mniej lub bardziej elokwentnymi peanami na cześć papieża, jakie zwykle słyszymy, wydaje mi się więc, że warto ten artykuł przeczytać.
Odkrywcze dla niektórych może być już samo odwrócenie przez Eagletona roli, jaką zwykle przypisujemy Janowi Pawłowi II, roli człowieka nowoczesnego i postępowego. Dla Eagletona Karol Wojtyła jest – wręcz przeciwnie – częścią przemiany kościoła Soboru Watykańskiego II, kościoła emancypacyjnych lat sześćdziesiątych, w kościół „ciemnej nocy politycznej Ronalda Reagana i Margaret Thatcher”. Polski papież to dla niego osoba „dobrze przeszkolona w technikach zimnej wojny”, obarczona piętnem „ckliwego kultu maryjnego, nacjonalistycznego ferworu i zażartego antykomunizmu”. Kościół katolicki w Polsce, z którego Karol Wojtyła się wywodził i w którym stał na „najbardziej reakcyjnym posterunku”, przerodził się zdaniem Eagletona w organizację wytrawnych działaczy politycznych i bywał – jako instytucja zamknięta, dogmatyczna, cenzorska i hierarchiczna – trudny do odróżnienia od biurokracji stalinowskiej. Podobnie jak ideologia komunistyczna, opływał kultami jednostki, a ukształtowany w takiej atmosferze Wojtyła był – zdaniem Eagletona – zbawieniem dla konserwatywnego skrzydła kościoła. Powstrzymał i próbował odwrócić posoborowe, odwołujące się do wczesnych tradycji chrześcijańskich, tendencje decentralistyczne w kościele, w myśl których papież nie miał być już traktowany jako capo di tutti capi, ale jako pierwszy wśród równych. W burzeniu zasady kolegialności miała Janowi Pawłowi II pomagać „wygórowana wrodzona wiara we własną potęgę duchową i intelektualną”. Zdaniem Eagletona, autorytarny papież osłabił znaczenie kościołów lokalnych, a tym samym niestety utrudnił im – albo i uniemożliwił – poradzenie sobie ze skandalami obyczajowymi, jakie wybuchły za jego pontyfikatu ze szczególną siłą.
Oddawano honory i wynoszono na ołtarze skrajnie prawicowych mistyków i zwolenników dyktatury generała Franco, a kanonizacje karykaturalnej ilości świętych doprowadziły do tego, że pisarz Graham Greene wymarzył sobie nawet nagłówek prasowy donoszący o tym, iż Jan Paweł II kanonizował Jezusa. Papież – Polak miał również „neandertalski stosunek do kobiet”.
Największą jednak „zbrodnią pontyfikatu” Jana Pawła II jest – zdaniem profesora Eagletona – „groteskowa ironia, z jaką Watykan potępił prezerwatywy, jako część cywilizacji śmierci”. Mogły one bowiem ocalić niezliczonych katolików trzeciego świata, cierpiących na AIDS, przed śmiercią w męczarniach. I to krew tych ludzi ma na swoich dłoniach Jan Paweł II w tytule artykułu.
Po pięciu latach Terry Eagleton nie szokuje już tak, jak kiedyś. W polskim internecie łatwo jest znaleźć negatywne głosy na temat Jana Pawła II, ironicznie o jego kulcie pisze często na swoim blogu jedna z polskich europosłanek. Spora część komentarzy cytowanych w rocznicowym artykule Onet.pl, zatytułowanym – nomen omen – „Dziś Doda jest autorytetem”, dystansuje się od Jana Pawła II.
Już od kilku osób, w tym z ust jednego katolickiego księdza, usłyszałem w tym tygodniu, że wybierają się na nabożeństwo drogi krzyżowej „ku czci Jana Pawła II w piątą rocznicę jego śmierci”. Przedziwne. Zawsze mi się wydawało, że Misterium Męki Pańskiej poświęcone jest śmierci i zmartwychwstaniu niejakiego Jezusa Chrystusa i nie potrzebuje innych bohaterów, a kontemplowanie przy jego okazji śmierci jakiegokolwiek innego człowieka w niesmaczny sposób ujmuje śmierci Jezusa wyjątkowego znaczenia w wymiarze zbawienia ludzkości, albo też – w równie niesmaczny sposób – czyni z innego niż Jezus człowieka przedmiot boskiego kultu.
I chyba na tym to wszystko polega – jedni dojrzale i odpowiedzialnie studiują nauczanie papieża i czerpią z niego natchnienie, inni kupują w kioskach i sklepach z dewocjonaliami albumy opowiadające o rzekomych cudach, jakich dokonał, a jeszcze inni patrzą na niego krytycznie. Tym samym dyskurs trwa, a Jan Paweł II – za sprawą tego dyskursu – żyje. Po przeczytaniu artykułu w „Guardianie”, warto – dla porównania i z innej, bardziej naszej perspektywy – przeczytać komentarz Szostkiewicza w najnowszej „Polityce”. W jego ocenie Jan Paweł II był postacią pozytywną, promującą ekumenizm, dialog z innymi religiami i z niewierzącymi, ciekawość świata, sprzeciw wobec wojny w Iraku. Jednak pięć lat po jego śmierci jego nauki i idee odchodzą w zapomnienie, papież jest postacią z brązu na cokole pomnika, ale w rzeczywistości odbywa się coś, co Szostkiewicz nazywa „pełzającą de-wojtylizacją”. I odbywa się to także za sprawą kościelnych elit, katolickich działaczy świeckich i prawicowych środowisk opiniotwórczych, dla których Jan Paweł II przestaje być twarzą kościoła w Polsce.
Inwentaryzacja krzyża
Rekolekcyjny kabaret
Kilka tygodni temu dostałem pierwsze maile od czytelników bloga – nauczycieli i uczniów – zaniepokojonych zbliżającymi się rekolekcjami wielkopostnymi. Pierwszy z nich najpierw zignorowałem, czy raczej odłożyłem sobie na bardzo niską półkę w hierarchii moich priorytetów. Nawet gdy przyszły kolejne, wydawało mi się, że autorzy tych alarmujących maili przesadzają i że nie może być aż tak źle. Mimo przykrych doświadczeń z rekolekcjami w minionych latach i w ogóle sceptycznego stosunku do religii w szkole (sceptycyzm ten podziela ze mną zresztą część moich znajomych księży) byłem optymistycznie nastawiony, ale dziś całkiem mi już przeszło.
Od wczoraj odbywają się w naszej szkole rekolekcje – najpierw jest pierwsza godzina lekcyjna, w całości, a następnie – po sprawdzeniu obecności na lekcji drugiej – należy przejść z młodzieżą na salę gimnastyczną, gdzie odbywa się msza święta i wygłaszane są wielkopostne nauki. Po ich zakończeniu wracamy do klas, gdzie odbywają się pozostałe lekcje – tyle, że już skrócone.
Z niezręcznej sytuacji zaganiania trzódki na rekolekcje wybawił mnie w tym roku plan lekcji. W poniedziałek na drugą lekcję przyszło mi zaledwie dwóch panów z maturalnej klasy Technikum Mechanizacji Rolnictwa, obaj natychmiast oświadczyli, że nie chcą iść na mszę, bo wczoraj byli i planują zostać w klasie. A że było ich tylko dwóch, a w dodatku żaden z nich nie zdaje matury, lekcja była bardzo bezstresowa. We wtorek na drugiej lekcji mam okienko, więc poszedłem do pokoju nauczycielskiego kserować sobie materiały na fakultet i wypełnić dokumenty dla kadr i księgowości. Gdy odnosiłem kserokopie do swojej pracowni, zdziwiło mnie trochę, że pracownia jest pełna uczniów z trzech różnych klas, którzy tego dnia też nie mieli wielkiej ochoty iść na mszę świętą, ale w swojej gorliwości, aczkolwiek nie religijnej, postanowili doczekać do kolejnej lekcji. W środę mam tylko jedną lekcję, więc problemu mogłoby w ogóle nie być, ale stałem się mimowolnym świadkiem tak kuriozalnych scen, że już nie sposób się dziwić uczniom i nauczycielom – w większości anonimowym – którzy pisali do mnie wcześniej prośby o radę, jak sobie poradzić z rekolekcjami. Widziałem kolegów nauczycieli, którzy spacerują lub jeżdżą powoli samochodami, patrolując okolice szkoły, wypatrując uczniów, którzy nie poszli na przymusową mszę świętą na sali gimnastycznej. Słyszałem koleżankę wygrażającą uciekającym z mszy uczniom przez okno. Widziałem grupę kilkunastu panów z jakiejś młodszej klasy, jak biegną schować się za przedszkolem przed jednym z patrolujących okolicę nauczycieli. To wszystko mogłoby być śmieszne, gdyby nie było żałosne.
Panowie z jednej z klas postanowili podczas mszy świętej odwiedzić w szpitalu swojego kolegę, który wczoraj miał bardzo poważny wypadek samochodowy – wychowawca próbował ich zatrzymać na parkingu, zmusić do opuszczenia samochodów i udania się na mszę świętą. Mimo to – kierując się własnym, dość zdrowym chyba zmysłem moralnym – większość z nich pojechała do szpitala.
Od strony formalnej, rozporządzenie MEN z 14 kwietnia 1992 roku mówi, że „uczniowie uczęszczający na naukę religii uzyskują trzy dni zwolnienia z zajęć szkolnych w celu odbycia rekolekcji wielkopostnych, jeżeli religia lub wyznanie, do którego należą, nakłada na swoich członków tego rodzaju obowiązek. Pieczę nad uczniami w tym czasie zapewniają katecheci.” Jak wyjaśnia Ministerstwo Edukacji Narodowej, to na katechetach spoczywa główna odpowiedzialność za opiekę nad uczniami w okresie rekolekcji, dyrektor szkoły może się jednak zwrócić do innych nauczycieli o pomoc w zapewnieniu opieki i bezpieczeństwa uczniów w czasie rekolekcji. Musi to jednak uczynić w taki sposób, aby jego polecenia nie wywołały konfliktów sumienia poszczególnych osób ani nie powodowały w gronie nauczycielskim napięć na tle światopoglądowym. Warto chyba o tym pamiętać w przyszłych latach i zastanowić się nad celowością przeprowadzania rekolekcji na sali gimnastycznej w budynku szkoły. Część uczniów, którzy wczoraj nie poszli na tę szkolną mszę świętą, wybiera się na rekolekcje w swoich rodzimych parafiach w przyszłym tygodniu.
Dochodzę do wniosku, że panika kilku moich czytelników była uzasadniona. Chaos, jaki do szkoły wnoszą rekolekcje, jest nie do ogarnięcia, a szkody przez nie wyrządzone trudno ocenić. I to nie tylko szkody, jakie ponosi dydaktyczna praca szkoły, ale także szkody w stosunkach między uczniami a nauczycielami, a nawet szkody dla samej wiary i dla kościoła. Choćby nie wiem jak ciekawe i dobre nauki głoszone były na rekolekcjach, pożytek z tego niewielki, gdy zagania się tam pod przymusem i metodami dokładnie takimi, jakimi zapędzano na komunistyczne capstrzyki pół wieku temu. A i zdobyta przez internet wiedza o ciemnych kartach w historii i współczesnych skandalach kościoła katolickiego smakuje jakoś lepiej, niż wysłuchana pod przymusem nauka najlepszego nawet kaznodziei.
Chyba że patrzeć na to wszystko przez różowe okulary – gdyby nie rekolekcje wielkopostne w szkole, pewnie jeden z moich uczniów nie zacząłby zamiast „Lalki” Prusa czytać Dawkinsa w oryginale. Wprawdzie nie dlatego, że zna angielski lepiej od polskiego, ale po angielsku z łatwością można ściągnąć z sieci, nawet w szkolnym internacie.
Budujemy domy Boże
Wielu moich znajomych psioczy nieustannie na manię budowania kościołów na każdym rogu, nawet tam, gdzie do kościoła i tak jest nie więcej niż kilkaset metrów. Na księży i na budowlane ambicje kleru narzekają nawet ci, którzy regularnie uczestniczą w nabożeństwach i uważają się za osoby wierzące i praktykujące.
Z niedowierzaniem słuchają, gdy nie przyłączam się do ich głosów oburzenia i argumentuję, że dopóki parafie i diecezje stać na to, by wznosić nowe świątynie, ma to same zalety. I nieważne, czy buduje się z uwagi na faktyczne zapotrzebowanie na miejsce kultu, czy w ramach inwestowania w nieruchomości na przyszłość.
Budowanie kościołów nakręca koniunkturę gospodarczą, daje miejsca pracy – bezpośrednio i pośrednio, porządkuje przestrzeń publiczną zagospodarowując miejsca zaniedbane, w dodatku bywa, że o wiele ciekawiej, niż w przypadku niektórych galerii handlowych czy hipermarketów.
Kościoły były, są i zawsze będą ważnym centrum skupiającym życie społeczności lokalnych i pozostaną nimi także wówczas, gdy nie będą już miały funkcji sakralnej. A chociaż zdarzyło mi się być klientem serwującej regionalną kuchnię knajpy w byłym kościele, to przecież nie wszystkie tracące sakralny charakter kościoły są adaptowane na restauracje, puby i dyskoteki. Budynki pokościelne czy poklasztorne z natury rzeczy idealnie nadają się do celów kulturalnych i konferencyjnych, a często także byłyby wymarzonym miejscem na zaspokojenie różnego rodzaju potrzeb społecznych. Ważne, by nadając tym budynkom nowe funkcje, pamiętać o ich pierwotnym znaczeniu, rozumieć je, szanować i doceniać wynikające z tego atuty.
Przypadkowo trafiłem na ciekawy artykuł, pokazujący różnego rodzaju adaptacje, w tym na potrzeby … mieszkaniowe. De gustibus non est disputandum, ja bym w takim domu zamieszkać nie chciał, ale z pewnością znalazłoby się wielu, którzy poczuliby się w nim po prostu bosko.
Pomniki na śmietniku
Żałosne były wczoraj Wiadomości w telewizji publicznej, pokazując obszerne wspomnienia sprzed dwudziestu pięciu lat o tym, jak to młodzież we Włoszczowej – w zupełnie innych czasach, w zupełnie innym kontekście – walczyła o krzyże w szkole. Jednocześnie flagowy program informacyjny Telewizji Polskiej wolał przemilczeć fakt, że w jednym z najlepszych liceów w Polsce, XIV LO we Wrocławiu, grupa uczniów – teraz, nie ćwierć wieku temu – domaga się przywrócenia neutralności światopoglądowej i pozostawienia krzyży tylko w klasach, w których odbywa się katecheza. Co więcej, nawet ksiądz katecheta z tego liceum nie uważa, by krzyż musiał koniecznie wisieć w każdej klasie, albo by przy wejściu do szkoły umieszczono kropielnicę z wodą święconą.
Żałosny był Sejm Rzeczpospolitej Polskiej podejmując uchwałę w obronie krzyży. Żałosna jest cała ta debata, w której można by odnieść wrażenie, że ktoś kogoś próbuje prześladować, tymczasem dla większości zdrowo myślących ludzi nie ma tak naprawdę żadnego problemu, nikt nie walczy z religią, krzyżem ani kościołem. Nieliczni pasterze kościoła, wśród nich ksiądz Bogdan Bartołd, proboszcz warszawskiej archikatedry, zachowują trzeźwy osąd i przyznają, że nielegalnie ustawiony w miejscu wypadku przy drodze krzyż nie może być stawiany na równi z krzyżem przy świątyni. Także krajowy duszpasterz kierowców nie protestuje przeciwko akcji usuwania na zlecenie warszawskiego Zarządu Dróg Miejskich naruszających porządek w pasie drogi spontanicznych pomników. Kiedyś, jadąc po ciemku wiejską drogą, o mało nie wylądowałem w rowie zmylony jaskrawym światłem zniczy przy takim przydrożnym krzyżu, które nagle oślepiło mnie zza zakrętu drogi.
W histerycznym medialnym szumie straszy się też ciągle utratą tożsamości narodowej, kulturowej, wyznaniowej, demonizując przy okazji islam i muzułmanów, zapominając chyba, że w żadnym kraju prastare chrześcijańskie kościoły ormiańskie nie zachowały się tak dobrze i nie są otoczone takim szacunkiem i opieką państwa, jak w islamskiej Republice Iranu.
Na jednym z portali społecznościowych grupa zwolenników neutralności światopoglądowej państwa i instytucji publicznych, znużona chyba poziomem tej niemerytorycznej, emocjonalnej dyskusji, zaczęła przekornie wzywać do wieszania krzyży wszędzie, na każdym kroku, w każdym bez wyjątku pomieszczeniu, przykładów – z szacunku dla krzyża – nie będę przytaczać.
Rzeczywiście, warto chyba zachować zdrowy rozsądek i umiar. Nie przynosi czci krzyżowi, gdy wiesza się go potajemnie, w środku nocy, jak zrobił to w Sejmie w 1997 roku poseł Tomasz Wójcik. Nie dodaje mu głębi, gdy stawia się go i wiesza na każdym kroku. Pomniki i memorabilia łatwo jest gdzieś umieścić, gorzej już potem o nie dbać i nie doprowadzać – przez ich przesyt – do ośmieszania lub marginalizacji idei, które reprezentują. Parę lat temu miałem szkolenie w gimnazjum, na ścianie którego znajdowała się pamiątkowa tablica, a pod tablicą przez co najmniej kilka tygodni były złożone takie oto „kwiatki”.
Chciałbym zamknąć ten temat dwoma apelami. Do zwolenników neutralności światopoglądowej, by – realizując swoje cele – nie obrażali osób wierzących, które przecież – tak samo jak niewierzący – po prostu poszukują sensu i celu w życiu. Nie śmiejemy się z dzieci, które mają wyimaginowanych przyjaciół, bo rozumiemy, skąd taka potrzeba i szanujemy ją, nie powinniśmy się śmiać z dorosłych, którym lepiej jest żyć, gdy czuwa nad nimi i ich losem jakaś istota wyższa. Ale wypada także zaapelować do tak zwanych „obrońców krzyża”, by nie obrzucali go śmieciami i nie wieszali gdzie popadnie, bo prowadzi to do nieuchronnej bagatelizacji i infantylizacji jego przesłania.
Rozczarowanie i smutek
Czy to z szacunku do mojego Taty, coraz głębiej – z upływem lat – utożsamiającego się z katolicyzmem, czy to z sympatii do wielu moich dobrych znajomych świadczących posługę duszpasterską, staram się zawsze optymistycznie patrzeć na to, co Kościół wnosi w rzeczywistość nas otaczającą i pozytywnie oceniać jego rolę. Przez palce patrzę na kuriozalne wypowiedzi czy to prymasa Glempa, czy ojca Tadeusza Rydzyka, traktuję je jako egzotyczne dziwactwa nie mające wiele wspólnego z głównym nurtem Kościoła ani z rzeczywistymi poglądami wiernych. Przekonuję się, że w tak rozległej i różnorodnej wspólnocie nie każdy obdarzony jest jednakowym taktem, wyczuciem i otwartym umysłem. Ale z biegiem lat mam coraz mniejsze złudzenia, a olbrzymi smutek ogarnął mnie ostatnio po lekturze kilku wypowiedzi arcybiskupa lubelskiego, o którym dawniej miałem bardzo dobre zdanie i który był dla mnie uosobieniem wszystkiego, co w Kościele dobre i co pozwala żywić nadzieję, że instytucja ta jest siłą na rzecz dobra we współczesnym świecie. O arcybiskupie Życińskim zdarzyło mi się nawet wspominać w bardzo dobrym świetle, a raz nazwałem go nawet wyjątkowym pasterzem polskiego Kościoła.
W lubelskim dodatku do Gazety Wyborczej przeczytałem (dzięki Janinie) o reakcji Życińskiego na to, że dyrektor jednej z lubelskich szkół chce, żeby od nowego roku szkolnego w jego placówce krzyż wisiał tylko w sali, gdzie odbywają się lekcje religii. Dyrektor ma zamiar o tym rozmawiać z nauczycielami na najbliższej radzie pedagogicznej, arcybiskup Życiński natomiast – na antenie lokalnego radia – nazwał pomysł dyrektora radosną, kreatywną, prywatną twórczością i happeningiem.
Zrobiło mi się bardzo przykro, gdy zrozumiałem, że szanowany przeze mnie dotąd arcybiskup dał się ponieść irracjonalnym emocjom i wypowiedział się autorytarnie o decyzji Trybunału w Strasburgu, chociaż najwyraźniej nie zapoznał się z pełną treścią decyzji sędziów i uzasadnieniem wyroku. A przecież są one dostępne i łatwo można się przekonać, że to nieprawda, że sprawa dotyczyła tylko jednej konkretnej sali lekcyjnej w jednej z włoskich szkół.
Życiński uważa, że dyrektor Adam Kalbarczyk „happeningowo przeżywa obecność znaku Chrystusowej miłości w przestrzeniach, gdzie przebywają uczniowie i członkowie naszych rodzin” i wzywa, byśmy dostrzegli „mądrość Janusza Korczaka” i potrafili do końca być ze swoimi wychowankami, mając na uwadze „jedynie ich dobro”.
Życińskiemu pomyliły się chyba jakoś fakty i wartości, bo przecież to właśnie dyrektor Adam Kalbarczyk odważnie staje po stronie swoich wychowanków i wbrew politycznej, ideologicznej koniunkturze troszczy się o to, by żyli w przyjaznym środowisku, w którym nie wywiera się na nich presji i nie poddaje propagandzie. Gdy arcybiskup nawołuje, by nauczyciele i dyrektorzy „potrafili zrezygnować z happeningowych zachowań, po których niewiele w życiu zostaje i które rodzą jedynie zażenowanie i konsternację”, trudno się oprzeć wrażeniu, że słowa te idealnie pasują nie tyle do zdejmowania krzyża z klasopracowni matematyki, co do przymusowych mszy świętych odprawianych w szkole.
W Polsce Ludowej miałem odważnych nauczycieli, którzy nie bali się mówić mi prawdy o komuniźmie i nie indoktrynowali mnie. Nikt z nich nie zmuszał mnie do udziału w pochodach pierwszomajowych i socjalistycznych capstrzykach tak nachalnie, jak dzisiaj zdarza się nauczycielom zmuszać młodzież do nabożeństwa. Staje mi zawsze przed oczyma scena sprzed paru lat, gdy młoda nauczycielka goni uciekających z mszy świętej uczniów i grozi im, że jeśli nie pójdą na mszę na sali gimnastycznej, będą mieli nieobecność nieusprawiedliwioną i obniżone sprawowanie. Dyrektor Kalbarczyk pochyla się z głębokim szacunkiem nad uczuciami religijnymi swoich uczniów i nauczycieli, nie zakazuje wyrażania tych uczuć w szkole i nie nosi się z takim zamiarem. Ale pozwala swoim wychowankom na korzystanie z wolności, jakiej pragnęli moi nauczyciele w Polsce Ludowej i chwała mu za to.
Arcybiskup Życiński tego nie rozumie i jest mi z tego powodu bardzo przykro, bo wydawał mi się do niedawna osobą niezwykle światłą i otwartą. Gdy czytam, że na koniec audycji radiowej arcybiskup wezwał do modlitwy za „nielicznych wychowawców, którzy nie potrafią uszanować przekonań swoich wychowanków”, mam wrażenie, że chciałby, aby modlić się za niego samego. A wynik niedawnej debaty w telewizji BBC, w której przytłaczająca większość telewidzów opowiedziała się przeciwko tezie, iż kościół katolicki jest siłą na rzecz dobra we współczesnym świecie, przestaje dziwić. I chyba nie ma racji Łukasz twierdząc, że gdyby rzecznikami Kościoła w tej debacie były bardziej przekonujące osoby, miałyby może szansę chociaż na remis ze Stephenem Fry’em i Christopherem Hitchensem. Skoro tak mądrzy ludzie, jak arcybiskup Życiński, wypowiadają się w taki sposób, nie ma już chyba nadziei na poprawę wizerunku Kościoła.
Prezydenci się mylą
Uderz w stół, a nożyce się odezwą. Dopiero zastanawiałem się, czy ktoś się odważy wytknąć Prezydentowi Rzeczpospolitej złamanie Konstytucji emocjonalną wypowiedzią na temat krzyży w szkolnych klasach, a już Joanna Senyszyn skierowała do Ministerstwa Edukacji Narodowej wniosek o przywrócenie atmosfery neutralności światopoglądowej w szkołach, a Polskie Stowarzyszenie Racjonalistów zaczęło zbierać podpisy pod pismem do Prezydenta, domagającym się przeprosin za niefortunną wypowiedź. Celowość takich akcji wydaje się być niezaprzeczalna w świetle pojawiających się inicjatyw zmiany polskiego godła państwowego i umieszczenia w nim łacińskiego krzyża.
Jak pokazali we wczorajszym referendum mieszkańcy Częstochowy, można doprowadzić do odwołania prezydenta, który w swoim mniemaniu był dobry, a nawet uważał się za gwaranta pomyślności i prawidłowego funkcjonowania miasta. W piśmie do mieszkańców opublikowanym na swojej stronie internetowej napisał między innymi, że odwołujące go referendum to „nadużycie demokracji”, a Częstochowie pod zarządem komisarycznym grozi roczny marazm i utrata wiarygodności wśród inwestorów. W odczuciu większości Częstochowian (za odwołaniem Prezydenta z urzędu opowiedziało się 94,3% głosujących) Tadeusz Wrona dawno jednak przestał reprezentować ich interesy, dbając jedynie o pątników i zakonników, jakby to Częstochowa była kwiatkiem do kożucha Jasnej Góry, a nie odwrotnie.
Prezydent Częstochowy do samego końca brnął w zaparte i nie potrafił przekonać do siebie swoich przeciwników, a brakiem zdecydowania potrafił zrazić do siebie nawet tych, którzy jego wizję rozwoju Śródmieścia (może za wyjątkiem kłaniających się sobie wzajemnie dwóch pomników jednego papieża) skłonni byli docenić i poprzeć. Swoich przeciwników lekceważył i niewybrednie szufladkował, a procedurę referendum podważał.
Miejmy nadzieję, że – w przeciwieństwie do niego – Prezydent Kaczyński zreflektuje się i przeprosi za gafę z 11 listopada, ja w każdym razie chętnie mu wybaczę, jeśli odpowie mi na list, pod którym wraz z dwoma tysiącami innych osób się dzisiaj podpisałem:
Prezydent Rzeczypospolitej Polskiej
Pan Lech Aleksander KaczyńskiPanie Prezydencie,
pragnę zauważyć, że w przemówieniu z dnia 11 listopada 2009 roku niesłusznie ocenił Pan, że „nikt w Polsce nie przyjmie do wiadomości, że w szkołach nie wolno wieszać krzyży”.
Pragnę poinformować, że istnieją osoby będące obywatelami polskimi, które uważają, że wieszanie krzyży jest naruszeniem wolności obywatelskich, a wręcz popierają ideę braku jakichkolwiek symboli religijnych w szkołach, przedszkolach i innych instytucjach publicznych. Co więcej, podobne wypowiedzi słyszane z ust głowy państwa są dla nich potwarzą, klasyfikują je bowiem jako obywateli drugiej kategorii.
Pragnę również zwrócić Panu uwagę, że jako Prezydent RP, zgodnie z art. 126 ust. 2 Konstytucji RP, czuwa Pan nad przestrzeganiem Konstytucji, która w art. 25, ust. 2 stwierdza, że: Władze publiczne w Rzeczypospolitej Polskiej zachowują bezstronność w sprawach przekonań religijnych, światopoglądowych i filozoficznych, zapewniając swobodę ich wyrażania w życiu publicznym. Oznacza to, że swoim przemówieniem złamał Pan zasadę art. 25 ust. 2 Konstytucji RP, co nie powinno pozostać bez konsekwencji.
Wyrażam więc swój protest przeciwko lekceważeniu przez Pana art. 25 ust. 2 i art. 126 ust. 2 Konstytucji RP i domagam się publicznych przeprosin.
Formularz ułatwiający wysłanie listu do Prezydenta Kaczyńskiego dostępny jest na specjalnie uruchomionej w tym celu stronie. Zachęcam do korzystania z formularza i domagania się przeprosin od głowy państwa.
Krzyżowanie trybunału
Europejski Trybunał Praw Człowieka rozpatrzył skargę matki, której w publicznej włoskiej szkole przeszkadzała obecność krzyży, podjął jedyną racjonalną w tej sytuacji decyzję i orzekł, że wieszanie krzyży w szkołach narusza prawa rodziców do wychowania dzieci zgodnie z własnymi przekonaniami i wolność religijną uczniów. Włochy mają zapłacić kobiecie odszkodowanie w wysokości 5 tys. euro za straty moralne. Podniosło się straszne larum, także w Polsce, gdzie sam Prezydent podczas uroczystości Święta Niepodległości naraził się na zarzut złamania Artykułu 25 ust. 2 Konstytucji Rzeczpospolitej Polskiej i zagroził, że nikt w Polsce nie będzie przyjmował do wiadomości i respektował podobnych wyroków trybunału w sprawie polskich szkół. Ciekawe, czy ktoś znajdzie w sobie odwagę, by domagać się za to postawienia Prezydenta Kaczyńskiego przed Trybunałem Stanu.
Spokojne i zrównoważone komentarze trudno zauważyć w natłoku reakcji histerycznych, potwierdzających jedynie słuszność decyzji sędziów. „Obrońcy” krzyża, obwieszając krzyżami dom rodzinny kobiety, która złożyła skargę do Trybunału, wpisują się tylko w długą historię krzyża jako narzędzia opresji i prześladowań i mam wrażenie, że w istocie nie mają rzeczywistego szacunku dla niego.
W argumentach obrońców krzyża w przestrzeni publicznej ciągle powtarza się kłamstwo o ateistycznych dyktaturach, w którym próbuje się zaklinać rzeczywistość i wmawiać odbiorcom, że hitlerowskie Niemcy były ateistyczne i nie walczyły w imię chrześcijańskiego Boga. A przecież w dobie internetu i powszechnej dostępności do informacji każdy może się łatwo przekonać, że Bóg, krzyż i inne znaki chrześcijaństwa były stałymi elementami hitlerowskiej propagandy.
Zapomina się o tym, że nawet wśród chrześcijan nie ma w tej sprawie pełnej zgodności i że z samego szacunku dla krzyża, Boga i wartości ludzkich wspólnych każdemu człowiekowi, krzyże w szkołach i klasach wisieć nie powinny. Powinniśmy się pogodzić z faktem, że świat nie jest zbiorowiskiem katolików, a jeśli ma być na świecie dobrze i katolikom, i nie – katolikom, trzeba się wzajemnie szanować. Tymczasem znak krzyża może upokarzać osoby innych wyznań, bo – zawieszony nad godłem państwowym – stwarza niezrozumiałą hierarchię, w której wszystkie religie i wyznania poza katolicyzmem traktowane są jako jakieś sekty, a sam katolicyzm wyrasta ponad państwowość. Co więcej, patrząc na to szerzej, krzyż potencjalnie obraża uczucia religijne niektórych chrześcijan, bo jest sprzeczny z dekalogiem w oryginalnej, biblijnej wersji, zmodyfikowanej przez Kościół katolicki na soborze nicejskim w 787 roku:
Nie będziesz czynił żadnej rzeźby ani żadnego obrazu tego, co jest na niebie wysoko, ani tego, co jest na ziemi nisko, ani tego, co jest w wodach pod ziemią! Nie będziesz oddawał im pokłonu i nie będziesz im służył…
(Księga Wyjścia, 20, 4-5)
Mało kto zwraca uwagę na to, że w polskich szkołach mamy setki tysięcy dzieci, których rodzice mogą teraz wyciągnąć rękę po kilka tysięcy euro, a niektórzy z nich powody ku temu będą mieli jeszcze większe, niż kobieta, która rozpętała całą tę sprawę z krzyżem we Włoszech.
Kilka dni temu w mojej szkole przyjęliśmy oficjalnie taki sposób uczczenia 11 listopada, że po pierwszej lekcji nauczyciele zamknęli plecaki uczniów w klasach i zmusili wszystkich uczniów do udziału we mszy świętej na sali gimnastycznej. Oczywiście nie wszyscy dali się zmusić, bo panowie z czwartej mechanika tego dnia w ogóle nie przyszli do szkoły, chociaż mieli lekcje przedmiotu bardzo przydatnego do egzaminu zawodowego z nauczycielem, którego bardzo lubią.
Panowie z trzeciej mechanika, którzy mieli pierwszą lekcję ze mną, nie zostali do pójścia na mszę świętą zmuszeni i – delikatnie mówiąc – nie wszyscy się na nią udali, chociaż na akademię po mszy większość klasy już dotarła.
Tylko czy o to w tym wszystkim chodzi? Nie jestem przeciwny religii i Bogu, jeśli dla kogoś stanowią ważne elementy jego światopoglądu i są wyznacznikiem norm, moralności i zachowań. Tak jednak, jak rozumiem i szanuję fakt, że dla kogoś krzyż stanowi symbol nadziei, tak każdy, kto identyfikuje się z krzyżem, powinien się liczyć z faktem, że narzucając ten krzyż innym czyni z niego narzędzie opresji, nacisku i przemocy psychicznej. A tego chyba żaden współczesny chrześcijanin tak naprawdę nie chce.
Mam nadzieję, że Trybunał w poszerzonym składzie nie ugnie się przed odwołaniem włoskiego rządu i podtrzyma pierwotną decyzję w sprawie krzyży. Mam też nadzieję, że – prędzej czy później – krzyże zostaną zdjęte ze ścian w polskich instytucjach publicznych, w tym w parlamencie i w szkole. Nie w każdej zresztą polskiej klasie wisi krzyż i nie zauważyłem jak dotąd, by ktokolwiek zwracał na to na co dzień uwagę, albo by lekcję prowadziło się lepiej w klasie z krzyżem, niż w klasie bez niego. Bo dobro – czy to spod znaku krzyża, czy wynoszone z innych wartości i przekonań – powinno się mieć w sercu i głowie, a nie na ścianie. Trzeba być dojrzałym i odpowiedzialnym, jak panowie z czwartej mechanika, którzy w dniu obowiązkowej mszy świętej poszli wprawdzie na wagary i przez to nie odbył się fakultet, ale odrobiliśmy nasze zajęcia w innym terminie.
Nieopodal Jasnej Góry
W zamierzchłych czasach, kiedy wierzyłem jeszcze głęboko, że Kościół katolicki podczas nabożeństw i mszy ma mi do zaoferowania coś więcej niż usługi telefonii komórkowej, dekodery telewizji satelitarnej, kredyty w SKOK-u, wystąpienia partyjne albo płyty z autografami artystów, uczestniczyłem jako przedstawiciel sąsiedniej parafii w jakiejś ważnej uroczystości w kościele, który obecnie wygląda tak, jak na poniższym zdjęciu.
I pomyśleć, że w tym mieście katolickie świątynie nadal rosną jak grzyby po deszczu…