W nagrodę kara

Gdy kilka tygodni temu konsultantka mojego operatora telefonicznego próbowała mnie nakłonić do zakupu i uruchomienia na stałe promocyjnego, comiesięcznego pakietu minut w cenie wyższej, niż standardowa cena połączeń, poczułem się oburzony i złożyłem reklamację, która zresztą została uznana, operator przeprosił mnie, podziękował za czujność i w ramach przeprosin uruchomił mi darmowy pakiet pięćdziesięciu minut do wykorzystania. Zapewne jednak nie ja jeden dostałem tę rewelacyjną ofertę, przygotowaną rzekomo dla wyjątkowych stałych klientów, a Plus naciągnął na nią niejedną osobę, która nie zastanowiła się, co jej się proponuje.
Staranne czytanie ze zrozumieniem i do końca wszystkich regulaminów, instrukcji i poleceń zdaje się umiejętnością zanikającą, co udowodniliśmy ostatnio, ogłaszając z panami z trzeciej klasy konkurs dla klas pierwszych i drugich. Pytanie w konkursie było niezwykle proste, co – niczym pytania w SMS-owych promocjach – przyciągnęło do udziału w nim spore grono siedemnastu osób. Trzy spośród nich były z klas starszych, więc – gdyby odpowiedzi konkursowe przesyłało się płatnym, i to słono, SMS-em, mielibyśmy w kieszeni czysty zarobek. Pozostałe czternaście osób były jak najbardziej uprawnione do udziału w konkursie, dość trudno jednak zrozumieć zapał, z jakim garnęły się do przesyłania odpowiedzi, chociaż regulamin dość jasno określał pulę nagród do zdobycia: trzy pierwsze osoby miały otrzymać ocenę niedostateczną, trzy kolejne – najniższą możliwą ocenę w skali ocen szkolnych, a trzy kolejne miały się załapać na to samo, co trzy pierwsze. Czyli w konkursie było do wygrania dziewięć ocen niedostatecznych.
Oczywiście nie wpiszę tych pał nadgorliwym uczestnikom konkursu, ale mam nadzieję, że czegoś ich ta przygoda nauczy. Na maturze z języka obcego pod każdym zadaniem w arkuszu znajduje się instrukcja, wydrukowana szczególnie dużymi, wytłuszczonymi literami, o treści: „Przenieś rozwiązanie na kartę odpowiedzi”. Mimo to co roku wielu maturzystów zapomina zakodować swoje odpowiedzi na karcie sczytywanej przez skaner, a tym samym ryzykuje, że nie zda matury (nie przenosząc zadań zamkniętych, z zadań otwartych należy otrzymać maksymalną możliwą liczbę punktów, by zdać egzamin).
Organizatorzy konkursu, panowie z trzeciej klasy, byli zdumieni widząc, jak ich młodsi koledzy i koleżanki zabijają się o pały z angielskiego. Jeden z drugoklasistów zamieścił na Facebooku gorączkowy apel, zachęcający kolegów i koleżanki z klasy do udziału w konkursie, dołączając bezpośredni link do miejsca, w którym należało wpisywać odpowiedź. Początkowe rozbawienie organizatorów ustąpiło uczuciom i przemyśleniom, których wyraz dał jeden z nich, pisząc do mnie maila takiej oto treści:

Kochany Ojcze Niebieski.
Na początku ten konkurs „dla młodych” mnie śmieszył, po prostu myślałem, że będzie to zwykłe robienie sobie jaj z młodszych kolegów. Ale śledząc wpisy z odpowiedziami młodych muszę przyznać, że to nie jest śmieszne, lecz tragiczne. Przeraża mnie lekkomyślność i brak jakiejkolwiek odpowiedzialności ze strony ludzi, którzy bardzo szybko zbliżają się do pełnoletności. Dlatego też myślę że trzeba uczynić wszystko, co w naszej mocy, aby nauczyć ich co to znaczy być dorosłym i odpowiedzialnym za to, co się robi. Tym razem konsekwencje, jakie ich spotkają, będą niczym w porównaniu z tym, co może ich spotkać w przyszłości, jeśli nie nauczą się zwracać uwagi na najdrobniejsze szczegóły, które często zmieniają sens w wielu przypadkach.

Zapamiętajmy wszyscy. I młodzi i starzy. Bo chyba zbyt łatwo dajemy się nabijać w butelkę.

Moi kibole

Triumfalny marsz jednej z krakowskich drużyn po mistrzostwo, wszechobecność „orlików” i – co by nie mówić – dobra kondycja polskich przedsiębiorców i ich sentymentalna ochota do wspierania lokalnych drużyn i drużynek sprawiły, że piłka nożna przeżywa renesans wśród moich uczniów i studentów. Mnóstwo wśród nich jest kibiców, a ci, którzy sami grają w klubach, na zdjęciach z boisk i stadionów wyglądają bardziej profesjonalnie niż reprezentacja narodowa na zdjęciach z mojej młodości. Patrząc na te zdjęcia, czytając komentarze pod nimi, obserwując to, z kim chłopaki się zadają i jak dyskutują, mam nieodparte wrażenie, że na stadionie przy Błoniach i na tych wszystkich boiskach uczą się w kilkadziesiąt minut więcej, niż przez cały tydzień w szkole. Nie mówiąc już o tym, że nikt ich tam nie „upupia” i nie „przyprawia im gęby”.
O tych samych chłopakach trąbią na lewo i na prawo media, a w kampanii wyborczej partie po przeciwnych stronach barykady próbują ich sobie przywłaszczyć i wykorzystać ich do swojej propagandy. Dla jednych to opresjonowani bojownicy o wolność i demokrację, uciemiężeni patrioci. Dla innych to pokazowy przykład rzekomej skuteczności aparatu państwowego w walce z bandytyzmem. A to są przecież normalne chłopaki. Lepsze, mądrzejsze, odważniejsze, niż ja byłem w ich wieku. Czasami bardzo bezpośrednie, czasami szczere do bólu, ale widocznie – inaczej niż nas kiedyś – po prostu ich na to stać.
Ostatnio jednego z nich strzygłem, czy może raczej goliłem, kupioną w dyskoncie maszynką, za pomocą której sam od jakiegoś czasu jestem misternie doprowadzany do porządku. To był dla mnie zaszczyt, strzyc tak światłego i mądrego człowieka, cieszyć się jego zaufaniem. Nijak nie pojmuję, czemu uchodzi wśród pamiętających go ze szkolnych czasów nauczycieli za klasowego głupka. Piłka nożna musiała bardzo go odmienić.

Magia szkoły

Oglądamy na kółku filmowym kolejną część Harry’ego Pottera i nabijamy się trochę z Michała, któremu akurat wpisałem zagrożenie do dziennika.
Harry lata nad Hogwartem na hipogryfie, wypuszczony z szafy stwór przybiera postać Dementora, profesor Lupin zamienia się w wilkołaka, a otrzymane od profesor McGonagall miniaturowe urządzenie pozwala na podróże w czasie. Za każdym razem, gdy dzieją się te niewiarygodne rzeczy, mówimy Michałowi, że tak właśnie będzie w tej maturalnej klasie, która dzisiaj się od niego niebezpiecznie oddaliła. W maturalnej klasie będziemy przeżywać niesamowite przygody, będziemy uprawiać czary, rzucać zaklęcia, latać i ujeżdżać tajemnicze zwierzęta. Więc lepiej niech się postara, bo jak nie, to go to wszystko ominie, a przynajmniej będzie musiał na to dłużej zaczekać.
To wszystko niby żarty i może nawet trochę niesmaczne, zważywszy, że sytuacja Michała nie jest wcale wesoła. Ale najciekawsze w tych żartach jest to, że taka właśnie jest prawda. Na lekcjach w maturalnej klasie naprawdę dzieją się rzeczy magiczne. Wielu uczniów mówi już po angielsku na tyle sensownie, że można pogadać o bardzo poważnych sprawach. A z ludźmi w tym wieku jest o czym rozmawiać. Oni jeszcze wierzą w to wszystko, w co się wierzy, gdy jest się nastolatkiem, ale już zaczynają przeczuwać to wszystko, co wkrótce podetnie, a przynajmniej będzie próbowało podciąć nogi ich marzeniom. Patrzą na świat bardzo krytycznie i mają wobec niego niezwykle śmiałe zamiary. Są już na tyle dorośli, że traktują swoje zamiary bardzo poważnie. Na tyle odważni, że nie przychodzi im do głowy, że mogliby z jakiegoś powodu rezygnować z ich realizacji.
Są różni. Ale rozmowa z nimi to prawdziwe obcowanie z magią. Dochodzi jeszcze ta świadomość, że maleńki wkład w tę magię masz ty sam jako nauczyciel, bo – odkąd przyszli w pierwszej klasie – bardzo się zmienili, wydorośleli, mają poglądy, które wyrobili sobie przez te ostatnie lata, spędzone między innymi z tobą. Że nie boją się o tych poglądach mówić, że są pełni argumentów na ich obronę i że stali się partnerami w dyskusji.
Masz w tym maleńki swój udział i wiesz, że jest w tobie odrobinę Dumbledore’a. Gdy wyjdą z murów tej szkoły, może choć raz użyją w walce z Voldemortem zaklęcia, którego nauczyli się od Ciebie.

Ten wpis został po raz pierwszy opublikowany 9 stycznia 2006 roku.

Kanapka Tobiasza

Mocno mnie zaskoczyło, wręcz odebrało mi mowę, gdy jedna z młodszych koleżanek, wchodząc na chwilę do swojej klasy podczas mojej lekcji, zbeształa w bardzo kategoryczny sposób ucznia, który dyskretnie jadł kanapkę. Jeszcze bardziej odebrało mi mowę, gdy zobaczyłem reakcję uczniów i uczennic na to besztanie. Wyglądało to tak, jakby jedzenie kanapki było najgorszym możliwym do wyobrażenia przestępstwem. Nie chciałem kwestionować autorytetu koleżanki, poza tym naprawdę oniemiałem, więc nie skomentowałem w żaden sposób całego zajścia.
Podobnie oniemiałem, gdy usłyszałem kiedyś w pokoju nauczycielskim rozmowę młodszych koleżanek o tym, jaką to karę wyznaczyć uczniowi, który do jednej z nich zwrócił się „proszę pani” zamiast „pani profesor”. Takie wydarzenia uświadamiają mi, że lekceważę czasami sprawy, które dla wielu nauczycieli są istotne. Czasem to może niedobrze, ale niekiedy – wydaje mi się – nie ma to większego znaczenia.
Odkąd zostałem opiekunem pracowni, mam w niej do swojej dyspozycji czajnik elektryczny, który przyniosłem sobie z domu, a który ratuje czasem moje pozbawione nauczycielskich predyspozycji gardło. Moi panowie mechanicy, pracując ze mną drugi, trzeci rok z rzędu, przyzwyczajają się zupełnie do tego, że tego czajnika używamy. Idą na przerwie po wodę, bywa, że zrobią zrzutę na kawę czy herbatę, gdy braknie. Pamiętam Darka, który chodził na angielski ze swoim kubkiem, a przed przyjściem kupował w szkolnym sklepiku „3 w 1”, taką kawę instant ze śmietanką i cukrem od razu. Spotkałem go niedawno w hipermarkecie w Krakowie. Klasa, w której jestem wychowawcą, przyniosła sobie cały komplet kubków z różnokolorowymi wzorkami w kwiatki. Wielu uczniów robi sobie na przerwie coś do picia, zwykle potem po lekcji ktoś z nich idzie umyć nie tylko szklankę po sobie, ale i po mnie. Nie przyszło mi jakoś nigdy do głowy rozmawiać o tym z nimi, to wszystko dzieje się tak jakoś naturalnie i nie zauważyłem, żeby nas to rozpraszało. Na kółku filmowym czy na fakultecie zdarzało nam się często zadzwonić po pizzę na wynos i też jakoś mi nigdy do głowy nie przyszło, że to w czymkolwiek przeszkadza.
Z tym „profesorowaniem” to też śmieszne. Pamiętam, że była taka klasa liceum agrobiznesu, w której jakoś tak się utarło, bo im kiedyś wytłumaczyłem, jakie są tytuły naukowe i jak się je zdobywa, że przez całą szkołę mowili do mnie „panie magistrze”. Zabawne było, gdy ktoś z nich przychodził do pokoju nauczycielskiego i pytał kogoś z nauczycieli o to, czy jestem i czy można mnie prosić na zewnątrz:
– Przepraszam, czy można prosić pana magistra?
Brzmiało to idiotycznie, tak jakbym był jedynym magistrem w szkole, do tego tytułu nigdy bowiem nie dołączali nazwiska. Na początku koledzy i koleżanki z grona pedagogicznego mieli niezły ubaw i nie wiedzieli o co chodzi, ale potem jakoś się przyzwyczaili.
Później z kolei miałem taką zabawną klasę technikum mechanicznego, w której – wskutek nieporozumienia z pierwszej klasy – doszło do sytuacji całkowicie kuriozalnej. W pierwszej klasie panowie mieli pretensje, że zwracam się do nich w formie grzecznościowej. Zrobiliśmy więc głosowanie, czy mam im mówić na pan, czy na ty. Ale większość z nich tak zrozumiała to głosowanie, że wyszło na to, że jesteśmy na ty w obie strony. No i potem część z nich mówiła mi po imieniu, część na pan, nikt jednak nie używał tej przyjętej w szkole średniej zwyczajowej formy „panie profesorze”.
Uczniowie, którzy – zgodnie z netykietą – zwracają się do mnie bezpośrednio w internetowych dyskusjach na forach czy rozmowach przez komunikator, też często w starszych klasach przestają w ogóle używać formy grzecznościowej i nie sposób się w tym doszukiwać oznak lekceważenia czy braku szacunku.
Tegoroczni absolwenci technikum mechanicznego mówili do mnie z kolei „tato”. Wszystko zaczęło się od tego, że zwracałem się do nich często słowem „synu”, więc reagowali spontanicznie i żartobliwie, aż utarł się nowy zwyczaj.
To są wszystko moim zdaniem bzdury. W ogóle o nich na co dzień nie myślę. Wcale bym nie myślał, gdyby nie koleżanki, które czasami zaskakują mnie tymi demonstracyjnymi przebłyskami autorytetu. Nie jestem pewien, czy mój autorytet w jakikolwiek sposób ucierpiał, gdy Tobiasz jadł kanapki na lekcji, albo gdy Tomek mówił do mnie „Marcinku”. Tak samo jak nie jestem pewien, czy w jakikolwiek sposób mój autorytet zostanie podbudowany tym, że ktoś inny będzie siedział na baczność całą lekcję albo mówił do mnie „panie profesorze”. Wydaje mi się, że piernik do wiatraka nic nie ma. I staram się na czym innym opierać ten mój autorytet, nie mając zresztą złudzeń co do tego, że autorytet nauczyciela to istny zamek na piasku.

Podróże w przyszłość

Jakiś czas temu, gdy dwie studentki Politechniki Krakowskiej zginęły pod kołami tramwaju na ulicy Pawiej, z zażenowaniem czytałem dyskusję pod artykułem o tym na lokalnym forum gazety. Kilku „Krakowian z dziada pradziada” ubliżało dziennikarzowi, który opublikował tę smutną wiadomość, oskarżając go o nieznajomość topografii miasta i – przy okazji, nie wiedzieć czemu – obrzucając obelgami i zarzucając przynależność do żydowsko – masońsko – komunistycznych spisków.
Jak bowiem każdy mieszkaniec Krakowa wie, na ulicy Pawiej są tylko blaszane budy z gastronomią, używanymi ciuchami i automatami do gier, a tramwaj nigdy tamtędy nie jechał i nigdy nie pojedzie.
Dla niewtajemniczonych, ulica Pawia znajduje się w sercu projektu krakowskiego Nowego Miasta i w ostatnich dekadach zmieniła się nie do poznania. Tramwaje jeżdżą nie tylko wzdłuż tej ulicy, ale – na wysokości Politechniki – przecina ją tramwajowa linia podziemna ze stacją właśnie pod ulicą Pawią.
W internecie, w szkole, w życiu, można stać tyłem do zmieniającego się świata i tego, jak młodsi od nas go urządzają po swojemu. Stać z naburmuszoną miną i zarastać krzakami. Albo można stać przodem, uważnie nasłuchując, bo – póki co – to najlepsza maszyna czasu do podróży w przyszłość, jaką udało się wymyślić.

Czysta krew

Mam obecnie czterdziestu jeden uczniów, o których nie przywykłem słyszeć dobrego słowa, ponieważ – sądząc po płaczu i zgrzytaniu zębów nauczycieli – są oni koszmarami śniącymi się po nocach, a lekcja z nimi to prawdziwa udręka, po której niejeden mój kolega i niejedna koleżanka nerwowo dzielą się swoimi frustracjami w pokoju nauczycielskim. Początkowo, będąc świadkiem wyjątkowo emocjonalnych reakcji, okazywałem zdziwienie i próbowałem tych uczniów bronić, ale z czasem przestałem zabierać głos i przyzwyczaiłem się, że w nauczycielskim slangu otrzymali oni jednoznaczną, dla wszystkich innych zrozumiałą ksywę. Stali się „wampirami”, bo wysysają z ciała pedagogicznego krew i pozbawiają je energii.
Dziwne, bo moje akumulatory wyraźnie się podładowują, gdy idę na lekcję z tymi „wampirami”. To prawda, że wyniki meczu Wisły Kraków interesują ich bardziej, niż zdania warunkowe w języku angielskim. To prawda, że na portalach społecznościowych popisują się różnorakimi eksperymentami z ekshibicjonistycznym rozmachem, a skala tych eksperymentów może budzić podziw albo wpędzać w kompleksy. W wyrażaniu poglądów i stosunku do autorytetów są o wiele odważniejsi i bardziej bezpośredni, niż byli ich starsi koledzy kilkanaście lat temu, nie wspominając już o nas.
Ale rzeczywistość jest taka, że gdy siedzę z nimi w pracowni, prawie każdy ma podręcznik otwarty tam, gdzie należy, panuje spokój i cisza, może nie jak makiem zasiał, bo nikt nie boi się odezwać, ale też nikt nie musi podnosić głosu, by być usłyszanym. Nie przekrzykujemy się, nie przeszkadzamy sobie, robimy wspólnie to, co sobie założyliśmy. Nie mogę sobie jakoś wyobrazić, że ci sami uczniowie wdają się z niektórymi nauczycielami w wulgarne pyskówki, lekceważą ich i obrażają. Jak dla mnie, są prawie idealni i niezawodni niczym szwajcarskie zegarki. Bywa, że mnie to nawet trochę zastanawia.
Po wielu długich miesiącach przestałem się wtrącać i przerywać narzekania innych nauczycieli na wampiry z technikum. Ale tym większą niespodzianką było dla mnie niedawno, gdy taki wylew negatywnych emocji przerwała jedna z koleżanek i zaczęła ich chwalić. Powiedziała z uśmiechem na ustach, że to najbardziej dogadane chłopaki, jakich można sobie wyobrazić. Że łatwo ich jest zmobilizować do podjęcia każdego wyzwania i że we wszystko, co robią, angażują się po kres swoich możliwości. Chciałoby się powiedzieć, że wyjęła mi te słowa z ust, a wampiry znalazły kolejnego sojusznika w pokoju nauczycielskim. Szacun, Siostro, witaj w naszym gronie, rozgość się na kanapie i razem z nami rozkoszuj się smakiem krwi ulubionego typu. Od niedawna dostępna w czteropakach.

Wdzięczna praca nauczyciela

Praca nauczyciela jest o tyle wdzięczna, że spotyka się z jakimś odzewem. Czy zrobisz coś mądrego, czy głupiego, jakaś reakcja – prędzej czy później – będzie.
Bywa, że od razu i że nauczyciel chciałby się wówczas ugryźć poniewczasie w język. Pamiętam na przykład, jak kolega z pracy, wyrzucając z siebie rozmaite żale i smutki, spytał przy mnie swoich wychowanków maturzystów o przyczynę problemów, jakie między nimi były. Zadał im retoryczne – jego zdaniem – pytanie, czy może coś jest nie tak z jego inteligencją i umysłem, skoro nie mogą się dogadać, na co Michał bez cienia wahania i z olbrzymią satysfakcją przyklasnął mu słowami: „Widzi Pan, sam Pan doszedł do tego, w czym tkwi problem. My Panu tego nie powiedzieliśmy.”
Bywa, że reakcja jest po wielu latach. Zdarza się, że ktoś wspomina o jakimś szkolnym epizodzie, którego ty już w ogóle nie pamiętasz, a dla niego okazał się być momentem, który zaważył na całym dalszym życiu i na najistotniejszych życiowych decyzjach.
A czasem reakcja jest po kilku tygodniach. Denerwowało mnie, że w pracowni mamy dwa zniszczone krzesła, których nie można tak po prostu wyrzucić ani wynieść, bo są „na stanie”, a które – przestawiane z miejsca na miejsce – mieszały się ciągle z dobrymi krzesłami. Krzesła na pierwszy rzut oka wyglądają normalnie, ale faktycznie wymagają zespawania oderwanych nóg, więc notorycznie przytrafiały się przypadki, że ktoś dawał się nabrać i albo się przewracał, albo gwałtownie uderzał łokciami o stół. Odstawiłem je w końcu do góry nogami na stojącej z boku pod tablicą ławce i przyczepiłem do nich duże kartki z napisem o treści: „Siadanie grozi kalectwem i śmiercią!”. Po paru tygodniach patrzę, a tu jest odzew. Na jednej kartce ktoś o krytycznym umyśle dopisał „Chyba nie”, na drugiej jakiś figlarny miłośnik empiryzmu zachęca „Spróbuj” i dorysowuje serduszka.
Czego by nie zrobić, czego by nie powiedzieć, jest odzew. Czasami zupełnie inny, niż się spodziewamy.

Panu Bogu ogarek

W zamierzchłych czasach realnego socjalizmu pewien młody polonista podstępem zmusił szefostwo szkoły do zaakceptowania swojej inicjatywy i powołania uczniowskiego koła miłośników gór. Dyrektor długo był pomysłowi wysyłania młodzieży w Tatry przeciwny, bo to i niebezpieczne, i szkodliwe dla procesu dydaktycznego i systematyczności nauczania, ale gdy otrzymał – przy świadkach – prośbę o zgodę na udział młodzieży w Rajdzie Przyjaźni Szlakami Lenina, wszelki oręż wypadł mu z rąk i odtąd – nawet jeśli niezbyt szczerze – aktywnie wspierał imprezę i sam nakłaniał młodzież do udziału w niej.
Uczestnicy szkolnych rajdów faktycznie odwiedzali Poronin i wędrowali po tych samych górskich szlakach, którymi w latach 1913-1914 kroczył Władimir Iljicz Uljanow. Z zachowanych wspomnień różnych osób wiadomo, że Lenin rzeczywiście zwiedził większość szlaku turystycznego, wiodącego z Zakopanego przez Boczań, Halę Gąsienicową, Zawrat, Dolinę Pięciu Stawów Polskich i Opalone do Morskiego Oka, a stamtąd koło Wodogrzmotów oraz przez Polanę pod Wołoszynem, Rusinową Polanę, Wierchporoniec i Głodówkę na Bukowinę, skąd przez Dziadkówkę, Grzechów Wierch i Koślową Grapę do poronińskiego muzeum.
Historia szkolnych wycieczek pokazała, że dbając o diabelski ogarek, można i Panu Bogu zapalić świeczkę, bo jedna ze stałych uczestniczek rajdów właśnie na leninowskiej imprezie postanowiła wstąpić do zakonu, w którym do dzisiaj szczęśliwie spełnia swoje powołanie.
Dobrze, że są rzeczy wieczne, neutralne, ponad wszelkimi podziałami, tak jak Tatry, po których wędrowały autorytety wszelkiego pokroju i każdej epoki, a wszyscy – od Lenina po Jana Pawła II – doznawali tych samych wzruszeń. Dobrze, że na szkolnych wycieczkach w centrum uwagi są zawsze te same sprawy, te same ponadczasowe dowcipy, emocje i przygody, niezależnie od aktualnego ustroju lub mody ideologicznej.
I cóż za szczęśliwy mamy rok, że i 2 kwietnia, i 10 kwietnia, i 1 maja, a nawet 16 października wypadają w dni wolne od nauki.

Demotywator

Znam kogoś, kto zmarnował trzy lata swojego życia studiując w kolegium nauczycielskim, a po kilku dniach praktyki pod koniec studiów doszedł do wniosku, że to jednak nie dla niego i studiuje obecnie budowę maszyn. Niedawno dowiedziałem się, czemu kolejna moja znajoma – po kilku latach pracy jako nauczycielka – zrezygnowała z zawodu. Może warto zniechęcić zawczasu innych, którzy zastanawiają się nad tą profesją?
Koleżanka nie wytrzymała poczucia humoru swoich podopiecznych, którzy poprosili ją podczas zajęć o wyjaśnienie wątpliwości ortograficznych i uzasadnienie, czemu właściwie wulgarny polski wyraz określający męskiego członka pisze się przez „ch”, a nie „h”. Gdy była już skłonna zacząć się zastanawiać nad tym niewątpliwie istotnym problemem, młodzież sama wpadła na rozwiązanie i pośpiesznie, z entuzjazmem je przedstawiła. Otóż „ch*j” pisze się przez „ch” z bardzo prostej przyczyny. Żeby był dłuższy.
Koleżanka nie wytrzymała i zdecydowała się odejść z zawodu. Patrząc dzisiaj na tablicę upstrzoną sprośnymi wierszykami autorstwa zdających maturę rozszerzoną uczniów, pomyślałem, że musiała być bardzo nieodporna. Wierszyki były po angielsku, a w jednym z nich był przymiotnik, którego nie znałem. Według słownika języka angielskiego jest nieco archaiczny, ale jak najbardziej poprawny.

3G

Kolejna grupa maturzystów wysłuchała tradycyjnego wykładu mojego ojca o bohaterskiej nauce języka angielskiego z przemyconego do jednostki Ludowego Wojska Polskiego zeszytu z notatkami.
Nieuchronny znak, że trzecia lajtowa generacja kończy szkołę. Niektórzy z pierwszej generacji są już inżynierami.

2011

2010

2007