Nudno jak w szkole

Od kilku dni chodzi mi po głowie odpowiedź, jaką usłyszałem od pewnego nauczyciela na grzecznościowe pytanie o pierwszy dzień w szkole. To nie było mądre pytanie ani nie spodziewałem się odpowiedzi filozoficznej czy sensacyjnej, od tak po prostu, small talk dla podtrzymania rozmowy, niczym mówienie o pogodzie. Jednak to, co usłyszałem, nie daje mi spokoju. Tegoroczne wakacje zaczęły mi się wyjątkowo późno, a jeszcze z przyczyn rodzinnych uległy pewnym ograniczeniom, więc nie zdążyłem się szczególnie za szkołą stęsknić, ale nigdy bym nie powiedział, że pierwszy dzień w szkole, czy jakikolwiek dzień w szkole, był nieciekawy. Nigdy nie przyszłoby mi do głowy powiedzieć, że było „nudno, jak to w szkole”.
Zawód nauczyciela to wielkie wyzwanie. Gdyby lekarz przyjął w swym gabinecie czterdzieści osób jednocześnie, a każda z tych osób miałaby inne potrzeby, w dodatku niektórzy w ogóle byli przeciwni leczeniu i osobie lekarza, czy nawet otwarcie okazywali wrogość, i gdyby musiał leczyć wszystkich tych czterdziestu pacjentów jednocześnie przez kilka lat, dziewięć miesięcy w roku, zachowując pełną staranność i profesjonalizm, można by powiedzieć, że dane mu było poznać specyfikę pracy nauczyciela.
Nauczyciel, trochę jak aktor, pracuje na scenie. Do lekcji można się przygotować starannie, przynieść ze sobą materiały, ale i tak trzeba to wszystko umieć sprzedać. Liczy się każde słowo, każdy gest, mimika twarzy. Widzowie są bardzo surowi i nie w każdej szkole w ławkach siedzą klakierzy. Reakcje publiczności potrafią czasami tak zaskoczyć, że zapominasz scenariusza, a na suflera w tym zawodzie też nie można liczyć. Ostatnio tak straciłem głowę, gdy w piątek panowie z czwartej mechanika nie wiedzieć czemu wstali, kiedy wszedłem do klasy. Jak na filmach o szkole z XIX wieku. Nigdy dotąd tego nie robili.
William Arthur Ward miał ponoć powiedzieć, że nauczyciel przeciętny wykłada, nauczyciel dobry wyjaśnia, świetny nauczyciel demonstruje, natomiast nauczyciel wybitny dostarcza inspiracji. Jak dostarczanie inspiracji może dla kogoś być nudne? Jak wzbudzać ciekawość uczniów, jeśli ani sam proces, ani jego efekty zupełnie nas nie obchodzą? Jako nauczyciele wkładamy więcej wysiłku w postawienie odpowiednich pytań, a nie dostarczenie gotowych odpowiedzi. To nasi uczniowie powinni rozwiązywać problemy, a nie my za nich. Jak możemy oczekiwać od nich, że zajmą się problemami, które dla nas samych są nudne?
Uczyć nie inspirując to niczym kuć zimne żelazo. A to rzeczywiście musi być niezwykle nużące.
Ucząc, dotykamy przyszłości. Podobno dobry nauczyciel powinien mieć w sobie coś ze świecy, która sama się spala, by innym oświetlić drogę. Spalając się, nawet do cna, świeca i tak na swój sposób staje się nieśmiertelna – nie sposób przewidzieć, jak daleko zaprowadzą naszych uczniów drogi, których początek im oświetlamy.

Psie porównanie

Długo się wahałem, czy napisać o tym, czy nie, ale doszedłem do wniosku, że trzeba. Kto bowiem mnie zna, ten wie, że psy darzę wielkim uczuciem, a uczniowie moi pieskiego życia raczej ze mną nie zaznają, wpis więc dla żadnej ze stron nie powinien być obraźliwy.
Zauważyłem, jakiś już czas temu, przedziwną analogię. Otóż z uczniami jest zupełnie jak z psem. Gdy zapniesz go na smyczy i pociągniesz za kolczatkę, będzie się rzucał, szarpał i wyrywał. Ale gdy dasz mu trochę swobody…
Z pewnym politowaniem zdarza mi się patrzeć na ludzi, którzy – nawet będąc na kompletnym odludziu – nie pozwolą sobie na spuszczenie psa ze smyczy, bo może im uciec, bo do nich nie wróci, bo nie wiadomo co zrobi. Na pysk zakładają mu ciasny i ciężki kaganiec, co zwłaszcza w przypadku kundelków i psów rasowych, ale drobnej postury, wygląda bardzo komicznie.
Moja suka – zobligowana przez Radę Miasta – też chodzi wprawdzie na smyczy, gdy jest to absolutnie konieczne, ale kagańca nigdy w życiu bym jej nie założył (nie ma takiego obowiązku, przynajmniej tu, gdzie bywamy), zaś nieuzasadnione stosowanie kagańców uważam za formę znęcania się nad psem. Co ciekawe, chodzenie przy nodze bez smyczy Zuzia uważa za znakomitą zabawę, która nigdy jej się nie nudzi, a nie będąc uwiązana na smyczy trzyma się tej nogi o wiele bardziej starannie niż wtedy, kiedy się ją uwiąże. Gdy idzie przy nodze swobodnie, nie na uwięzi, nigdy nie zainteresuje się innymi psami, ludźmi, obsikanym przez inne psy drzewem. Nie będąc na smyczy spełnia każdą moją zachciankę, nawet najgłupszą, zatrzymując się i ruszając na każde moje słowo, skręcając, siadając przy krawężniku przed przejściem przez ulicę i tym podobne. Będąc na smyczy zdaje się zawsze czekać na ukłucie kolcami po szyi, nim zmieni kierunek lub tempo marszu.
W miejscach, w których chodzimy popływać, widuję ludzi bardzo się starających nakłonić swoje psy do wskoczenia do wody – wrzucają im piłeczki, kijki, gumowe zabawki, po które czasem w końcu sami wchodzą do wody. Ja z moją suką nigdy nie mam tego problemu – gdy już otrzyma pozwolenie na wejście do wody, wchodzi i przez kilkanaście minut sama pływa, a kiedy ma już dosyć, wychodzi i daje mi do zrozumienia, że już się jej znudziło.
Przed laty mój Tata nie mógł sobie w żaden sposób dać rady z psem, który dla mnie nosił w pysku gazety z kiosku. Ale on jemu też nie ufał, bał się go i nie był pewien, czego się po nim może spodziewać. A to był bardzo mądry pies.
Z uczniami – z całym szacunkiem – jest dokładnie tak samo. Oni dokładnie wiedzą, na co mają ochotę, a całkiem nieźle się orientują, czego im potrzeba. Raczej nie zrobią nic złego, nawet jeśli zostawi się ich samych, niczym – podczas zakupów – psa na zewnątrz sklepu. Gdy zdjąć im kaganiec i spuścić ze smyczy, zadziwiają celowością i uporządkowaniem swoich działań. Zamiast się z nimi szarpać, rzucać im ochłapy przez ogrodzenie kojca i podsuwać miskę bardzo długim kijem, lepiej samemu coś na tych kontaktach skorzystać – pobiegać sobie, porzucać kijkiem, posiedzieć razem na brzegu i popatrzeć na pływające po wodzie łabędzie.

Zianie, czyli polew

Jeden z moich skądinąd niezwykle sympatycznych kolegów z pracy przeżywa bardzo fakt, że zrobił doktorat, zamęcza więc swoim tytułem słuchaczy bez względu na to, czy ich to interesuje, czy nie. Na pierwszych zajęciach z nową grupą przynosi wszystkie swoje dyplomy i publikacje, a każdy musi je dokładnie obejrzeć, by przekonać się, jak wiele osiągnął w swojej naukowej karierze. Stałym tematem zajęć jest też jego poczucie misji, dzięki któremu zniża się do pracy dydaktycznej, podczas gdy mógłby bez chwili wahania wszystko to rzucić i oddać się nauce, ponieważ ma liczne propozycje pracy na niejednym kontynencie.
Najzabawniej jest jednak wtedy, gdy ktoś podczas zajęć zwróci się do niego słowami „Proszę Pana”. Reakcją na to jest niezmiennie wykład o tym, że „pan to na targu stoi i pietruszką handluje”, a on nie po to tyle się napracował na uczelni, żeby się do niego per „pan” zwracać.
Pisałem już o tym, jak przedziwnych metod używają czasem nauczyciele dla podkreślenia swojego autorytetu, jak karykaturalne formy to czasami przybiera, a także dlaczego nie warto się tak wysilać. Nawiasem mówiąc przypuszczam, że wśród handlujących pietruszką znalazłoby się wielu niezwykle inteligentnych ludzi. Rozumiem więc, że Jacek mógł się bardzo zdenerwować słysząc pogardliwe uwagi na temat „pana na targu” i miał – moim zdaniem – prawo do komentarza, że gdyby nie „pan na targu”, to byśmy wszyscy – bez względu na posiadany tytuł – „z głodu zdechli”.
Mam nadzieję, że mój młody kolega szybko się habilituje oraz dostanie nominację profesorską, bo dotąd jego epatowanie tytułem ma reakcję odwrotną do zamierzonej, a panowie przypominają sobie o jego obsesji nawet na innych zajęciach, na przykład, gdy ktoś z nich zwróci się do mnie słowami „Proszę Pana”. I mają z tego wielkie zianie, czyli polew. Znaczenie wyrazu „zianie” wyjaśnił mi mój student Paweł, który ma kłopoty z zaliczeniem jednego z wiodących przedmiotów na roku. Długie lata studiów nie nauczyły mnie tego, co dla niego jest oczywiste. No proszę, jak ta wiedza, nie tylko leksykalna, nierówno się rozkłada. I niezależnie od dyplomów.

Tryskający optymizm

Praca nauczyciela to gwarancja codziennego kontaktu z entuzjastycznym, spontanicznym optymizmem ludzi, którym życie nie zdążyło jeszcze zdmuchnąć płomyka radości z ich młodych twarzy.
Idę na przykład na zajęcia z dwudziestoletnimi chłopami, otwieram drzwi, żeby wpuścić ich do środka, a oni ustawiają się w ekspresowym tempie i wchodzą do pracowni w kolejności alfabetycznej, chociaż oczywiście nikt tego od nich nie wymaga. Dwóch ostatnich z niezrozumiałych względów zatrzymuje się przed wejściem i spogląda na mnie wyczekująco. Ponieważ nie rozumiem wyraźnie, dlaczego się zatrzymali, patrzą na mnie z politowaniem i wyjaśniają, że przecież ja mam nazwisko na „M”, a oni na „P” i „R”, więc teraz moja kolej.
I jak tu nie lubić pracy w zawodzie nauczyciela?

Postęp niedostrzegany

Dzięki wyjazdowi grupy panów do teatru miałem dzisiaj okazję odbyć z koleżanką nauczycielką rozmowę na odwieczny wśród nauczycieli temat: o tym, jak to z roku na rok postępuje degradacja poziomu kształcenia, a młodzież coraz bardziej lekceważy sobie szkołę i naukę – czyli, mówiąc wprost, ponarzekaliśmy sobie. Obecna koleżanka, Ewa, jest moją byłą uczennicą z poprzedniego stulecia, ale zdążyła już nabrać dystansu do uczniów i patrzy na szkołę z perspektywy belferskiego biurka. Udało nam się jednak opamiętać i przerwać nasze narzekanie na naukową i moralną zapaść, bo przypomniało nam się nagle, że oceniamy współczesność według zupełnie archaicznych kryteriów i przykładając do niej miary nieaktualne, nieprzystające i będące reliktem zamierzchłych czasów. Patrząc przez noktowizor próbujemy opisać kolory.
To prawda, denerwuje mnie czasami, że panowie z trzecich klas technikum, odkąd zrobili prawa jazdy i zajęli się zdobywaniem innych doświadczeń dorosłego życia, stracili pewien ułamek energii, którą dotąd byli gotowi przeznaczać na naukę angielskiego. Na pewno stać ich na więcej, niż w tej chwili robią. Ale czy ja naprawdę byłem inny w ich wieku? A przede wszystkim, czy naprawdę byłem jako licealista lepszy od nich z mojego przedmiotu? Nie, w moich latach licealnych języków obcych uczono nas przedpotopowymi metodami, z nudnych, czarno-białych podręczników zeszytowego formatu. Układ podręcznika do każdego języka był taki sam jak podręcznika do łaciny, a języki zachodnioeuropejskie były językami zza żelaznej kurtyny i wydawały się poprzez fakt tej geopolitycznej izolacji równie martwe, jak język starożytnych Rzymian. Nie umiałem wówczas płynnie i bez wysiłku mówić po angielsku, co przychodzi z łatwością niektórym moim uczniom. Koncentrując się na niedociągnięciach i brakach w ich przygotowaniu czy umiejętnościach, nie doceniam w ogóle tego, że oni rozumieją film oglądany w oryginale, a gdy zadam im pytanie po polsku podczas lekcji, niektórzy odpowiadają po angielsku i to pełnym zdaniem. Czy ja w trzeciej klasie liceum potrafiłem zażartować w obcym języku? Robert, który zdawał egzamin poprawkowy z angielskiego, robi ze zrozumieniem ćwiczenia gramatyczne z książki, którą ja poznałem na pierwszym roku anglistyki. Byłem też kilka lat starszy od nich, gdy odbyłem moją pierwszą rozmowę w języku obcym z rodzimym użytkownikiem tego języka.
Ewa także zreflektowała się po chwili, że biadolimy bezzasadnie, bo encyklopedyczna wiedza, jaką ona wyniosła z biologii w szkole średniej do niczego jej się szczególnie nie przydała, a jej uczniowie uczą się teraz rzeczy bardzo praktycznych i mających zastosowanie w ich codziennym życiu. Gdyby świat staczał się nieprzerwanie od tysięcy lat, jak to wszystkim nauczycielom nieustannie się wydaje, nasza praca nie miałaby żadnego sensu. A jednak chyba ma.

Bez okazania skruchy

Telefony komórkowe w szkole to zjawisko, które z niezrozumiałych względów urasta czasem do rangi problemu i przez to temat telefonów powraca stale na tym blogu. A przecież komórki bywają kłopotliwe w sytuacjach pozaszkolnych, w klasie zaś mogą się okazać pomocne dydaktycznie, mobilizują do nauki uczniów, a nawet mogą dyscyplinować nauczycieli. W ogóle kwestia telefonów to jakiś niedorzeczny, wyimaginowany dylemat.
Moja znajoma padła ostatnio ofiarą ostracyzmu ze strony koleżanek w pracy, dla których niezwykle bulwersujący okazał się fakt, że zna ona numery telefonów jakichś uczniów i jest się w stanie z nimi porozumieć w godzinach popołudniowych. Słyszałem już o różnych przypadkach – są nauczyciele, którzy strzegą numerów swoich komórek niczym własnej nerki i nikomu – poza najbliższą rodziną – ich nie podają. Znam kogoś, kto nie podaje swojego numeru nawet znajomym, z którymi planuje wypad na wspólną imprezę z tańcami i alkoholem. Są uczniowie, którzy nie chcą, by numer ich komórki znał wychowawca. Ale powyższy przypadek był dla mnie zupełnie niezrozumiały, bo oto znajoma okazała się czarną owcą, gdyż była w stanie skontaktować się w pilnej sprawie z uczniami, co miało stanowić dowód na jej spoufalanie się z nimi. Załatwiła coś, na czym wszystkim zależało, ale nie byli w stanie tego załatwić. Zamiast okazać jej wdzięczność, koledzy i koleżanki potępili ją, ponieważ zdarzyło jej się dostać SMS-em życzenia na dzień nauczyciela czy na święta i zapisała numer, z którego przyszły.
W tej sytuacji muszę się przyznać, że jestem o wiele gorszy od mojej znajomej. Nie lubię używać wiadomości tekstowych, ale rozumiem, że – pewnie z przyczyn ekonomicznych – jest to popularna forma komunikacji wśród młodzieży, więc zwykle odpisuję na otrzymane SMS-y. Najczęściej są to pytania o to, jaką należy przynieść następnego dnia książkę, co i na kiedy jest zadane albo prośby, by nie wpisywać komuś nieobecności, bo zaraz będzie, tylko autobus mu się spóźnił. Ostatnio zdarzyło mi się pytanie o rozkład jazdy busa, a sporadycznie dostaję wiadomości, których tematyka nie nadaje się do cytowania publicznie. Znam numery komórek wielu uczniów, w tym prawie wszystkich w trzeciej i czwartej mechanika. W drugich klasach znam wprawdzie tylko kilka numerów telefonów, ale za to paru panów z tych klas chodzi ze mną po wyimaginowanych niczym problemy z komórkami górach, gdzie zabijamy trolle i gobliny. Mam nadzieję, że za jakiś czas nasze dzisiejsze szkolne problemy z telefonami staną się dla przyszłych uczniów i nauczycieli zupełnie niepojęte, a walka z potworami z gier fabularnych będzie im się wydawała o wiele bardziej celowa niż tępienie zminiaturyzowanych urządzeń komputerowych wysokiej klasy służących do komunikacji, pracy, zabawy i nauki.

Program Dziesięciu Zgubnych Nawyków

Małgorzata Taraszkiewicz w portalu edunews.pl przekornie zamieszcza dziesięć złowieszczych rad dla nauczyciela, który chce jak najszybciej ponieść zawodową porażkę:

1. Realizuj skrupulatnie programy! (z tego jesteś rozliczany, co cię obchodzi autentyczny stan potrzeb uczniów);
2. Wybieraj ulubioną przez siebie metodę! (tak będzie ci łatwiej pracować);
3. Każ się uczniom więcej uczyć! (bo inaczej skończą na bruku);
4. Jeżeli uczniowie źle się zachowują, zastosuj klasówkę całej klasie! (to ich na pewno uspokoi i nauczy respektu);
5. Rób klasówki i odpytywanie, kiedy tylko chcesz! (uczeń musi być w stałej gotowości bojowej, to nauczy się dyscypliny);
6. Nigdy nie udzielaj informacji na temat wystawionych stopni! (przecież to ty jesteś panem wiedzy);
7. Bądź surowy i wymagający! (niech uczniowie czują się jak na sądzie ostatecznym, to nauczy ich życia);
8. Utrzymuj dystans! (każdy musi znać swoje miejsce);
9. Każ rodzicom wziąć się za swoje dzieci! (bo sami sobie napytają biedy);
10. Nigdy nie przyznawaj się do błędów! (bo to obali twój mit nieomylnego nauczyciela).

Autorka powołuje się też na bardzo inspirujące słowa Sartre’a, iż są dwa rodzaje pasterzy – jedni dbają o skóry, drudzy o mięso. Ale rzadko który dba o owce.

Kosze chleba

Typowo krakowska przekąska, obwarzanek, najlepsza jest z samego rana – gdy aromat podkreśla delikatne ciepło świeżego pieczywa. Na naszym wydziale można kupić obwarzanki z solą, z makiem i sezamem – te ostatnie w dwóch wariantach, łagodne i pikantne. Aż się prosi czasami porwać taki obwarzanek ze sobą na zajęcia i schrupać w drodze do sali albo i na miejscu.
W ubiegłym tygodniu widząc smutne miny wygłodniałych panów w pierwszych ławkach zrozumiałem jednak, jak niestosowne było przyjście na zajęcia ze smakołykiem tak kuszącym, więc urwałem sobie maleńki kawałek, a resztę im dałem i powiedziałem, żeby podali dalej. Zjedli, a jakże, a jeden z nich zażartował, że pewnie wróci do mnie dwanaście koszy pełnych chleba.
Dokładnie na tym polega praca nauczyciela. Karmi się okruchami, ale to wszystko procentuje i wraca zwielokrotnione. Chleb czasami jest taki dosłowny, z piekarni, a czasami przenośny, choć równie powszedni. Ważne, by chcieć go upiec, pokroić, może czymś posmarować i poukładać na talerze. Gdy widzą, jaką przyjemność masz z pracy w piekarni, będą twój chleb szanować i będzie im smakował.
Dlatego czuję się zażenowany, gdy słyszę, jak nauczyciele mówią swoim uczniom, że płacone mają tylko za pierwsze dziesięć minut lekcji, a reszta jest za darmo, więc nie muszą się starać. Albo gdy mówią o tym, jak to nie mogą się doczekać przejścia na emeryturę, tak nienawidzą swojej pracy. A są tacy, którzy tak właśnie, bez ogródek, mówią swoim uczniom. Wydaje mi się, że dwanaście koszy pełnych chleba do tych nauczycieli nie wróci. Mogą spokojnie zajadać obwarzanki przez 35 minut lekcji i z nikim się nie dzielić, a potem przedwcześnie się zestarzeć, przejść na emeryturę i zajadać okruszki.

Opublikowano
Umieszczono w kategoriach: Bez kategorii Tagi ,

Grzeczni i niegrzeczni, czyli telewizja czarno-biała

W książkach i filmach o szkole młodzież bardzo często jest czarno – biała. Wiadomo, czego się po kim spodziewać – uczniowie są grzeczni i dobrzy albo niegrzeczni i słabi. Ci grzeczni są ładnie, schludnie i skromnie ubrani, dobrze ułożeni, mają odrobioną pracę domową. Ci niegrzeczni to łobuzy i nicponie, ściągają na klasówkach, przeklinają, biją się po szkole na boisku i stosują używki. Ale takie książki to nie jest literatura najwyższych lotów, a takie filmy to nie jest kino z prawdziwego zdarzenia.
Mój najlepszy uczeń pobił się w tym tygodniu z kierowcą autobusu i przyszedł do szkoły w potarganej bluzie. Ma olbrzymi potencjał i jest geniuszem na tle wszystkich klas, które uczę, ale bywa wulgarny, gardzi wiedzą i z politowaniem patrzy na nauczycieli, także tych w swojej rodzinie, nie podzielając ich wiary w sens pedagogicznej profesji.
Inny uczeń, również jeden z najlepszych, po długich kłótniach z katechetką i wychowawcą przestał chodzić na religię, a bluzy, w których przychodzi do szkoły, stanowią czasem temat rozmów zgorszonych lub przerażonych nauczycieli. W ubiegłym roku miał frekwencję tak słabą, że o mało nie wyrzuciliśmy go za to ze szkoły. Jako jedyny w swojej klasie potrafi po angielsku ironizować, czynić aluzje i naśladować różne dialekty.
Najbardziej prostolinijny z moich obecnych uczniów był jedynym w swojej klasie, który dwa lata temu z własnej, nieprzymuszonej woli, z potrzeby serca poszedł zapalić znicz w rocznicę śmierci papieża. Niezwykle często, głośno i w bardzo bezpośredni sposób daje wyraz swojej potrzebie sprawiedliwości, jest nadzwyczaj uczciwy i szczery, także gdy okazując swoje szlachetne oblicze sam sobie szkodzi. W tym roku zdawał egzamin komisyjny z matematyki, a na angielskim bardzo nas ostatnio wszystkich zadziwił, gdy jako jedyny w klasie znał odpowiedź na pewne pytanie. Zwykle rozumie tylko piąte przez dziesiąte, o czym mowa. Minioną niedzielę spędził pijąc wódkę z kolegą z klasy.
Wszyscy moi uczniowie, nie tylko ci trzej ze starszych klas, o których tu wspomniałem, są kolorowi. Moja szkoła jest kolorowa. Na szczęście. W takiej szkole widzisz sens pracy z każdym, nie tylko z tymi grzecznymi albo tymi niegrzecznymi. Każdy ma w sobie to coś, przez co jest wyjątkowy. I każdy stanowi zupełnie inne wyzwanie.

Nożownicy

Kiedyś, po zdemolowaniu pracowni komputerowej podczas lekcji religii, zmuszony byłem ratować, co się dało, wykorzystując do pomocy grupę panów z technikum mechanicznego, którzy przyszli do mnie na lekcję. Było trochę wtyczek zerwanych z kabli zasilających, urwanych jacków przy przewodach głośnikowych, zdekompletowanych par głośników. Złamane nóżki klawiatur można było po prostu zignorować, myszy, w których poginęły kulki, zamieniliśmy na optyczne, ale większość złomu głośnikowego dało się jeszcze uratować łącząc ze sobą przewody, mocując jacki ze starych, zepsutych głośników itp.
Gdy zasugerowałem chłopakom, żeby przynieśli z kuchni jakieś noże, bo przecież im nie powiem, żeby zębami zdzierali izolację z przewodów, okazało się to niepotrzebne. Mieli noże przy sobie. Robota poszła migiem i w kilka minut mieliśmy dziesięć kompletnie sprawnych stanowisk komputerowych, kilka zapasowych par głośników i myszy (bo trochę też dokupiłem), a noże wróciły w przepastną czeluść kieszeni.
Tegoroczne wakacje zaczęły się dla mnie późno, bo chociaż szkoły już dawno nie ma, dopiero najbliższy tydzień będzie dla mnie – podobnie jak dla parlamentarzystów – całkowicie wolny. Dotąd chodziłem na konsultacje i pracowałem przy ocenie różnych egzaminów. Teraz przede mną czerpanie przyjemności z urlopu, lekko tylko zmącone tęsknotą za mechanikami z nożami, do których wracam 26 sierpnia.