Autorytet normalny

Postawa następców, czy to Benedykta XVI, bardziej kategorycznie rozprawiającego się z pedofilią wśród swoich podwładnych, czy to Franciszka, autentycznie i regularnie urzekającego spontanicznością, skromnością i prostotą, mogłyby – tak przynajmniej się wydaje – odsuwać na dalszy plan cnoty i zasługi Jana Pawła II oraz to, w jakim stopniu jego kult się szerzy i popularyzuje, tymczasem autorytet polskiego papieża wydaje się nieśmiertelny. Wprawdzie postawienie największego na świecie pomnika Jana Pawła II w parku miniatur w Częstochowie zakrawa na dowcip i ociera się o karykaturę, ale – jak przekonałem się w jednej z krakowskich szkół – nauczyciele nadal uważają, że to właśnie młody Karol Wojtyła jest najlepszym autorytetem do naśladowania dla polskiej młodzieży.

Obejrzawszy uważnie ekspozycję, nie mogę oprzeć się refleksji, iż we wszystkich konkursowych pracach widać wyraźnie, że człowiek, który został papieżem, był wcześniej zwykłym mieszkańcem naszego miasta i regionu. Normalnym, niczym się nie wyróżniającym. Grał w piłkę, chodził na spacery i wędrował po górach, spotykał się ze znajomymi. Mam problemy z interpretacją jednej z prac, ponieważ wydaje mi się, że wynika z niej, że pił również piwo w knajpach do bardzo późnych godzin nocnych, tuż przed zamknięciem lokalu, ale to w sumie też nic złego.
Poszukiwanie i odkrywanie autorytetów to bardzo ważna sprawa w wychowaniu. Szkoła powinna to robić na wiele sposobów. W każdej szkole roi się od zdjęć, rysunków i malunków o tematyce papieskiej. Nie twierdzę, że to źle. Mam tylko nadzieję, że szkoły nie rezygnują z innych form tego samego. Spotkania z rodzicami, którzy opowiadają o swojej pracy, znane przeciętnemu Polakowi przede wszystkim z amerykańskich filmów pokazujących tamtejszą szkołę, to przykład możliwości spotkania z autorytetem bardzo namacalnym, na wskroś prawdziwym i będącym na wyciągnięcie ręki, to także okazja do budowania pozytywnych więzi rodzinnych. Spotkania z żywymi weteranami historycznych wydarzeń, z artystami, sławnymi ludźmi, którzy wyszli z nałogu lub rozwiązali inny życiowy problem…
Jan Paweł II, postać – nawet jeśli ktoś nie uważa jej za kontrowersyjną – niezaprzeczalnie historyczna, pomnikowa, staje się coraz bardziej odległa dla kolejnych roczników dzieci i młodzieży. Do szkół chodzą już tacy, którzy urodzili się po jego śmierci. Pamiętam, że „Elegia o śmierci Ludwika Waryńskiego” na akademiach w podstawówce bardzo mnie wzruszała, ale o wiele bardziej zapadło mi w pamięci spotkanie z Barbarą Rosiek.


Błąd na maturze

Centralna Komisja Egzaminacyjna tłumaczy się, że nie jest wielbłądem. Nagłośnione przez media urojenia „maturzystów”, którzy nie rozumieli polecenia do zadania czwartego na poziomie podstawowym, i którzy chyba w ogóle nigdy nie widzieli żadnego arkusza maturalnego, po raz kolejny przypominają mi, że miałem w tym roku zaszczyt wypuszczać ze szkoły dwie znakomite klasy. W przerwie między poziomem podstawowym a rozszerzonym, zamiast nerwowo zagryzać palce, wsiedli w auta i pojechali do KFC chrupać kurczaki, a w zasadzie jedynym źródłem poważnego stresu okazała się niespodziewana usterka samochodu Pawła, która unieruchomiła go w drodze powrotnej na Wzgórzach Krzesławickich i nie dojechaliby pewnie z Damianem na egzamin rozszerzony, gdyby nie Łukasz, który – jak się okazało – też w przerwie między poziomami zrobił wyskok w tym samym kierunku.
W rozmowach po maturze żaden z nich nie poruszył rozdmuchanego w mediach problemu rzekomego błędu, bo takie polecenia widzieli dziesiątki razy i nie było to dla nich żadnym zaskoczeniem. Na zdrowy chłopski rozum zresztą widać, że – skoro pod ostatnim fragmentem tekstu nie ma żadnej luki – dopasowywane elementy wpisujemy nad tekstem. A odrobina znajomości angielskiego pozwala zrozumieć, że fragment nad pierwszym miejscem do uzupełnienia to wstęp do całego zadania, i jeśli ktoś tego nie widzi, to nie jestem pewien, czy zasługuje na jakiekolwiek punkty w tej części egzaminu.
W rozmowach po maturze poruszaliśmy właściwie tylko kwestię argumentacji użytej w rozprawce, sposobu ujęcia tematu, a także wątpliwości, czy w zadaniach leksykalnych, dodając końcówkę, Damian pamiętał o podwojeniu „l”. To wszystko na marginesie o wiele ważniejszego problemu, mianowicie przyczyny awarii samochodu Pawła.
Drugi raz mam abiturientów, którzy tak bezstresowo podchodzą do egzaminu z angielskiego. Trzy lata temu, gdy poszedłem odwiedzić panów czekających w kolejce na rozszerzoną maturę ustną, byłem zdumiony widząc, zamiast egzaminacyjnego stresu, ożywioną dyskusję na temat tuningu samochodów.
Z takimi klasami pracuje się z jednej strony przyjemnie. Zamiast tłuc bezustannie najprostsze banały, można się czasem posilić na coś subtelniejszego lub wdać w intelektualnie stymulującą dyskusję w języku obcym. Gdy się popełni gafę, zdarza się być przez uczniów poprawionym, co – dla mnie przynajmniej – jest bardzo motywujące i daje mi dużą satysfakcję, a uczeń, który mnie poprawi, ma od razu olbrzymiego plusa i spore szanse na ocenę celującą.
Z drugiej strony, z takimi maturzystami trzeba się bardziej nagimnastykować, bo nie chce im się ćwiczyć szablonowych zadań, w których mogliby się wykazać standardowymi umiejętnościami. Gdy kilka tygodni temu udało mi się zmusić panów do napisania indywidualnie listu prywatnego, włosy stawały dęba podczas sprawdzania. Pisząc o imprezie, na którą się wybierają, i z jakiej okazji jest ona wyprawiana, większość z nich pisała o libacjach i orgiach, w tym z radości po śmierci siostry w tragicznym wypadku, dzięki czemu będzie się miało pokój wyłącznie dla siebie, oraz by uczcić abdykację Benedykta XVI. Proponując formę i termin rewanżu za wyświadczoną przysługę, większość z nich sugerowała sfinansowanie wyrafinowanych, profesjonalnych usług seksualnych, lub oferowała takie usługi. Nie wiem, na ile udało mi się ich przekonać, że czytający taką wypowiedź egzaminator będzie może zmuszony przyznać punkt za przekaz treści zgodnie z poleceniem, ale sympatią do nich pałać raczej nie będzie i da temu wyraz tam, gdzie będzie to możliwe. Poza tym – szczerze mówiąc – obawiam się, czy ta pewność siebie nie wyjdzie moim tegorocznym abiturientom bokiem.
Zdarza się także, że przyjemnie się pracuje z klasą czy grupą słabszą, dla której matura z angielskiego to nie lada wyzwanie. Cztery lata temu miałem taką klasę, dla której angielski był poprzeczką nie do przeskoczenia, i świadomość własnej słabości sprawiła, że panowie dwa razy w tygodniu przychodzili przez całą klasę maturalną dodatkowo o siódmej rano, by wkuwać elementarne słownictwo. Bardzo mile wspominam także i tę klasę, a na tegorocznej maturze z języka angielskiego pamięć o nich wróciła mi szczególnie wyraźnie. Rano, od byłego ucznia tej klasy i jego dziewczyny, obecnie mieszkających w Anglii, dostałem zaproszenie na wesele. Kilka godzin później przyszła wiadomość o śmierci innego z nich.
Pogrzeb Sebastiana w poniedziałek o godzinie 14:00 w Proszowicach.

Nielojalne partnerstwo

Jednym z przywilejów przysługujących teoretycznie posiadaczom i użytkownikom karty kredytowej Carrefour Visa są specjalnie dla nich przeznaczone kasy w hipermarketach tej sieci. Mają one – w przypadku tłoku przy innych kasach – umożliwić priorytetowe potraktowanie klienta korzystającego z usług finansowych Carrefour i skrócenie mu czasu oczekiwania w kolejce. Z takich kas, których w większych hipermarketach potrafi być nawet kilka, można bowiem skorzystać wyłącznie wtedy, gdy płaci się kartą Carrefour Visa.
Jak to wygląda w praktyce? W praktyce tylko raz zetknąłem się z kasjerką, która zwracała na to uwagę. Wielokrotnie natomiast stałem w takiej kolejce cierpliwie, podczas gdy kilkanaście osób przede mną bez najmniejszych oporów płaciło gotówką albo kartami wydanymi przez swoje banki, zupełnie jakby nad kasą nie wisiały z każdej możliwej strony olbrzymie znaki informujące o tym, dla kogo jest ona przeznaczona. Kilkakrotnie zdarzyło mi się również nie wytrzymać i zwrócić uwagę kasjerce lub klientowi przede mną, że nie powinno było w ogóle dojść do płacenia gotówką i że, na przykład, nie powinienem czekać na to, aż kasjer czy kasjerka rozmienią w którejś sąsiedniej kasie jakąś kwotę, bo nie mają jak wydać reszty. Odkąd jednak nie tylko zostałem agresywnie wyzwany przez płacącego gotówką klienta, ale także wyśmiany przez jedną z kasjerek, przestałem liczyć na priorytetowe traktowanie przy kasie i staję w kolejce gdzie tylko popadnie.
Zastanawia mnie tylko, po co hipermarket wydaje kasę na te wszystkie reklamy, neony i znaki, które wprowadzają jedynie w błąd.

Dzień Flagi

Jutro Dzień Flagi. Cały długi weekend majowy to w rzeczywistości nie tylko otwarcie sezonu grillowego i siatki plażowej, ale świetna okazja do wychowania patriotycznego, w szkole i poza nią. Miłość do ojczyzny i wiedzę o jej historii można przy okazji krzewić na festynach, w atmosferze i towarzystwie zupełnie innym, niż na co dzień.
I może jednym uda się bardziej, innym mniej, ale – nawet jeśli wata cukrowa nie będzie dość słodka – wyjdzie na pewno lepiej, niż w szkolnej gablocie, z której można się dowiedzieć, że w 1981 roku w Polsce… powstał stan wojenny.

Wyrazy obce

Wstyd się przyznać, ale zawsze miałem problem z pełnym zrozumieniem zasad gry w siatkówkę. Może dlatego też trudno mi było docenić to, co dzieje się na boisku, ponieważ w porównaniu z koszem czy piłką nożną siatkówka wydawała mi się mało dynamiczna.
Ale o wiele trudniejsze do ogarnięcia, co zresztą znajduje odzwierciedlenie w sporej liczbie ocen niedostatecznych na koniec roku, wydają się być dla uczniów (a także dla mnie) kryteria ocen z wychowania fizycznego. Przewertowawszy słownik wyrazów obcych i internet w poszukiwaniu jakże tajemniczego, a najwyraźniej kluczowego w tych kryteriach wyrazu „frekfencja” (czyżby jego synonimem był wyraz „uszestnictwo”?), doszedłem do wniosku, że siatkówka nie jest wcale skomplikowana. Pewnie z siatkufką byłoby jeszcze gorzej.

Druga grupa ptaszków

Dziś po lesie latały ptaszki z technikum mechanicznego. Jeszcze nigdy tak liczna grupa nie dotarła na szczyt, warto w dodatku podkreślić, że Damian z nogą w gipsie został wniesiony na rękach przez kolegów, podobnie jak ciężki wiklinowy kosz pełen jadła…
Dla urozmaicenia, we wpisie inne zdjęcie z dzisiejszej wyprawy mechaników, nie to, które trafi do nagłówka blogu.

To ja, Kinga…

Na siódmych zajęciach w semestrze, rozglądając się po sali podczas ćwiczeń, pani magister widzi nieznajomą twarz. Zjawisko niespotykane, bo w grupach ćwiczeniowych – nawet jeśli nie zapamięta się imion i nazwisk wszystkich studentów – zna się ich przynajmniej z widzenia. Zakłopotana prowadząca zaczyna tłumaczyć, że jest jej bardzo przykro, ale procedury, ale sporządzanie list, oddawanie list do dziekanatu, który przypisuje studentów poszczególnym nauczycielom w elektronicznym systemie e-HMS… Jednym słowem, nie da się dołączyć do grupy w połowie semestru.
Studentka nieśmiało podnosi się i mówi:
– Ale pani magister, to ja, Kinga… Tylko ja zaspałam i nie miałam czasu na fryzurę i makijaż…

Kolejne ptaszki odlatują

W nagłówku mojego blogu przybyło nowe zdjęcie.
Moje coroczne fotografowanie się z maturzystami na tym samym drzewie zaowocowało po latach tym, że panowie kończący szkołę w przyszłym tygodniu od dawna upominali się, że z nimi też mam iść zrobić sobie zdjęcie, a od paru tygodni ciągle się zastanawialiśmy nad tym, dlaczego zima zwleka z odejściem na drugą półkulę. Wreszcie odeszła, ale w lesie nie jest jeszcze tak zielono, jak bywało w minionych latach o tej samej porze.
O tegorocznych maturzystach wkrótce napiszę więcej. Kolejne ptaszki odlatują, nostalgia mnie ogarnia.

Słowa gentlemana

Gdy za wychowywanie młodzieży zabieramy się sloganami rozwieszonymi na ścianach placówki edukacyjnej, bywa dwuznacznie. Poczułem się trochę zaniepokojony na wieść o tym, że prawdziwy gentleman zna tylko zwroty grzecznościowe służące do tego, żeby się przywitać lub pożegnać. Czyżby nie był zbyt rozmowny? Czyżby kontakt z nim ograniczał się tylko do tego? A może nie ma nic do powiedzenia?
Uspokajam się w myślach, że na pewno nie to miał na myśli edukator i pedagog, który zawiesił powyższy plakat na ścianie internatu. Ale po chwili okrutna ręka rzeczywistości daje mi w twarz i pozbawia mnie złudzeń. Gentlemanowi, który grzecznie się przywitał, zostaje już tylko jedno.

Nieprzeciętna motywacja

Pisałem już kiedyś o tym, że podziwiam katechetów za szczery entuzjazm, jaki potrafią wzbudzić u swoich uczniów. W tym tygodniu po raz kolejny mogłem się przekonać, że nie dorastamy im do pięt.
Próbowałem skłonić grupę maturzystów w technikum do wspólnego pomyślenia nad przykładowymi zestawami do ustnej matury z angielskiego, która dla nich wszystkich jest obowiązkowym egzaminem, i do której przystępują już za parę tygodni. Niestety, ich uwaga skupiona była na zagadnieniach o wiele mniej przyziemnych. Można chyba powiedzieć, że oddani byli przeżyciom mistycznym i żaden z nich, nawet po wywołaniu z imienia i nazwiska, nie był się w stanie skoncentrować na moim przedmiocie nawet na tyle, by dosłuchać do końca zadawanego pytania.
Wokół mnie siedziała banda dwudziestolatków z tubkami kleju w rękach. Z językiem między zębami i miną pięciolatka większość z nich pieczołowicie wklejała do zeszytów od religii święte obrazki i zdjęcia Jana Pawła II, flamastrami rysowała wokół nich ramki, szlaczki i różnokolorowe wzorki. Niektórzy z nich szukali wokół życzliwego przyjaciela, który – w zastępstwie księdza – podpisze się w kajecie, by udokumentować fakt sprawdzenia staranności jego prowadzenia podczas rzekomej wizyty duszpasterskiej, tak zwanej „kolędy”.
Jak mi wyjaśnili, głupio mieć na świadectwie ukończenia szkoły ocenę dopuszczającą z religii, a nie sposób mieć dobrej oceny z przedmiotu, z którego nie prowadzi się zeszytu. Zdruzgotany tą prostoduszną argumentacją załamałem ręce, spytałem ich, czy nie wiedzą może, skąd wzięły się oceny celujące i bardzo dobre z angielskiego w ich klasie, skoro zeszytu na mój przedmiot nie ma chyba nikt, a potem się poddałem i cierpliwie czekałem, aż spełnią swój fundamentalny katechetyczny obowiązek.