Mitologia

Tomek Łysakowski, pokazując na swoim blogu poniższy film ze statystykami o kosztach finansowania kościołów i wyznań w Rzeczpospolitej, komentuje bardzo dobitnie przedstawione dane i daje wyraz swojemu jednoznacznie negatywnemu stosunkowi do polityki sponsorowania „ciemnoty i nienawiści” przez „państwo Tuska”.
Obejrzałem poniższy film z zainteresowaniem, ale nie wydaje mi się, by Donald Tusk był w tym kontekście gorszy niż kilku jego poprzedników. W ogóle mnie śmieszy, gdy ktoś uważa, że premier jest odpowiedzialny za wszystko – od fiaska negocjacji policji z bandytą w mieście powiatowym w Podkarpackim po przykry dla mnie i dla moich rozmówców fakt, że dzisiaj rano zaspałem i – nie chcąc się spóźnić na autobus – nie umyłem sobie zębów.
Oglądając ten film, zastanawiam się, czy ktoś faktycznie poda do sądu jego autora – łatwego chyba do zidentyfikowania. A jeśli tak, to za co. Bo przecież podane przez niego liczby są pewnie zaczerpnięte z jakiegoś wiarygodnego źródła i trudno będzie im zaprzeczyć. Ja bym stawiał na to, że prędzej komuś nie spodoba się zdjęcie użyte jako tło pod napisami w drugiej części filmu. Bo na to, że słowo „mitologia” używane wielokrotnie jako synonim wiary katolickiej, może obrażać czyjeś uczucia religijne, czytelnicy „Frondy” pewnie nie wpadną. Ciężko by zresztą chyba było obronić takie stanowisko w sądzie.
Idąc w tych rozmyślaniach o jeden krok dalej, zastanawiam się nad tym, jak daleko sięga nieszczęsny artykuł 196 kodeksu karnego. Czy przedstawienie w złym świetle postaci mitologicznej, na przykład karykatura Zeusa, który – po kilku głębszych – ma problemy z ciskaniem gromami i trafia nie tam, gdzie zamierza, stanowiłoby obrazę uczuć religijnych? Albo – jeszcze dalej – czy każda postać mitologiczna jest w równym stopniu chroniona, bez względu na to, czy jest bogiem, półbogiem, człowiekiem czy jeszcze kimś innym? Na przykład, czy równej ochronie podlegają Zeus, Syzyf i Helena Trojańska?
Im dłużej myślę o artykule 196, tym bardziej boli mnie głowa.

O artykule 196 pisałem już kilkakrotnie, między innymi tu:
Pussy Riot;
Artykuł 196 KK.

Korona i jabłko

W drugiej dekadzie XXI wieku, w cywilizowanym kraju w środku Europy, w czterdziestotysięcznym mieście powiatowym, ludzie ochoczo wierzą w to, że znajdująca się w kościele Dominikanów czternastowieczna figurka Maryi opłakującej Jezusa domaga się pilnie przychodzenia do kościoła z biżuterią na nową koronę dla siebie i dla Syna. Mieszkańcy Jarosławia znoszą więc wota dla Matki Bożej w postaci złota i srebra jako „wynagrodzenie za wszystkie grzechy i zło”, a także odmawiają różaniec pokutny. Dominikanie liczą, że nowe insygnia władzy powstaną na tyle szybko, że papież zdąży je poświęcić przed planowaną na 15 września uroczystością trzechsetlecia bazyliki.
Jarosławianie uważają, że Pieta w cudowny sposób dała znak, iż życzy sobie nowych koron, ponieważ dotychczasowe „w niewytłumaczalny sposób” spadły z niej podczas sprawowania liturgii przy obrazie. Gdy czytam, jak jednoznaczny wydaje się ten „znak” wiernym i opiekunom figury, nie mogę jakoś się oprzeć skojarzeniom ze stereotypem katolicyzmu, jaki znamy z kinematografii i literatury.
Skąd ta pewność, że Maryja i Jezus chcą nowych koron? Może przeciwnie, chcą pozbyć się zbędnego ciężaru i przekazać go na jakiś zbożny cel, może na Wielką Orkiestrę Świątecznej Pomocy? A może chcą, by odwiedzający kościół mogli podziwiać rzeźbę w kształcie zbliżonym do zamysłu czternastowiecznego artysty, a nie przysłoniętą klejnotami? Złośliwi twierdzą, że jeśli już rozpatrywać to jako karę za grzechy, to może należy to pozbycie się koron uznać za akt abdykacji?
Niewytłumaczalny upadek koron z rzeźby w Jarosławiu przypomina trochę historię o tym, jak to Sir Isaac Newton uświadomił sobie pod drzewem jabłoni, iż spadające jabłko leci zawsze w dół, ku środkowi Ziemi, a nigdy w bok czy w górę. Ten fakt też wówczas wydawał mu się niewytłumaczalny. Wyjaśnienia można znaleźć w opublikowanym przez niego w 1687 roku dziele „Philosophiae naturalis principia mathematica”. Jak nam jednak po kilkuset latach wiadomo, fizyka newtonowska nie opisuje rzeczywistości idealnie, a nasze rozumienie świata od tamtej pory znacznie się zmieniło.
Miejmy w każdym razie nadzieję, że tak problem z jabłkiem, jak i problem z koronami, zostaną jednoznacznie rozwiązane, z pożytkiem dla nas wszystkich.

Telefoniczne tulipany

Niniejszy wpis ukazał się pierwotnie 4 lutego 2007 roku. Na historycznym zdjęciu ze studniówki klasa, która wówczas kończyła szkołę, moja pierwsza grupa lajtowa. Dziś bawią się na studniówce kolejni wychowankowie mojej koleżanki, Eli, a zarazem czwarta generacja moich wybrańców, na których skupiam całą moją konsekwencję i surowość w zamian za paczkę ptasiego mleczka, a ostatnio – jako że ze słodyczy już wyrośliśmy – pizzę z Mezzani na lekcji angielskiego. Życząc Wam udanej zabawy i niezapomnianych wrażeń pozwalam sobie wyrazić nadzieję, że po feriach, przez ostatnie trzy miesiące naszej współpracy, będziecie nadal świecić przykładem i pomożecie mi wychowywać swoich młodszych kolegów i koleżanki równie dobrze, jak Wy – ku ogromnej mojej i Eli pociesze – zostaliście wychowani przez swoich poprzedników.

Piątek wieczór, kilka minut po dwudziestej pierwszej. Odkładam telefon po rozmowie z Sebastianem, uczniem klasy maturalnej. Rodzina zaczyna dyskutować na temat tego, jaka ta młodzież bezczelna, do czego to doszło, że nauczyciel jest nękany telefonami przez uczniów w weekendy i nie ma żadnego życia prywatnego. Że dawniej to nauczyciel miał jakiś autorytet, uczeń się bał spojrzeć nauczycielowi w oczy, a co dopiero zawracać mu głowę poza przewidzianymi do tego godzinami w szkole. Jestem tak zaskoczony, że nie wiem za bardzo, co mam odpowiedzieć, a rodzina dyskutuje tak zapalczywie i jest tak mocno przekonana o swoich racjach, że rezygnuję z wyprowadzania ich z błędu.
Sebastian zadzwonił, bo od paru tygodni bardzo mu się zmienił stosunek do nauki i stara się – zupełnie inaczej niż wcześniej – robić wszystko to, co ma zadane, nadrabiać zaległości z ubiegłych lat. Sebastian nie do końca rozumie jeden z „ponadwymiarowych” projektów, jakie uczniowie jego klasy mają do zrealizowania w tym miesiącu, zadzwonił, aby spytać o szczegóły jego wykonania.
Chciałbym, żeby każdy uczeń w analogicznej sytuacji natychmiast do mnie dzwonił. Niestety, nie do wszystkich kolegów z klasy Sebastiana dotarło, że za równo trzy miesiące jest matura z angielskiego. Większość cierpi na taką chorobę, że w grudniu nie była w stanie nic robić, bo zbliżał się Sylwester, w styczniu oczekiwali na studniówkę, a obecnie czekają na film ze studniówki i po studniówce nie mogą się wziąć do roboty. Na tydzień przed studniówką Darek powiedział mi, że nie może się teraz uczyć, bo ma codziennie wizytę u kosmetyczki i w solarium. Mający zaległości Piotrek przyznał mi wczoraj rozbrajająco w SMSie: „Ja wiem, że profesor chce dla nas dobrze, ale myśmy są takie głupie tulipany. Idę tańczyć.” Piotrek był właśnie na kolejnej studniówce – u koleżanki, a „tulipan” to taki wyraz, którym w naszym klasowym slangu zastępujemy wyraz „ch**”, żeby za bardzo nie przeklinać.
Zbyszek uświadomił mnie już jakiś czas temu, że jestem jedynym nauczycielem, do którego wszyscy uczniowie znają numer komórki. Pozwoliło mi to zrozumieć, czemu to właśnie ja musiałem jechać na pocztę, gdy nasi uczniowie trochę za mocno oparli się o szybę, albo czemu to właśnie ja musiałem odwieźć Michała do domu, gdy uciekł mu ostatni autobus. Ale mimo to nie rozumiem za bardzo, jak można było mieć pretensje do Sebastiana, który jako jedna z nielicznych osób w swojej grupie zdecydował się zrobić wszystko to, co dostali do wykonania, a że nie za bardzo rozumiał wymagania, jakie im stawiam, postanowił to wyjaśnić u źródła.
Moi uczniowie dość łatwo mogą się ze mną skontaktować na wiele różnych sposobów, przez telefon czy internet. Nawet gdy jestem na przysłowiowych grzybach czy rybach i wyłączę komórkę, uczniowie w klasach maturalnych zwykle potrafią się ze mną skontaktować w inny sposób i nie mam im za złe, jeśli to robią. Właściwie byłbym mocno do tyłu jeśli chodzi o moją satysfakcję z pracy pedagogicznej, gdyby Tomek, Michał, Wojtek czy Leszek nie kontaktowali się ze mną w razie potrzeby.
Parę razy w roku zdarza mi się dostać jakiegoś głupiego SMSa z internetu albo z nieznanego mi numeru telefonu. Ale to cena, którą warto zapłacić, żeby móc wytłumaczyć Sebastianowi, jak ma odrobić pracę domową. Albo posłuchać, jak któryś z jego kolegów w klasie znajduje odpowiedzi na najtrudniejsze życiowe pytania.

Hołd koleżeński

Podczas gdy panowie z pierwszej klasy technikum porządkowali rozsypany dialog w podręczniku, zerknąłem na statystykę ich ocen na koniec semestru i ze zdziwieniem odnotowałem, iż jednym z przedmiotów, z których ocen niedostatecznych jest najwięcej, jest… religia. Sześć jedynek w klasie, żadnych piątek czy szóstek…
To burzy stereotyp religii jako przedmiotu, który podnosi średnią ocen, oraz mit, jakoby był to przedmiot, na którym nie stawia się żadnych wymagań.
Po chwili zaskoczenia poczułem olbrzymi szacunek do kolegi katechety, który ma tak olbrzymi autorytet i tak motywuje młodzież, że – choć jest surowy i nieprzeciętnie wysoko stawia im poprzeczkę – nadal chodzą na jego lekcje. W żadnej z moich grup nie postawiłem tylu ocen niedostatecznych, a i tak jestem głęboko przekonany, że co najmniej połowa uczniów ochoczo by się z moich mało pasjonujących lekcji wypisała, gdyby tylko – tak jak z religii – było to możliwe.

Nie ma mnie

Kilka tygodni temu Szymon popatrzył na mnie z niedowierzaniem, gdy okazało się, że nie mam konta na Facebooku. Najpierw obwieścił, że jestem zacofany, a potem skwapliwie zgodził się z resztą towarzystwa, że – skoro nie ma mnie na Facebooku – w ogóle nie istnieję.
Pamiętam, że gdy założyłem sobie konto na portalu Marka Zuckerberga, nie miał on jeszcze wersji polskojęzycznej i był na etapie walki o to, by stać się porównywalny z MySpace. W tym czasie wszyscy moi znajomi przeżywali okres zachwytu Naszą Klasą i nie mogli pojąć, dlaczego zamknąłem swoje konto, gdy liczba kontaktów osiągnęła – pamiętam to jak dzisiaj – 79.
Z Facebookiem pozostałem o wiele dłużej, a chociaż skrupulatnie usuwałem i raportowałem wszystkie osoby o fałszywych nazwiskach, zapraszające mnie do grona swoich „przyjaciół”, liczba kontaktów w szczytowym momencie dobiła do 948. Będąc na Facebooku obserwowałem kolejne etapy jego ewolucji, pojawianie się nowych funkcji, rzucenie na kolana portali społecznościowych popularnych wcześniej, a następnie podnoszenie kolejnych rękawic rzucanych Facebookowi przez Google, moim zdaniem całkiem udane. Dzięki otwartemu API odkryłem wiele zastosowań swojego konta na Facebooku, wykraczających bardzo daleko poza samą stronę portalu.
W końcu jednak dotarło do mnie, że Facebook tak naprawdę utrudnia mi kontakty z ludźmi, na których naprawdę mi zależy, ponieważ skrótowa forma internetowego komunikatu prowadzi nierzadko do nieporozumień, źle zinterpretowanych intencji, a użycie funkcji ignorowania osób i wątków, natychmiast rozwiązujące problem internetowych konfliktów, jest bardzo niebezpieczne i prowadzi do tego, że problemy pozostają nierozwiązane, a dystans między nami a tymi, na których naprawdę nam zależy, rośnie. Problemy powstałe w świecie wirtualnym żyją więc dalej w świecie realnym.
Denerwował mnie też komputerowy analfabetyzm przytłaczającej liczby nowych użytkowników portalu. Dawniej, na początku swojej międzynarodowej popularności (bo na pewno nie na początku istnienia), Facebook miał charakter, nawet jeśli to trochę przesadne określenie, elitarny. To był portal dla geeków i wyraźnie odróżniał się od powszechnego chłamu treści, jakimi wymieniali się użytkownicy Naszej Klasy. Wraz ze wzrostem popularności i z przepływem użytkowników okazał się jednak takim samym śmietnikiem. Jest jakaś niezaprzeczalna prawda w powiedzeniu Stanisława Lema, iż nie zdawał sobie sprawy z tego, jak wielu jest idiotów na świecie, dopóki nie poznał internetu.
Z konta na Facebooku korzystałem w pełni, miałem je też skonfigurowane w telefonie komórkowym. Pamiętam, że pod koniec użytkowania drażniło mnie niezmiernie to, że kilka razy w tygodniu muszę rano tłumaczyć ludziom, którzy napisali do mnie w środku nocy, żebym szedł spać, a nie siedział na Facebooku, że po prostu nie wyłączyłem komórki. Niekórym się wydawało, że spędzam całe dnie i noce przed biało – niebieskim ekranem, skoro wyświetlam im się stale dostępny na liście znajomych. W dodatku codziennie rano marnowałem kwadrans na blokowanie powiadomień z kolejnych aplikacji, których moi „przyjaciele” zaczęli właśnie używać.
Dziś nie mam konta na Naszej Klasie ani na Facebooku. Zlikwidowałem także konta na MySpace i LinkedIn, czyli chyba faktycznie już mnie prawie nie ma. Od kilku tygodni natomiast zastanawia mnie lawinowy wzrost zainteresowania Google+. Społecznościowy portal Google od początku wydawał mi się mocno naciągany i zbędny, a tymczasem od niedawna to tutaj co chwilę dostaję powiadomienia o osobach, które dodały mnie do swoich kręgów oraz bardzo trafne sugestie znajomych, którzy otworzyli tu swoje profile. Ciekawe, jak długo zostanę na Google+. Chociaż społecznościowe funkcje tego portalu i śledzenie aktywności znajomych już mnie specjalnie nie pociągają, to jednak synchronizacja danych kontaktowych z profili z danymi kontaktowymi w moim telefonie z Androidem sprawiają, że – póki co – toleruję jakoś swoją obecność w społecznościówce Google.

Cisza po Sylwestrze

W Nowy Rok rano tylko właściciele psów przemykają między blokami, a gdy popatrzysz na ekran telefonu okazuje się nagle, że wszyscy mają powyłączane komórki, tablety i komputery, i lista, którą normalnie trzeba przewijać i przewijać skurczyła się do czterech dostępnych (przynajmniej teoretycznie) osób.

Sylwester filozofów

W lasku przy pętli autobusowej na moim osiedlu funkcjonuje nadal coś na kształt Akademii Platona. Panowie, popijając trunki w małych buteleczkach, zakupione w małym markecie po drugiej stronie ulicy, oddają się uczonym dyskusjom. Pamiętam, że – przechodząc kiedyś nieopodal z psem – byłem pod wrażeniem ich dyskusji o przyczynach katastrofy smoleńskiej i wydawało mi się, że są specjalistami wysokiej klasy, w żadnym stopniu nie ustępującymi poziomem wiedzy członkom niektórych komisji parlamentarnych zajmujących się tą sprawą, pokazywanych i komentowanych nieustannie w ogólnopolskich mediach. Wystarczy też sięgnąć do dzieł Platona, Arystotelesa czy Sokratesa, by ponad wszelką wątpliwość stwierdzić, że znajomość fizyki, chemii i geografii u tych współczesnych filozofów jest nieporównanie lepsza.
Dzisiaj, widząc na każdym osiedlowym trawniku pogorzelisko po nocnym festiwalu sztucznych ogni, tony potłuczonych butelek i innych, bliżej niezidentyfikowanych śmieci, byłem pod wrażeniem widząc, że filozofowie z lasku na moim osiedlu są nie tylko osobami uczonymi, ale i kulturalnymi. Ich akademia w Nowy Rok rano okazała się istną oazą czystości i porządku, a pozostałości po sylwestrowej sesji starannie pozbierano i zawieszono w worku na drzewie.

W nowy rok bez pośpiechu

Łukasz raz po raz a to wyśmiewa mnie, a to wyraźnie okazuje zdenerwowanie, czy wręcz krępuje się, że jest ze mną. Nie może zrozumieć, dlaczego na schodach i chodnikach ruchomych w galerii handlowej, zamiast stać spokojnie i czekać, aż dowiozą mnie one tam, dokąd przecież i tak zmierzają, wyprzedzam stojących na nich ludzi i idę. Obciach. Nie po to ktoś zrobił schody ruchome, żeby zdzierać sobie podeszwy i jeszcze po nich chodzić.

Staram się bronić przed Łukaszem i mówię, że ilekroć tędy przechodzę, pędzę właśnie na dyżur, na zajęcia, albo próbuję zdążyć na tramwaj. Ale Łukasz ma argumenty nie do odparcia. Podobno trzeba się szanować i rozłożyć sobie siły do sześćdziesiątego siódmego roku życia, bo – skoro dopiero wtedy mamy przejść na emeryturę – nie można się zużyć w okolicy czterdziestki.

Przyznaję Łukaszowi rację, co on przyjmuje z właściwą sobie dozą pewności siebie i nieszkodliwego zarozumialstwa, i myślę sobie, że taki to daleko zajdzie. I chociaż wiem, że nadal będę pędził po tych schodach ruchomych, by zdążyć na wjeżdżającą właśnie na peron piątkę albo nie spóźnić się na dyżur, na który i tak nikt nie przyjdzie, życzę wszystkim czytelnikom mojego blogu, by szanowali się i oszczędzali tak, by nie zabrakło im sił przed metą. A Łukaszkowi życzę, by umiał odróżnić rzeczy niewarte pośpiechu od tych, w których pilna potrzeba nagli. Kilka razy w roku naprawdę takie się zdarzają i nie warto ich przegapić.

Ja, gdy byłem w jego wieku, zbroiłem się już do walki z komuną. I nie trwało to długo, a komuna upadła. I tylko dzięki temu Łukasz może dziś żyć w kraju, w którym pośpiech jest passée.


Ten wpis ukazał się po raz pierwszy w Sylwestra 2012 i jest częścią sylwestrowego cyklu, w ramach którego powstały już następujące odcinki:
– w Sylwestra 2012, o Łukaszu (niniejszy wpis);
– w Sylwestra 2013, o Pawle;
– w Sylwestra 2014, o Tomku;
– w Sylwestra 2015, o Albercie;
– w Sylwestra 2016, o Dominiku;
– w Sylwestra 2017, o Michale;
– w Sylwestra 2018, o Wiktorze;
– w Sylwestra 2019, o Adamie;
– w Sylwestra 2020, o Maksymilianie;
– w Sylwestra 2021, o Przemysławie;
– w Sylwestra 2022, o Małgorzacie;
– w Sylwestra 2023, o Sylwestrze;
wszystkie wpisy ilustrowane są moimi zdjęciami z dzieciństwa i piosenkami.
W Sylwestra 2024 roku ukaże się wpis o Pawle II.

Święta w Radomiu

W moim rodzinnym domu nigdy nie zaczynało się wigilii od czytania z ewangelii i nie łamało się opłatkiem. Opłatek był, zresztą zawsze mi bardzo smakował, ale życzenia były ogólne, bez oklepanych frazesów i pustych słów. Może dlatego nie przepadam za sytuacjami w szkole, w których robi się to, co podobno zwykło się robić w każdym domu, czyli wszyscy wszystkich całują i powtarzają sobie wzajemnie jedno i to samo, popełniając przy tym czasami jakiś nietakt (na przykład życząc wszystkiego dobrego i zadowolenia z męża koleżance, która właśnie owdowiała).
Wielu ludzi nie lubi świąt i uważa, że to okres obłudy i fałszywych min. Jeśli jednak należysz do tych, którym święta wychodzą bokiem, i którzy woleliby się zapaść pod ziemię niż siąść do świątecznej kolacji, zawsze można się pocieszyć, że nie jest aż tak żenująco, jak na wigilijnym poczęstunku dla bezdomnych w Radomiu, na którym to mieszkańcy miasta w trymiga rozkradli wszystko, co było na stołach. To w naszej rodzinie nie jest chyba aż tak źle, co?

Żal za grzechy

Zapał do nauki na kilka dni przed świętami stygnie. Czy to wskutek zbliżającego się wolnego, czy pod wpływem klimatu adwentowego i nauczania na roratach, ale jedno jest pewne. Szkoła musi ustąpić miejsca doznaniom bez wątpienia głębszym, może nawet ezoterycznym.