Przechodząc kiedyś spacerkiem obok jednego z częstochowskich kościołów, zatrzymałem się przed tablicą z ogłoszeniami parafialnymi i ogarnęło mnie zdumienie. Gospodarz gabloty przestrzegał przed różnego rodzaju sektami i ruchami młodzieżowymi, a w centralnej części ekspozycji demaskował potworne i demoniczne znaczenie pacyfki.
Młodość – i Bogu niech za to będą dzięki – to czas, kiedy szuka się ideałów i żyje się zgodnie z nimi, naprawdę nie idąc na żadne kompromisy. W poszukiwaniu tych ideałów przez tysiące lat istnienia naszej cywilizacji wielu zeszło na manowce, niejeden zmienił zdanie, pewnie niejednokrotnie, ale młodzież ma mnogość ideałów i autorytetów, z których może czerpać. Co więcej, prawie każdy idealista w historii ludzkości wierzył, że pragnie dobra i przeciwstawia się złu.
Wiele jest znaków i symboli, które – reprezentując piękne i wzniosłe idee – zostały niejednokrotnie zbezczeszczone i wykorzystane przez ideologie wzajemnie sobie przeciwstawne. Umundurowanie hitlerowskich żołnierzy odwoływało się do chrześcijańskiego Boga, a Hitler bronił moralności chrześcijańskiej, więc gdyby posunąć się do absurdu, trzeba by młodzież chronić przed chrześcijaństwem. Dlatego dziwię się bardzo osobie, która w gablocie kościelnej zaapelowała do dorosłych, by byli czujni na pacyfki noszone przez ich dzieci.
Z szacunkiem odnoszę się do wszelkiego rodzaju świadomych poszukiwań moich uczniów i studentów. Czasami znajdują one wyraz w ich poglądach artykułowanych w dyskusji, gdy na przykład ćwiczymy umiejętności egzaminacyjne związane z prezentowaniem i obroną własnej opinii. Czasami poszukiwania te zauważam przypadkowo, gdy na skraju ławki leży zupełnie niezwiązana z przedmiotem książka. Bywa, że wyraz tym poszukiwaniom dają biżuteria, elementy stroju czy tatuażu. I dobrze – wiem wtedy, że pracuję z ludźmi myślącymi i lubiącymi myśleć, a nie z bezmyślnym stadem przeżuwaczy, nazywanych ślicznie po angielsku sheeple.
Na lokalnym forum wyraziłem ostatnio smutek w związku z rozpoczęciem budowy kolejnego pomnika Jana Pawła II w Częstochowie. Uważam, że w ramach porządkowania przestrzeni publicznej i przywracania dobrego smaku prędzej czy później nasi potomkowie pomniki te będą burzyć lub wywozić. Osoba podająca się za Rzecznika Urzędu Miasta w Częstochowie napisała wówczas, że martwi się o los moich uczniów i o to, jak ich wychowam, a moją wypowiedź odebrała jako nawoływanie do burzenia pomników.
W przytłaczającej większości moi uczniowie są dorośli i mają swoje własne poglądy. Wychowują mnie w równym stopniu, co ja ich. Na lekcjach bardziej mnie interesuje podstawa programowa i standardy egzaminacyjne, niż wpajanie w nich szacunku do tego czy innego przywódcy religijnego czy politycznego. Nie nawołuję do burzenia pomników, nie nakłaniam do ich budowania. Gdy dochodzi do wymiany poglądów, staram się więcej słuchać, niż samemu mówić. Trzeba mieć w sobie pokorę, by zrozumieć, że świat nie należy do nas na wieki i nie my będziemy decydować o tym, kto będzie autorytetem dla pokoleń, które przyjdą po nas. Autorytetów prawdziwych nie da się – na szczęście – nikomu narzucić, a tłamsząc próby poszukiwania ideałów można co najwyżej zrazić do samego siebie.
Przez całą podstawówkę wpajano we mnie miłość i podziw dla Ludwika Waryńskiego, a zostało mi po tym dzisiaj chyba niewiele więcej niż pamięć o banknotach stuzłotowych z jego wizerunkiem. Powtarzając slogan reklamowy „Częstochowa to dobre miasto” nie da się sprawić, by młodzi ludzie uważali tak samo, a słuchając piosenki „Nie wracaj w te strony” zespołu mojego siostrzeńca, Mental Terror, można by dojść do wniosku, że mają inne zdanie.
Wczoraj przechodziłem ponownie koło tego samego kościoła i – Bogu dzięki – odnotowałem zmianę ekspozycji. Gablota nie straszy już pacyfką i nie każe jej tępić.
Tag: Częstochowa
Najpiękniejszy Pomnik Powstania
W dobie budowania wzajemnie się pozdrawiających pomników tej samej osoby, które wbrew szczerym intencjom fundatorów pomnika raczej ośmieszają patrona niż oddają mu hołd, a w dodatku pokazują, jak bardzo obce były fundatorom jego osoba i jego nauczanie, przynosi wielką ulgę świadomość, że polska młodzież nie traci zainteresowania historią i umie okazywać szacunek bohaterom przeszłości w sposób twórczy, pobudzający wyobraźnię i skłaniający do zadumy, a nie stawiając bezrefleksyjne pomniki.
Do porannej kawy, z Ewą Demarczyk śpiewającą wiersze Baczyńskiego w tle, polecam dzisiaj Jackowi wirtualną podróż po Mieście Feniksa, Najpiękniejszym Pomniku Powstania Warszawskiego, o jakim można by pomyśleć. Wystawa w niniejszej galerii to zbiór dwudziestu ośmiu fotomontaży, w których fotografie z Powstania Warszawskiego zostały połączone ze współczesnymi zdjęciami tych samych miejsc. Plenerową ekspozycję można obejrzeć na skrzyżowaniu Krakowskiego Przedmieścia i Miodowej. Dzięki takim ludziom, jak twórcy wystawy, można uwierzyć, że pomniki nie muszą być martwe i śmieszne, a nad Marszałkowską może zawisnąć tęcza.
Wyrośnięte przedszkolaki
Moja bratowa dostała zastępstwo w przedszkolu na naszym osiedlu i musiała diametralnie zmienić swoje poglądy na temat małych dzieci. Dla Małgosi, matki mojego przezacnego bratanka – Adriana, młodzieńca niezwykle pracowitego i ułożonego, świat przewrócił się do góry nogami, gdy usłyszała siedzącego na schodach pięciolatka, który z naburmuszoną miną artykułował swoje pretensje do zastanej rzeczywistości:
– Jebane przedszkole! Nikt go kurwa nie spali i muszę do niego chodzić!
Cóż, dzieci teraz bardzo wyrośnięte. Nie dalej jak w minioną niedzielę spotkałem na zakupach w Biedronce mniej więcej pięcioletnią dziewczynkę, która zdjęła z haka zapakowane w duże pudełko smoczki dla niemowląt i pytała się tatusia, co to takiego. Gdy usłyszała odpowiedź, rezolutnie zakomunikowała, że chwilowo jej niepotrzebne, ale upewniła się od razu, że tatuś przyjdzie z nią do sklepu kupić te smoczki, jak już będzie miała swojego dzidziusia.
Ale takie wyrośnięte przedszkolaki zdarzają się czasem wśród dorosłych. Niedawno w największej polskiej rozgłośni katolickiej słuchacz zaproponował zorganizowanie brygady terrorystycznej, mającej zabijać niewygodne osoby publiczne. Fakt, że propozycja ta padła przy użyciu odrobinę bardziej wyszukanego słownictwa niż to, którego używał pięciolatek z przedszkola Małgosi. Słuchacz i prowadzący audycję pożegnali się nawet słowami „Szczęść Boże”.
Aż dziwne, że w takim zepsutym świecie udało mi się dzisiaj w 30 sekund namówić większość dorosłych uczniów II klasy technikum mechanicznego do oddania krwi. Czyżby nie chodzili do przedszkola? A może nie słuchają Radia Maryja? Są jacyś tacy… dobrzy.
Bez pogromu na ulicy Garibaldiego
Podczas lektury książki Jana T. Grossa Strach. Antysemityzm w Polsce tuż po wojnie. Historia moralnej zapaści natknąłem się na ciekawą lokalną migawkę z Częstochowy. Autor cytuje przewodniczącego częstochowskiego Komitetu Żydowskiego Brennera z „Głosu Bundu” z 1 sierpnia 1946 roku:
… ostatnio 11-letnie dziecko chrześcijańskie ze swoją matką chodziło po ulicy Garibaldiego, zamieszkałej przez licznych Żydów, i wskazywało dom, w którym mieli go rzekomo Żydzi więzić przez dwie doby. Tym razem chrześcijańscy sąsiedzi domu wykpili chłopca i wypędzili.
Relacja ta daje bardzo dobre świadectwo mieszkańcom częstochowskiej ulicy Garibaldiego tuż po wojnie, bo to przecież ten sam okres, kiedy w Rzeszowie, Krakowie czy Kielcach dochodzi do pogromu tamtejszych Żydów właśnie w atmosferze oskarżeń o to, że porywają na macę chrześcijańskie dzieci, ewentualnie, że picie krwi utoczonej z tych dzieci pozwala im się wzmocnić.
Złotymi zgłoskami w historii polskiego kościoła zapisał się też ówczesny biskup częstochowski, Teodor Kubina, który razem z władzami lokalnymi wydał oświadczenie następującej treści:
Wszelkie twierdzenia o istnieniu mordów rytualnych są kłamstwem. Nikt ze społeczności chrześcijańskiej ani w Kielcach, ani w Częstochowie lub gdzie indziej w Polsce nie został skrzywdzony przez Żydów dla celów religijnych lub rytualnych. Nie jest nam znany ani jeden przypadek porwania dziecka chrześcijańskiego przez Żydów. Wszystkie szerzone w tej materii wiadomości i wersje są wymysłem świadomym zbrodniarzy lub nieświadomym – ludzi obałamuconych i zmierzają do wywołania zbrodni. […]
Wierzymy, że uświadomione obywatelsko i przywiązane do zasad moralności chrześcijańskiej społeczeństwo m. Częstochowy i ziemi kieleckiej nie da posłuchu złym podszeptom i nie splami się podniesieniem ręki na współobywatela, mimo że jest on innego wyznania i innej narodowości.
Bardzo światłego miała widać w owym czasie ordynariusza, bo przecież w tym samym czasie świeżo upieczony biskup lubelski, przyszły prymas, Stefan Wyszyński, nie umiał jednoznacznie rozstrzygnąć kwestii, czy Żydzi używają krwii chrześcijańskiej do produkcji macy, i odmówił publicznego potępienia antysemityzmu. Także konferencja plenarna episkopatu w Krakowie skarciła biskupa Kubinę za współuczestnictwo w „wydaniu odezw, których treść i intencje inni ordynariusze diecezji uznali za niemożliwe do przyjęcia z zasadniczych założeń myślowych i kanonicznych Kościoła katolickiego”.
Zamiast wdawać się w dyskusję z oświadczeniami tego czy innego biskupa, gdy jako autorytet moralny wypowiada się on w sprawach nam współczesnych, czasami warto poczytać, jak wypowiadali się biskupi przed laty w sprawach, co do których dziś mamy poglądy bardzo skrystalizowane.
Nauka jazdy
Bardzo się martwię o młodego kursanta, któremu w sobotnie popołudnie dwukrotnie zgasł silnik, gdy pojazdem nauki jazdy próbował opuścić skrzyżowanie ulic Dekabrystów i Kiedrzyńskiej w Częstochowie. W zamieszaniu spowodowanym zatamowaniem ruchu na dojeździe do skrzyżowania doszło do stłuczki, w której uczestniczył jadący za kursantem Opel i dojeżdżający do sąsiedniego pasa Volkswagen, kierowany przeze mnie. Myślę, że temu kursantowi mogła pozostać jakaś okropna świadomość, że przez jego problemy z puszczaniem sprzęgła i wciskaniem gazu doszło do kolizji i szkód komunikacyjnych.
Mam straszne wyrzuty sumienia, że ktoś może się teraz przeze mnie denerwować i przypomni sobie o całym zajściu podczas egzaminu na prawo jazdy. A to w oczywisty sposób może wpłynąć na wynik tego egzaminu. Nie mam pojęcia, kim była osoba prowadząca pojazd nauki jazdy na sąsiednim pasie tego feralnego dla mnie dnia, ale chciałbym ją zapewnić, że ta drobna kolizja przysporzyła mi wprawdzie trochę kłopotów i będzie mnie kosztowała nieco wolnego czasu, ale w sposób zupełnie niespodziewany poprawiła ona jakość mojego życia. Z braku czasu przestałem zupełnie nadążać za tym, który polityk ile razy zdradził żonę, który ma jeszcze jakieś czyste taśmy, na które nikogo nie nagrał, a który zarchiwizował swoje nagrania na nośnikach cyfrowych. Ba, całkiem mnie to przestało interesować.
Mam lekko wgniecione prawe drzwi, muszę zmarnować trochę czasu na wizyty w towarzystwie ubezpieczeniowym, banku i u blacharza. I jestem przez to bardzo szczęśliwy. Powodzenia na egzaminie!
Brzoskwinie się kończą
Gdzie te pielgrzymki?
Zupełnie się zapomniałem wsiadając wczoraj po południu do samochodu i udając się na kolejne kilka dni do znajdującego się u stóp Jasnej Góry domu rodziców. Dopiero w drodze przypomniałem sobie, że mam zamiar wjechać do Częstochowy w przeddzień największego święta maryjnego, gdy wchodzić będą do miasta najliczniejsze pielgrzymki. Przypomniałem sobie kilka scen z dzieciństwa i młodości i przez chwilę miałem nawet ochotę zawrócić, ale ponieważ byłem już zaledwie kilkadziesiąt kilometrów od celu podróży, zaryzykowałem.
Jeszcze kilka lat temu samozwańcze siły porządkowe pielgrzymów nie chciały mnie 14 sierpnia wpuścić na moją własną wówczas ulicę twierdząc, że nie ma tu już miejsca i że mam jechać gdzie indziej. Samochód z częstochowską rejestracją i meldunek w dowodzie nie stanowiły dla nich żadnego argumentu. Autokary stały wzdłuż całej ulicy jeden przy drugim, blokując wjazd i wyjazd z posesji, przez co nie byłem kiedyś w stanie wyjechać na ulicę, a policja odmówiła mi interwencji tłumacząc, że dopóki autokary nie zaczną się rozjeżdżać, nie ma szans na rozładowanie komunikacyjnego paraliżu. Gdy byłem dzieckiem, hordy pielgrzymów przewalały się naszą ulicą w sierpniu, tworząc tłok jak na Krupówkach w Zakopanem. Pamiętam też, jak kiedyś jechałem autobusem ulicą Świętego Rocha i – przebijając się przez idące środkiem ulicy tłumy – przejechaliśmy w czterdzieści minut jeden przystanek, od cmentarza do Rynku Wieluńskiego.
Wczoraj wieczorem przez pustą Częstochowę przejechałem szybciej, niż w każdy inny wtorek. Po drodze nie utknąłem w żadnym korku, musiałem tylko zwolnić na trasie szybkiego ruchu w okolicach wiaduktu kolejowego na Błesznie. Ruch na podjasnogórskich ulicach Kazimierza, Barbary i Kordeckiego był płynny i chyba tylko na straganach na Barbary dało się zauważyć więcej klientów, niż w zwykły dzień powszedni.
Przeczytałem gdzieś dzisiaj, że malejąca ilość pielgrzymów świadczy o tym, że normalniejemy. Pewnie wykorzystywanie Jasnej Góry do fałszywych gestów politycznych też nie przyczynia się do wzrostu jej popularności.
Szkoda, że niektórzy częstochowianie – także we władzach miasta – nie zauważają, że ruch pielgrzymkowy odchodzi w przeszłość. Nie da się ograniczać promocji miasta do promocji Jasnej Góry, nie da się podporządkowywać całego Śródmieścia i życia jego mieszkańców uroczystościom religijnym pod szczytem, nie wolno liczyć na to, że ćwierćmilionowe miasto utrzyma się ze sprzedaży fast foodów i dewocjonaliów. Nie można porównywać Częstochowy do Lourdes czy Fatimy, bo to zupełnie inna skala. Podobnie jak Łagiewniki są tylko jedną z wielu atrakcji turystycznych Krakowa, tak i Częstochowa powinna się starać funkcjonować na wielu różnych polach. Nie powinno się dobijać życia studenckiego w mieście, ograniczać rozwoju gospodarczego, zniechęcać inwestorów, wyganiać na Śląsk, do Zagłębia, Krakowa, Łodzi czy Wrocławia ludzi, którym w Częstochowie jest coraz duszniej. Miejmy nadzieję, że przyjdą czasy, gdy będzie to rozumiał każdy rajca miejski i wszyscy w zarządzie miasta.
Tak zwane Okopy, szczyt Jasnej Góry od strony zachodniej. Sierpień 2007. Gdy byłem dzieckiem, w sierpniu było tu wielkie miasteczko namiotowe. Namioty stały jeszcze w pierwszych dniach września, gdy chodziłem tędy do szkoły.
Filmowa podróż w czasie
San Francisco, jak mało które miejsce na świecie, nadaje się na plan filmowy i niejeden reżyser skrupulatnie to wykorzystał. Taki na przykład Interview With The Vampire nie mógł się chyba genialniej zaczynać. W jakiż inny sposób można było tak fantastycznie zbudować napięcie i wprowadzić w odpowiednią atmosferę, niż spływając kamerą transcendentnie (nawet jeśli był to chwyt infantylny, mało oryginalny czy prostacki) nad portem i piramidą Trans-American do mrocznego pokoju z widokiem na Divisadero Street? Albo czy można sobie wyobrazić chociaż jeden odcinek Full House bez rzutu okiem na te strome uliczki zabudowane białymi, wysokimi domami? Gdzie indziej można było kazać zamieszkać rodzinie Mrs Doubtfire? Nie ulega też wątpliwości, że San Francisco świetnie się sprawdza jako miejsce akcji filmów katastroficznych.
Ten blog zaczął się od wpisu o filmie The Birds i dzisiaj ponownie oddam hołd dziełu mistrza Hitchcocka. O żadnym bowiem filmie nie umiałbym chyba powiedzieć tego, co mogę z czystym sumieniem powiedzieć o Vertigo z 1958 roku. Główną rolę w tym filmie zagrało, moim zdaniem, właśnie San Francisco. Nie James Stewart, nie Kim Novak, ale właśnie San Francisco.
Oglądając ten film, mieszkaniec San Francisco musi się chyba czuć, jakby odbywał magiczną, sentymentalną podróż w czasie. Podążając za akcją widz nie tylko przejedzie się tramwajem, ale zwiedzi założoną w 1776 roku Mission Dolores, gdzie Madeleine idzie na grób Carlotty Valdes, uda się do Palace of the Legion of Honor w Parku Lincolna, przespaceruje się u stóp mostu Golden Gate, gdzie przy Fort Point Madeleine skacze do wody. Niczym romantyczna para zakochanych, widzowie przed ekranami przechadzają się po Pałacu Sztuk Pięknych, pozostałości po ekspozycji z 1915 roku. A mieszkanie Scottiego jest przy Lombard Street, mojej ulubionej ulicy w San Francisco, którą pokochałem przy okazji trzeciej edycji The Real World w MTV.
Elegancka restauracja Erniego, w której poznają się Scottie i Madeleine, znajduje się w zabytkowej okolicy Jackson Square, pełnej budynków ocalałych z pożaru w 1906 roku. Na kadrach filmu w całej okazałości można obejrzeć wspaniałe budowle, które już nie istnieją: Hotel McKittrick czy luterański kościół świętego Pawła. Ale uważny widz poznaje także San Francisco w detalach: może się przyjrzeć nawierzchni ulic, krawężnikom, drewnianym słupom i kablom telefonicznym, płytom chodnikowym. Vertigo to wierny i szczegółowy obraz miasta. Film jest o dekadę starszy niż wspomniana już wyżej portowa piramida, na darmo więc jej wypatrywać, choć kilkakrotnie Hitchcock raczy nas panoramami całego miasta.
Nigdy nie byłem w San Francisco, a jednak odbyłem dzisiaj dzięki Hitchcockowi sentymentalną podróż jego ulicami. Bywa, że czuję się podobnie spacerując po Nowej Hucie i porównując jej współczesne centrum z obrazem sprzed dziesięciu lat, który mam w pamięci, a także ze zdjęciami z kronik filmowych PRL-u. Jadąc wiaduktem nad Rondem Polsadu z rozrzewnieniem wspominam tę uliczkę, którą maszerowałem nocą jako licealista, a która rozrosła się w dzisiejszą ulicę Lublańską. W Częstochowie, patrząc na karzełka Piłsudskiego przed ratuszem, próbuję sobie przypomnieć, jak wyglądał górujący nad placem Wania, piękny – nawet jeśli wrogi ideologicznie – i tak bezpowrotnie stracony, choć pierwotnie obiecywano, że stanie na cmentarzu żołnierzy radzieckich na Kulach. Może ktoś ma przyzwoitej jakości zdjęcia Wani i zechciałby mi je przysłać na adres ? A pamięta ktoś katedrę Świętej Rodziny z niedokończonymi przez blisko stulecie wieżami?
San Francisco nie dostanie nigdy Oscara za znakomitą rolę w Vertigo. Ale współcześni mieszkańcy z łatwością mogą się przekonać, jak ich miasto zmieniło się przez ostatnie pięćdziesiąt lat, czego im bardzo zazdroszczę. Zaprzyjaźniony ksiądz Jacek podpowiedział mi dzisiaj, że malownicze okolice, z których pochodzi wielu moich uczniów, są miejscem akcji opowiadań Adolfa Dygasińskiego. Piekary, Kuchary, Brzesko, Kowala, Gruszów i inne pobliskie miejscowości zastygły na kartach książek tego dziewiętnastowiecznego pisarza i udało mi się już znaleźć antykwariat w Tarnowskich Górach, który dysponuje egzemplarzem właściwego tytułu. Wybieram się tam w poniedziałek i za 9 złotych stanę się właścicielem historycznego obrazu wsi, które znam jako współczesne. Może to nie to samo, co film, ale cóż. Nie żyjemy w Kalifornii.
Podglądanie nieudane
Jako chłopiec sporą część wakacji spędzałem na rowerze. Moja pierwsza przygoda z seksem miała miejsce podczas jednej z takich właśnie przejażdżek, w malowniczym lasku brzozowym nad Adriatykiem, małą glinianką na częstochowskim Lisińcu. Ostatnio chodzę tam prawie codziennie na spacery z psem i przypomniała mi się ta przygoda sprzed lat, a zarazem uświadomiłem sobie, jak bardzo byłem wówczas naiwny i jak bardzo dorośli wydawali mi się wtedy ludzie w wieku, w którym teraz wydają mi się niedojrzali.
Nie jestem pewien, ale musiałem mieć wtedy 11-12 lat. Jeżdżąc alejkami po dzikiej części parku zobaczyłem między drzewami tak zwanego „dużego fiata” i rozłożony w jego cieniu koc, a na kocu brykającą wesoło na golasa parę nastolatków. W moim mniemaniu byli bardzo dorośli, ponieważ dziewczyna miała biust, a chłopak miał zarośnięte nogi. Czy rzeczywiście było im wesoło, nie mam właściwie pewności, bo zamiast przyjrzeć się dokładnie, zrobiłem to, co wydawało mi się absolutnie konieczne, a mianowicie wskoczyłem na rower i czym prędzej popedałowałem półtora kilometra stromą ulicą Kordeckiego pod Jasną Górę, gdzie mieszkali wszyscy moi koledzy z klasy. Kilku z nich udało mi się znaleźć i całym peletonem uderzyliśmy nad Adriatyk, by przyjrzeć się aktowi prokreacji.
Musiałem być niezbyt mądry sądząc, że cokolwiek uda nam się podpatrzyć po tej trwającej przynajmniej godzinę akcji zbierania ekipy. Pamiętam, że byłem bardzo rozczarowany, gdy na miejscu nie zastaliśmy już ani samochodu, ani koca, ani pary kochanków. Z perspektywy minionych lat pocieszam się, że moi koledzy musieli mieć niewiele większe pojęcie o seksie, ponieważ uznali jednogłośnie, że ich okłamałem, a ślady kół i wygnieciona trawa o niczym nie świadczą. Część z nich obraziła się na mnie i zobaczyliśmy się dopiero we wrześniu w szkole. Ale dwóch przez kilka dni przyjeżdżało ze mną do parku, wdrapywaliśmy się na drzewa i czekaliśmy na przyjazd żółtego dużego fiata. Mieliśmy przez parę dni niezłą zabawę i seks w tym wszystkim chyba najmniej nas interesował.
Trup zakopany
Końcówka ulicy Sopockiej pozbawiona jest asfaltu i ginie w bliżej nieokreślonym miejscu, w którym zaczyna się park na Lisińcu. Od co najmniej roku spod ziemi wystaje tam but, którego pozycja niezdrowo rozbudza wyobraźnię, jednak chodząc tam na spacery nigdy nie zdobyłem się na sprawdzenie, czy coś poza tym butem kryje się pod powierzchnią.
Trochę inaczej, moim zdaniem, postąpił autor opracowania na temat historii wyborów papieży, wydanego przez pewne fundamentalistyczne wydawnictwo katolickie, którego sporo książeczek można znaleźć w domu moich rodziców. Nie jestem pewien, czy autorowi udało się dochować wierności postanowieniu, by przedstawić papiestwo w podniosłym duchu Ewangelii Mateusza, rozdział 16: „Tu es Petrus et super hanc petram aedificabo ecclesiam meam et tibi dabo claves regni coelorum”, ponieważ z odwagą godną prawdziwego historyka poświęcił kilkanaście stron opracowania burzliwej historii wyborów papieży sprzed synodu laterańskiego w 1059 roku, kiedy to przyznano prawo wyboru biskupa Rzymu wyłącznie kardynałom.
Według autora, wcześniej ugrupowania polityczne wybierały papieży „na siłę”, a z okazji wyborów niejednokrotnie wybuchały ostre, krwawe walki i rozruchy uliczne. Zdarzało się wybrać dwóch papieży jednocześnie, fałszowano dokumenty, papieże wyznaczali swoich następców albo bezcześcili zwłoki swoich poprzedników. Insygnia papieskie rabowano, papieży mordowano, a ich pontyfikaty zastanawiająco często trwały krócej niż miesiąc, co autor dość skrupulatnie odnotowuje. Taki na przykład Leon V został uwięziony i zabity po zaledwie miesięcznym pontyfikacie przez pretendenta do swojego stanowiska, Krzysztofa, a ten z kolei został uduszony na rozkaz następnego papieża, Sergiusza III, który zakusy na Stolicę Piotrową miał jeszcze przez Leonem V. Papieża Benedykta IX mieszkańcy Rzymu przepędzili z miasta, ponieważ raziła ich jego rozwiązłość.
Właściwie trudno się nie zgodzić z poglądem, iż przyjęcia chrześcijaństwa przez Mieszka I nie sposób porównywać z wstąpieniem Polski do struktur europejskich: standardy moralne rzeczywiście do siebie nie przystają, nawet jeśli w obu przypadkach mieliśmy do czynienia z pewnego rodzaju politycznym i gospodarczym konformizmem. Papiestwo po zmarłym w 954 roku Alberyku objął jego dziewiętnastoletni syn, Jan XII, ale straciwszy łaski cesarza Ottona musiał w 963 roku ustąpić miejsca Leonowi VIII, któremu naprędce udzielono święceń kapłańskich, ponieważ od czasu synodu laterańskiego w 769 roku nie można już było wynosić na tron papieski osób świeckich. W czasie zawirowań politycznych na dwa lata przed chrztem Polski Leon uciekł z Rzymu, papiestwo ponownie objął Jan XII, a po jego śmierci wybrano Benedykta V. Benedykt jednak nie porządził długo, bo cesarz przywrócił na tron Leona, a gdy ten zmarł, ponownie zakwestionował wybór Benedykta V i polecił wybrać na papieża swojego poplecznika.
Zabawna jest historia wyboru papieża Grzegorza X w 1271 roku. Konklawe trwało trzy lata, aż okoliczna ludność, na której spoczywał ciężar żywienia i utrzymywania kardynałów i ich dworu, straciła cierpliwość i natchniona przez Ducha Świętego zamknęła elektorów w pałacu, zamurowała drzwi i okna, a następnie zerwała dach nad salą. Do wyboru Grzegorza X ostatecznie doszło, gdy kardynałowie przestali otrzymywać wszelką inną żywność poza chlebem, wodą i owczym serem.
Trochę dziwne, że w jednym miejscu opracowania Dzieje Apostolskie stanowią dla autora wystarczający dowód historyczny, a w innym dwie kroniki średniowieczne z XIII wieku są tylko zbiorem legend nie mających oparcia w faktach. Poza tym jednak chylę czoła przed autorem, ponieważ nie spodziewałem się tak ciekawej lektury wakacyjnej po książce tego wydawnictwa. Obawiam się tylko, że pisząc w ten sposób autor raczej nie zachęca czytelników do intensywnej modlitwy, mającej wspomóc kardynałów podczas konklawe, tylko tak jakby szarpał za wystającego z ziemi buta na ulicy Sopockiej. Chociaż, czy ja wiem? Może właśnie pokazuje, jak bardzo kardynałom tej modlitwy potrzeba?