Wiosna w pracy i po pracy

Pierwszy raz od dłuższego czasu wyszedłem w środę z pracy za dnia. A ściślej, wyszedłem o tej samej godzinie, co zwykle, jednak „na polu”, czyli między biurowcami Krakowa, było wciąż jasno. Przyjemniej będzie od tej pory zaczynać, skoro po fajrancie czekać na mnie będzie jeszcze odrobina słońca. W dodatku jak tu nie zaczynać z przyjemnością zajęć, na które ludzie tak ochoczo się zwołują.

Szkoła jak lustro

Praca w szkole to trochę tak, jak budowa na załączonej ilustracji. Stare ma szanse się przejrzeć w nowym, byle tylko chciało popatrzeć.
Gdy czytam sensacyjne newsy o tym, jak to jastrzębska szkoła obniża sprawowanie i ogranicza prawa uczniowskie chłopakom, którzy nagrali i wrzucili do internetu głupawy filmik zatytułowany „Papamobile”, nie mogę się powstrzymać od konstatacji, że decyzja szkoły jest jeszcze bardziej żałosna niż fabuła przedmiotowego klipu.
Jak najlepiej burzyć autorytet Jana Pawła II i podważać go? Ano właśnie tak – robiąc z niego świątka na piedestale, pokrytego warstwą brązu tak grubą, że aż trudno go pod nią rozpoznać. Jan Paweł II był przed laty osobą budzącą spontaniczny autorytet wśród młodzieży i nie trzeba było metod rodem z głębokiego komunizmu do obrony tego autorytetu. Kara za pozaszkolne głupawe wybryki powinna się raczej koncentrować na stwarzaniu zagrożenia dla ruchu kołowego, a nie na obrażaniu patrona szkoły, który notabene nigdzie w tym filmie nie jest nazwany po imieniu i nie rozumiem, skąd przekonanie, że film pokazuje Jana Pawła II.
Dyrekcja szkoły zapomniała chyba, że na zamordyzmie autorytetu się raczej nie zbuduje, pewnie prędzej zburzy. I że to właśnie działania takie, jak działanie szkoły, powodują, że Jan Paweł II wraz ze swoim nauczaniem przestaje kogokolwiek szczerze interesować i staje się młodzieży coraz bardziej obcy. A kiedyś był wyjątkowo bliski i nie trzeba było żadnego bata, by tak było. Teraz już nawet teolodzy mówią, że nikogo nie interesuje jego nauka i stał się dla niektórych Polaków „złotym cielcem”.
Ciekawe, jak dyrekcja jastrzębskiej szkoły potraktowałaby swoich uczniów, gdyby – zamiast nagrywać banalny i nie wnoszący nic poważnego do dyskusji o papiestwie filmik – włączyli się w wyraźnie obecny w świecie nurt poważnej krytyki Jana Pawła II i oskarżali go o zaniedbania, wspieranie południowoamerykańskich reżimów totalitarnych czy obwiniali o śmierć dzieci w Afryce. Wyrzuciliby ich ze szkoły? Zamknęli w więzieniu? Skazali na śmierć (chyba nie całkiem byłoby to w zgodzie z papieskim nauczaniem)?
Na forach internetowych i w komentarzach pod artykułami o „skandalicznym wybryku uczniów z Jastrzębia” spora część internautów bije im brawo i trzyma za nich kciuki. Dyrekcja szkoły i inni zbulwersowani zrozumieliby może lepiej takie głosy, gdyby w tym pokoleniu wstępującym spróbowali sobie przypomnieć siebie sprzed lat. Gdyby się zechcieli przyjrzeć swojemu odbiciu, niczym te kamieniczki odbite w stalowo – szklanej, świeżo wznoszonej elewacji. Ja świetnie pamiętam – do dzisiaj – akademie ku czci Ludwika Waryńskiego z mojej podstawówki. Pamiętam też, że śmialiśmy się z kolegów i koleżanek z konkurencyjnego liceum, których tamtejsi profesorowie karali dyscyplinarnie, jeśli spotkali kogoś z nich przypadkowo na mieście zimą bez czapki. Co zapamiętają siedemnastolatkowie z technikum w Jastrzębiu? Obniżone sprawowanie i ograniczenie praw ucznia za wygłupy poza szkołą?

* Do filmu „Papamobile”, w przeciwieństwie do Dariusza Chętkowskiego, nie linkuję. Bo – szczerze mówiąc – chociaż napisy mają ładną czcionkę i montaż jest w porządku, to nie ma tam chyba co oglądać, a „dzieło” nie jest warte rozgłosu, jaki mu zapewniają urażeni i gniewni.

Grzeczni dresiarze

Pisałem już kiedyś o tym, jak stereotypy dotyczące ubioru młodych ludzi zniekształcają naszą percepcję i niepotrzebnie do nich zrażają.
W ubiegły weekend odwiedziło mnie dwóch kolegów z liceum i powspominaliśmy stare lata. W niedzielę, gdy jeden z nich poszedł do pobliskiego sklepu kupić papierosy, na własnej skórze odczuł dokładnie to samo. W drodze do sklepu mijał się na chodniku z grupą naszych miejscowych „blokersów”, jak potocznie – i nie zawsze z sympatią – niektórzy ich nazywają. Widząc zmierzających z przeciwka zakapturzonych osobników rozważał zejście im z drogi lub przejście na drugą stronę ulicy, gdy poczciwi młodzieńcy rozstąpili się nagle grzecznie i chóralnie pozdrowili gromkim: „Dzień dobry!”.

Opublikowano
Umieszczono w kategoriach: Bez kategorii Tagi

Przewartościowania, czyli Hitchcock po 42 i 48 latach *

Nauczyciel wiele się może nauczyć od młodzieży i czasem wiedza, którą od uczniów pozyskuje, zaskakuje go nad wyraz i odkrywa przed nim wartości, o których nie miał pojęcia, a istniejące hierarchie burzy i miesza.
Nie miałem pojęcia, że gdy na kółku filmowym obejrzymy „Ptaki” Hitchcocka, będzie to taka sensacja. A tym bardziej nie mogłem przypuszczać, że moi uczniowie tak się na seansie ubawią. Każdemu z mojego pokolenia „Ptaki” kojarzą się jako film wprawdzie stary (miał 9 lat, gdy się urodziłem), pełen prymitywnych na dzisiejsze czasy efektów specjalnych, ale to jednak horror. Ten film jednak trzymał nas w napięciu, jednak czuło się niepokój patrząc na kolejne ptasie ataki w Bodega Bay.
Tymczasem dla moich uczniów film był śmieszny. Chwilami tarzali się po podłodze ze śmiechu, jakby zupełnie nie czuli hitchcockowskiego suspensu ani nie pamiętali o ptasiej grypie, która wówczas krążyła po Europie. Moje nieśmiałe podejrzenia dotyczące alkoholu bądź środków odurzających, które zaburzyły ich percepcję i rozumowanie, rozwiały się jednak stosunkowo szybko, gdy zrozumiałem, słuchając ich komentarzy, że przecież oni mają rację.
Po co facet, który właśnie zabił dechami z zewnątrz wszystkie okna, szczelnie zasuwa zasłony? Albo jaki sens ma przybijanie gwoździami lustra do drzwi, które wedle wszelkiej logiki i konsekwencji są podziurawione jak sito i właściwie już nie są w stanie utrzymać gwoździa? Albo po co kobieta, która zagląda do pokoju pełnego ptaków, wchodzi doń i zamyka za sobą drzwi, zamiast pozostać na zewnątrz? Albo od kiedy to zakrwawionego, pokaleczonego człowieka wyciera się z krwi i nie ma on już żadnych widocznych ran?
Słuchając tych komentarzy i widząc reakcje moich uczniów zrozumiałem po raz kolejny, że co by nie mówić, przychodzące pokolenia nie są wcale głupsze. Narzekamy na nich codziennie, że nie potrafią tego czy owego, że mają trudności z taką czy inną umiejętnością, albo – gorzej – zapamiętaniem encyklopedycznej wiedzy z takiej czy innej dziedziny. Ale potem siadamy z nimi w na wpół ciemnej sali przed wielkim kinowym hitem sprzed pięćdziesięciu lat i dociera do nas, że jesteśmy głupkami, którym nigdy nie przyszło do głowy to, na co oni w mgnieniu oka zwracają uwagę i z czego się śmieją.

* Ten wpis pochodzi z 20 października 2005 i był pierwszym wpisem na tym blogu.

Panowie sytuacji

Poniższa historyjka sprzed lat najlepiej zobrazuje, dlaczego lubię uczniów błyskotliwych i sprytnych, chociaż nieszczególnie potulnych. Historyjka autentyczna, ale sprzed tak wielu lat, że mnie nie było jeszcze chyba na świecie, zasłyszana od emerytowanego kolegi nauczyciela.
Rzecz miała miejsce w środku nocy w internacie, w którego dwóch częściach, przedzielonych dyżurką drzemiącego stróża, mieszkali oddzielnie dorośli uczniowie i uczennice starszych klas szkoły średniej. Około godziny wpół do drugiej dwóch dziarskich młodzieńców postanowiło – korzystając z późnej godziny i wyjątkowego zmęczenia, jakie o tej porze musiał odczuwać stróż – przeczołgać się ostrożnie pod jego okienkiem i przedostać się do żeńskiego skrzydła budynku.
Plan praktycznie się udał, chłopakom udało się bez problemu przejść stróżowi pod nosem, a następnie – pokonawszy kolejne schody – znaleźli się w korytarzu pełnym wejść do pokojów dziewcząt. Tu ogarnęły ich poczucie triumfu i wesołości, więc zaczęli wydawać z siebie dźwięki na tyle głośne, że w końcu uchyliły się drzwi jednego z pokojów. Wyjrzały z nich głowy dwóch profesorów płci jak najbardziej męskiej, z których jeden – zmierzywszy chłopców surowym wzrokiem – spytał:
– A co wy tu robicie o tej porze?
W ułamku sekundy jeden z chłopców odparował, nieprzypadkowo chyba zapominając o formie grzecznościowej:
– A wy?
Zapadła chwila ciszy, po czym – w miarę stopniowego pojmowania przez nauczycieli, kto tutaj jest panem sytuacji – surowa mina ustąpiła konsternacji, a następnie z ust profesora padły słowa:
– Nie widzieliście nas tu.
– Wy nas też. – odpowiedział rezolutnie uczeń, który należał do gatunku uczniów, jakich się nie zapomina.

Cześć dla Batmana

Jeden z moich uczniów przywitał dzisiaj księdza słowami „Cześć Batman!”, co wywołało ponoć u przywitanego reakcję alergiczną i nerwową. Wszczęto intensywne śledztwo celem ustalenia sprawcy (myślałem, że łatwo go rozpoznać po głosie, skoro się uczy klasę od paru miesięcy, ale widocznie niewiele na religii się odzywa). Panowie musieli chyba coś opacznie zrozumieć, bo padły ponoć groźby wydalenia z kościoła oraz wezwania policji w związku z zaistniałym zajściem. Policja jednak nie przyjechała, więc domyślam się, że zaszło zwykłe nieporozumienie i druga mechanika źle odebrała jakieś słowa katechety jako groźbę, podczas gdy nie mógł on mieć na myśli niczego złego.
Po chwili zastanowienia doszedłem do wniosku, że to prawdziwy zaszczyt być nazwanym Batmanem. W końcu ten komiksowy i filmowy superbohater, którego sławę porównywać można chyba jedynie z Supermanem, to prawdziwa klasyka gatunku. Jego postać w jednoznaczny sposób opowiada się po stronie dobra i pilnuje porządku w Gotham City już ponad 70 lat. Pomaga ludziom prawym, prostym i sprawiedliwym, a gnębi knujących niecne plany złoczyńców – morderców i złodziei. Magazyn SFX uznał Batmana za największego superbohatera w historii, a to chyba najdobitniejszy możliwy dowód na to, że Batman wychodzi naprzeciw potrzebie autorytetu.
Bywa, że tenże uczeń zwraca się do mnie „ojcze niebieski”. Nie przyszło mi nigdy do głowy zastanawiać się nad tym, czemu tak robi, ale bez wątpienia nie ma na myśli niczego złego.

Społecznościowe ściąganie

Jako społeczny redaktor ODP obserwuję od jakiegoś czasu nasilenie zjawiska społecznościowych stron internetowych ułatwiających ściąganie, nieuczciwe odrabianie prac domowych i oszukiwanie w szkole. Niczym grzyby po deszczu powstają portale, których użytkownicy wymieniają się odpowiedziami do ćwiczeń w podręcznikach, udostępniają sobie klucze z rozwiązaniami testów i egzaminów, a nawet – na zasadzie swego rodzaju giełdy – odrabiają za siebie prace domowe. Hierarchia użytkowników oparta jest naturalnie na ich aktywności, a więc im więcej udostępnisz materiałów, im więcej odrobisz za innych prac domowych, tym wyższa twoja ranga.
Zastanawiam się, skąd bierze się popularność takich portali, i co – lub kto – tu zawodzi. Czy uczniowie, którzy nie potrafią się zmobilizować do najmniejszego wysiłku, by samodzielnie odrobić pracę domową, a może przerasta ich ona intelektualnie? Czy szkoła, bo zadaje za dużo albo w zbyt szablonowej formie? A może system oceniania nie motywuje do samodzielnej pracy?
Nie mogę zrozumieć, do czego przydają się wyniki poszukiwań kluczy zadań na takich portalach. Zdarza mi się zadawać uczniom do zrobienia zadania zamknięte i od razu podawać im klucz rozwiązań, zwłaszcza jeśli praca domowa jest obszerna, a zależy mi na tym, by naprawdę została zrobiona. Sprawdzając ją, dociekam nie tyle tego, jaka jest poprawna odpowiedź, ale dlaczego jest ona poprawna, a także dlaczego odpowiedzi błędne są złe. Pytam o uzasadnienie odpowiedzi, nie interesuje mnie sama odpowiedź.
Starsi uczniowie wiedzą też dobrze, że szkoda w mojej klasie czasu na niesamodzielne pisanie zadań otwartych. Ocenę niedostateczną łatwiej jest ode mnie dostać za plagiat, pracę niesamodzielną lub jej całkowity brak, niż za pracę słabą, nieudaną, ale pisaną uczciwie. Dlatego nie potrzebuję ich już nawet rozsadzać, gdy piszemy zadania otwarte, a nawet nieczęsto zdarza mi się kogokolwiek upomnieć.
Skąd ta popularność portali z kluczami i ściągami? Czyżby ktoś oceniał uczniów za to, czy potrafią przepisać z klucza do ćwiczeń odpowiedzi, nie robiąc w tym błędów i nie wpisując odpowiedzi w nieodpowiednich miejscach? Sami uczniowie chyba też nie uważają za celowe, by kształcić w sobie umiejętność takiego bezmyślnego przepisywania?
A może szkoła po prostu przeszkadza ludziom w nauce i rozwoju? Kiedyś doszliśmy z maturzystami do wniosku, że każdy z nich umie sobie ściągnąć piracki film z internetu i wypalić go na płycie albo znaleźć materiały pornograficzne w interesującej go kategorii na obcojęzycznej stronie, chociaż nikt ich tego nigdy nie uczył w szkole. Z wyszukiwaniem ściąg jest chyba podobnie. Tylko czy to nie marnowanie czasu i energii na coś, co w ostatecznym rozrachunku nie przynosi żadnych korzyści?

Niedojrzali dorośli

Podziwiam nauczycieli pracujących w podstawówce i gimnazjum. Mnie wystarczy pójść na lekcję do pierwszej klasy szkoły średniej, by rozbolała mnie głowa. Wszystko trzeba powtarzać nie dość że po polsku, to jeszcze trzy razy, wycieczkę trzeba organizować z miesięcznym wyprzedzeniem, a i tak niektórzy przyjdą na nią, chociaż mieli nie jechać, a inni nie zjawią się na miejscu zbiórki, chociaż do ostatniej chwili na wycieczkę się wybierali. O nagłej zmianie planów nie uznają też za stosowne poinformować nikogo z organizatorów.
Jak to się dzieje, że w trzeciej, czwartej klasie technikum robią się tacy dogadani i chodzą jak szwajcarskie zegarki, a w dodatku nie sposób się na nich o cokolwiek wkurzyć, bo znakomicie umieją zachować balans między powygłupianiem się, a zrobieniem czegoś pożytecznego? W minionym tygodniu moi maturzyści z jednej strony zorganizowali sobie międzyklasowy konkurs, do którego sami ułożyli znakomite, trudne pytania z kulturoznawstwa, czytania ze zrozumieniem i rozumienia słuchanego tekstu specjalistycznego, a z drugiej – podczas ostatniej z trzech piątkowych lekcji angielskiego – te dwudziestoletnie Rihanny z zapałem próbowały śpiewać cienkimi głosikami, gdy znudziły nam się już piosenki świąteczne, zarówno klasyczne, jak i te bardziej alternatywne.
Ciekawe, czemu pierwszakom nie chciało się śpiewać nawet Rudolph The Red Nosed Reindeer, a dwudziestoletni maturzyści w mechaniku w tej samej szkole uwielbiają śpiewać „Give me, give me a man after midnight…” i robią to bez skrępowania. Może w klasie maturalnej nie trzeba już nikomu udowadniać, że jest się dorosłym i poważnym, więc żaden to obciach zachowywać się jak dziecko? A może to właśnie świadomość zbliżającego się końca szkoły powoduje, że powaga i dojrzałość, zamiast ich kusić, stają się przykrym i nieustannie nad nimi wiszącym widmem przyszłości? Przyszłości, którą miło jest od siebie chociaż na chwilę odsunąć.


Z dresu w garnitur

Rozmawiałem z kilkoma osobami, którym w pierwszej turze wyborów mocno utkwił w pamięci widok Maćka zasiadającego w obwodowej komisji wyborczej. Niektórzy nawet mocno kręcili nosem i kwestionowali jego kompetencje, bo kto to widział, żeby ten „dresik”, zwykle chodzący z kapturem na głowie i spoglądający spode łba złym wzrokiem, popijający z kolegami piwo marki bojkotowanej przez prawdziwych patriotów, nagle zakładał garnitur i udawał urzędnika państwowego.
A mnie się to, szczerze mówiąc, bardzo podobało. Latek mi wcale nie ubywa i wiek podeszły, wraz ze wszystkimi swoimi ułomnościami, zbliża się do mnie szybkim krokiem. Świadom ciężaru, jakim jest otaczająca nas rzeczywistość, państwo, miasto czy gmina, ze spokojem oddaję to wszystko w ręce takich, jak Maciek. Młodszych i mądrzejszych.
Troje moich maturzystów – Damian, Eliza i Paweł – zliczało głosy wyborców w pierwszej turze. Jakoś mi nie żal pieniędzy, które w ten sposób zarobili, ani mi nie zależy, na co je wydadzą. Ich sprawa. Podobnie jak przyszłość, którą sobie sami wykreują, i w której ja już nie będę miał wiele do gadania.



Dotknięci mackami

Podczas gdy część młodzieży nie ustaje w wysiłkach, by postawić przed komisją dyscyplinarną nauczycieli, którzy zorganizowali uroczystości szkolne na terenie kościołów lub „wzbogacili” program uroczystości szkolnych o nabożeństwa religijne, inni bywalcy mojego blogu odnajdują w swoim życiu miejsce dla religii.
Dotknięta makaronowymi mackami młodzież z Radomska zabiera właśnie głos w pierwszym ważnym wydarzeniu lokalnej wspólnoty od czasu powołania ich radomszczańskiego koła wyznawców.

Brawo dla młodzieży, która ma coś do powiedzenia i działa w granicach wyznaczonych prawem. Dla takiej młodzieży warto pracować w szkole, od takiej młodzieży można samemu się czegoś dowiedzieć czy nauczyć, więc nie rozumiem zupełnie, skąd pomysł wyrzucenia Damiana Jaworskiego z katolickiego liceum w Zakopanem. Damian nie rozdawał na Krupówkach marihuany, tylko nawoływał do debaty społecznej na temat jej legalizacji. Czy nam się podobają takie poglądy czy nie, nie ma znaczenia, podobnie jak niezależnie od tego, co sądzimy o narodowcach, ich ideałach i symbolice, mieli prawo złożyć kwiaty pod pomnikiem Romana Dmowskiego w Święto Niepodległości. Całkiem poważne autorytety prowadzą dyskusje nad o wiele mniej prawdopodobnymi zmianami prawnymi, na przykład przywróceniem kary śmierci, i nikt nie ma im tego za złe.
Na szczęście jest odpowiednia procedura i małopolskie kuratorium z pewnością pogodzi Damiana z jego nauczycielami, podobnie jak stołeczne kuratorium doprowadzi do kompromisu między uczniami a dyrektorami w VIII LO, XXVII LO, XXXIII LO, XLIII LO, XLIV LO, XLVI LO, LXXIII LO, LXVII LO oraz Technikum Nr 2 i Technikum Nr 7 1 w Warszawie. Jak bowiem powiada Latający Potwór Spaghetti, którego wszyscy jesteśmy ponoć stworzeniami, „Naprawdę wolałbym, żebyś nie zachowywał się jak jakiś świętoszkowaty, fałszywie pobożny dupek, gdy opisujesz Mą Makaronową Doskonałość. Jeśli niektórzy ludzie nie wierzą we mnie, to trudno, nic się nie stanie. Naprawdę, nie jestem do tego stopnia próżny”. Bierzmy z niego przykład, nawet jeśli weń nie wierzymy.