Propagowanie faszyzmu

W nagonce medialnej na prokuraturę białostocką, która niedawno umorzyła postępowanie w sprawie znaków swastyki namalowanych, a następnie zamalowanych w jakimś miejscu publicznym, nie myślę brać udziału. W gruncie rzeczy sprawy nie znam, więc trudno się wypowiadać, a tłumaczenie prokuratorów opublikowane w liście otwartym, gdzie podkreślają, że – aby kogoś ukarać – trzeba jednoznacznie wykazać, że eksponowanie symbolu miało na celu propagowanie związanej z nim ideologii, wydaje się logiczne.
Nie bronię ani narodowców, ani wandali, ani prokuratora z Białegostoku, dla którego swastyka jest azjatyckim symbolem szczęścia, ale słuchając kilkakrotnie dyskusji na ten temat w telewizji i widząc w tle obrazki podobne do poniższego, zastanawiałem się, na ile właściwie media dorosły do tego, by być naszą „czwartą władzą”, czy nie są czasem jeszcze na etapie wczesnego jaskiniowca, który nie rozumie jeszcze przekazu w malowidłach na skale. Bo w jaki sposób propaguje faszyzm swastyka powieszona na szubienicy, to ja naprawdę nie wiem.

Pozostaje nam mieć nadzieję, że w szybko rozwijającym się świecie, inspirowane wysokim poziomem merytorycznym BBC, Al Jazeery i innych profesjonalnych stacji, także polskie koncerny medialne szybko przejdą przez etap sztuki jaskiniowej, pisma obrazkowego, a z czasem może nauczą się pisać, czytać i używać poprawnej polszczyzny.

Wartości rodzinne

Władysław, ojciec geja, a także Elżbieta, Aneta i Rafał, których córki są lesbijkami, bulwersują ulice Warszawy, Krakowa, Poznania, Wrocławia i Górnego Śląska. Redaktor naczelny dużego polskiego tygodnika, posłanka jednej z największych partii opozycyjnych i paru innych zdenerwowanych celebrytów histeryzuje coś o homoseksualnej propagandzie, o gwałceniu wartości, o burzeniu tradycyjnego modelu rodziny, a także uniemożliwianiu rodzicom wychowywania dzieci w zgodzie z własnym sumieniem.
Z zainteresowaniem oglądam zdjęcia billboardów w internecie i zastanawia mnie, w czym miłość i empatia między rodzicami a dziećmi pokazywanymi na tych plakatach są sprzeczne z wartościami rodzinnymi obowiązującymi w tym „tradycyjnym modelu”.
Na billboardach nie ma par jednopłciowych w intymnych pozach, ale zdjęcia rodziców z dziećmi. Rodzice na plakatach pokazują, że dzieci nauczyły ich, jak ważne jest być sobą, być odważnym i mówić otwarcie. Demonstrują wzajemną miłość i zaufanie. To się nie mieści w tradycyjnym modelu rodziny? W rodzinach pana Lisieckiego, pani Pawłowskiej i innych oburzonych było lub jest inaczej? To serdecznie współczuję.

Ślub kościelny

Nad Wisłą trwa zażarta dyskusja nad odrzuconymi hurtowo projektami ustawy o związkach partnerskich. I chociaż adresatami tych projektów były pary wszelkiego rodzaju, nie tylko homoseksualne, a doświadczenia innych krajów wskazują na to, że związki partnerskie są zawierane przede wszystkim przez pary mieszane, przytłaczająca część argumentów używanych w tej dyskusji w Polsce to mniej lub bardziej wyraźnie wygłaszane homofobiczne tezy.
Dlatego długo nie mogłem dziś rano wstać z łóżka, gdy ustawiony na wczesną godzinę radiobudzik włączył się, a z jego głośników popłynęła poranna dyskusja na antenie lokalnego londyńskiego radia. Jakże inna to była dyskusja od tej, którą – chcąc nie chcąc – za sprawą burzy w polskim parlamencie mamy u siebie na co dzień.
Brytyjski konserwatywny premier, chcąc bronić tradycyjnych wartości i wzmocnić instytucję małżeństwa, lansuje obecnie projekt zrównujący prawa małżeństw hetero- i homoseksualnych. Jego zdaniem, kochający się ludzie – bez względu na płeć – powinni mieć dokładnie takie same możliwości, w tym prawo do nazywania się żonami, mężami, a nie tylko partnerami, a odbieranie tego prawa związkom homoseksualnych czyni rzekomo krzywdę nie tylko parom jednopłciowym, ale także osłabia małżeństwo i deprecjonuje wartości rodzinne.
W porannej audycji stacji BBC London słuchacze będący w związkach partnerskich, także wychowujący dzieci, opowiadali o czymś, co przez kilkanaście minut nie pozwoliło mi w ogóle wstać – ani lewą, ani prawą nogą, i przez co o mało nie spóźniłem się do pracy. Opowiadali o tym, dlaczego zależy im na możliwości zawierania małżeństw przed ołtarzem. Zgodnie z zamysłem premiera, i w pewnym uproszczeniu, państwo ma uznawać śluby kościelne par homoseksualnych na podobnej zasadzie, jak polskie śluby konkordatowe. Związki wyznaniowe nie będą wprawdzie zmuszane do sankcjonowania takich małżeństw (obawa dość realna w brytyjskich warunkach, gdzie nie tak dawno toczyła się wojna związana z tym, że katolickie sierocińce zostały zmuszone do uznawania prawa do adopcji dzieci przez homoseksualistów, a kryterium orientacji seksualnej potencjalnych rodziców nie może być brane pod uwagę przy podejmowaniu decyzji o oddaniu dziecka do adopcji), ale religijne ceremonie zaślubin będą miały oficjalny charakter i moc prawną.
Kolejni słuchacze i słuchaczki dzwonili do stacji i opowiadali o tym, jak bardzo im zależy na ślubie przed ołtarzem, jak bardzo wiara stanowi integralną część ich życia, i jak bardzo czują się dyskryminowani przez fakt, iż nie mogą uczestniczyć w funkcjonowaniu swoich wspólnot religijnych na tych samych zasadach, jak ich heteroseksualni sąsiedzi. Wypowiadający się na antenie słuchacze, w większości geje i lesbijki, powoływali się bez przerwy na wielkie słowa i idee, a z ich słów wynikało dość jasno, że uważają się za osoby broniące słusznej racji, za którymi stoi Pan Bóg, Chrystus i chrześcijaństwo w ogóle.
Byli pewni, że Pan Bóg jest ich sojusznikiem. Mniej więcej tak samo, jak przekonana o swoich racjach jest posłanka jedynej słusznej partii, pani Krystyna Pawłowicz, przez niektórych zwana profesorem, a przez wielu uważana za dużo mniej kobiecą, niż nazywana przez nią „chłopem” Anna Grodzka, transseksualna kandydatka na zajęte póki co stanowisko wicemarszałka Sejmu.
Wstając wreszcie z łóżka zastanawiałem się, czy od Londynu dzielą mnie tylko tysiące kilometrów, czy może lata świetlne.

Mitologia

Tomek Łysakowski, pokazując na swoim blogu poniższy film ze statystykami o kosztach finansowania kościołów i wyznań w Rzeczpospolitej, komentuje bardzo dobitnie przedstawione dane i daje wyraz swojemu jednoznacznie negatywnemu stosunkowi do polityki sponsorowania „ciemnoty i nienawiści” przez „państwo Tuska”.
Obejrzałem poniższy film z zainteresowaniem, ale nie wydaje mi się, by Donald Tusk był w tym kontekście gorszy niż kilku jego poprzedników. W ogóle mnie śmieszy, gdy ktoś uważa, że premier jest odpowiedzialny za wszystko – od fiaska negocjacji policji z bandytą w mieście powiatowym w Podkarpackim po przykry dla mnie i dla moich rozmówców fakt, że dzisiaj rano zaspałem i – nie chcąc się spóźnić na autobus – nie umyłem sobie zębów.
Oglądając ten film, zastanawiam się, czy ktoś faktycznie poda do sądu jego autora – łatwego chyba do zidentyfikowania. A jeśli tak, to za co. Bo przecież podane przez niego liczby są pewnie zaczerpnięte z jakiegoś wiarygodnego źródła i trudno będzie im zaprzeczyć. Ja bym stawiał na to, że prędzej komuś nie spodoba się zdjęcie użyte jako tło pod napisami w drugiej części filmu. Bo na to, że słowo „mitologia” używane wielokrotnie jako synonim wiary katolickiej, może obrażać czyjeś uczucia religijne, czytelnicy „Frondy” pewnie nie wpadną. Ciężko by zresztą chyba było obronić takie stanowisko w sądzie.
Idąc w tych rozmyślaniach o jeden krok dalej, zastanawiam się nad tym, jak daleko sięga nieszczęsny artykuł 196 kodeksu karnego. Czy przedstawienie w złym świetle postaci mitologicznej, na przykład karykatura Zeusa, który – po kilku głębszych – ma problemy z ciskaniem gromami i trafia nie tam, gdzie zamierza, stanowiłoby obrazę uczuć religijnych? Albo – jeszcze dalej – czy każda postać mitologiczna jest w równym stopniu chroniona, bez względu na to, czy jest bogiem, półbogiem, człowiekiem czy jeszcze kimś innym? Na przykład, czy równej ochronie podlegają Zeus, Syzyf i Helena Trojańska?
Im dłużej myślę o artykule 196, tym bardziej boli mnie głowa.

O artykule 196 pisałem już kilkakrotnie, między innymi tu:
Pussy Riot;
Artykuł 196 KK.

Idole listopada

Patrząc na migawki obchodów Święta Niepodległości w Warszawie, czy to tych organizowanych przez Prezydenta, odrobinę – jak dla mnie – za smętnych, czy to przez narodowców, wybitnie przerażających i ponurych, czułem tęsknotę za normalnością. Tą, którą znamy z każdego filmu amerykańskiego, pokazującego parady i fajerwerki 4 lipca. Tą, która pozwoliłaby rodzicom z naprawdę czystym sumieniem zabrać na obchody dzieci i mieć gwarancję, że będzie tam można w radosnej atmosferze uczyć je patriotyzmu, historii i kultury ojczystej.
Dlatego idolami listopada są dla mnie ludzie, którzy przeszli ulicami Poznania przebrani za maszynę szyfrującą Enigma. Cały pochód w Poznaniu był w ogóle przykładem na to, że uroczystości patriotyczne nie muszą być ani drętwe i nudne, ani nie muszą budzić strachu mało komunikatywnymi pohukiwaniami i różnego rodzaju znakami przypominającymi swastyki, obnoszonymi na sztandarach.
Poznaniakom serdecznie gratuluję trafnego pomysłu i dobrego humoru! Takiego hołdowania ojczyźnie i jej historii potrzeba nam dzisiaj dużo bardziej niż walki z wrogami, których już nie ma albo nigdy nie było, czy też hodowania kolejnych Niewiadomskich.

Zdjęcie z portalu TVN24

Dużo miejsca

Gdy cztery lata temu wybierano Prezydenta Stanów Zjednoczonych, ogarnęła mnie – podobnie jak większość Europejczyków – niezmierzona euforia i szaleństwo na punkcie Baracka Obamy, czemu wielokrotnie dałem wyraz w moim blogu. Widziałem w nim spełnienie profetycznych wizji, zachwycałem się jego wizjonerstwem i elokwencją, stawiałem go na piedestale i czyniłem z niego postać historyczną jeszcze zanim komitet noblowski zaskoczył świat swoją decyzją, podziwiałem jego spontaniczność i dystans do siebie,  a nawet broniłem jego wpadek.
Ale wybory 2008 roku to były inne czasy. Żyliśmy wtedy w cieniu mrocznych wydarzeń kilku wcześniejszych lat, błędnie podjętych decyzji o daleko idących skutkach, Obama rozbudził tak wiele nadziei, że oczywistym jest – z perspektywy minionej kadencji – że musiał wielu z nas rozczarować, a przynajmniej ostudzić nasz zapał.
Tym razem nie przeżywałem tak bardzo amerykańskich wyborów, chociaż mile wspominam uniesienia, jakie przed paroma laty dzieliłem z wieloma znajomymi, studentami, a także szerokim kręgiem internautów. Z reelekcji Obamy zdecydowanie się jednak ucieszyłem, bo – wbrew obiegowej opinii – nie uważam jego pierwszej kadencji za całkowicie nieudaną i jestem pewien, że historia uwypukli jeszcze kiedyś jej osiągnięcia, które nam zdają się dzisiaj mniejsze wobec wielu kontrowersji i krytyki sprzecznych interesów. Poza tym nie ukrywam, że – bez względu na poglądy gospodarcze, światopogląd czy smak ulubionych lodów – lubię mieć świadomość, że światem rządzą ludzie, którzy nie są ogarnięci obsesją, nie oskarżają o matactwa i zbrodnie wszystkich, którzy wstali danego dnia z łóżka inną nogą, niż oni. Ludzie, którzy – nawet na najwyższych stanowiskach – zachowują dystans do siebie, skromność, i pozostawiają na naszej małej, ciasnej, ale własnej planecie dużo miejsca dla każdego innego, komu przyszło tu żyć. I ludzie, którzy – podobnie jak ja – wierzą w to, że nasz wspólny świat naprawdę jest coraz lepszy.

I believe we can keep the promise of our founding, the idea that if you’re willing to work hard, it doesn’t matter who you are or where you come from or what you look like or where you love. It doesn’t matter whether you’re black or white or Hispanic or Asian or Native American or young or old or rich or poor, abled, disabled, gay or straight. You can make it here in America if you’re willing to try.

Barack Obama, 7 listopada 2012, cytat na podstawie The New York Timesa

Mózg w rozkładzie

Znam lekarza, skądinąd bardzo sympatycznego, starszego pana, którego darzę olbrzymim szacunkiem, a który – mimo wielu lat praktyki i setek albo i tysięcy przeprowadzonych operacji – stracił przytomność podczas ekshumacji zwłok swojej żony. Albo jest strasznym mięczakiem, albo od przedwczoraj przybyło nam w kraju, zwłaszcza w szeregach zwolenników teorii spiskowych i wśród posłów jedynej słusznej partii, niesamowitych twardzieli. Nie wiedzieć czemu, grupy ludzi szturmują w godzinach wczesno porannych cmentarze, zamknięte celem przeprowadzenia ekshumacji, choć od pochówku minął okres czasu dziesięciokrotnie krótszy niż ten uznawany przez instytucje państwowe i inspektorat sanitarno – epidemiologiczny za bezpieczny.
Skąd bohaterstwo tych pragnących być świadkami ekshumacji patriotów i strażników praworządności? Podobno nie ufają prokuraturze, Sanepidowi i innym instytucjom sprawującym nadzór nad całą procedurą. Słyszałem, że domagają się udziału niezależnych patomorfologów w badaniu ludzkich szczątków. Ich demonstracje antysystemowe – chociaż nie do końca rozumiem, w jaki sposób – są rzekomo wyrazem wsparcia dla pogrążonych w bólu i rozterce rodzin ekshumowanych. Bardziej umiarkowani twierdzą, że ekshumacja to coś w rodzaju drugiego pogrzebu i chcą być przy niej obecni z szacunku dla osoby ekshumowanej.
Jestem gorącym zwolennikiem kremacji i mam głęboką nadzieję, że moje szczątki zostaną po śmierci jak najszybciej spopielone. Obawiam się, że pewnych rzeczy, jakie dzieją się wokół osób zmarłych, mój rozkładający się mózg mógłby zwyczajnie nie ogarnąć.

Komisja śledcza

Przyznam się szczerze, że premier ostatnio mi zaimponował, gdy po godzinach bredni wygłaszanych przez posłów różnych frakcji z mównicy sejmowej, podsumował całą dyskusję celnym stwierdzeniem: „Ja i mój syn wspólnie z nieżyjącym Nikosiem, Masą i Kiełbasą wywoziliśmy samolotami pieniądze do Niemiec, na które czekał dziadek z Wehrmachtu.” Na Platformę w kolejnych wyborach pewnie nie zagłosuję, ale – naprawdę – chapeau bas!
Posłom entuzjastom komisji śledczych w każdej sprawie, którzy zapominają o tym, że państwo ma cały szereg instytucji sprawujących wszelkiego rodzaju funkcje, chciałbym podsunąć pewien pomysł.
Zauważyłem otóż – na pewno nie tylko ja – że telefon komórkowy prawie zawsze dzwoni wtedy, kiedy człowiek stoi w sklepie samoobsługowym i czeka w kolejce do kasy. Bywa, że przez wiele godzin nikt do mnie nie dzwoni, a potem nagle stoję sobie przy kasie na rogu Warszawskiej i Szlaku, mam płacić, obie ręce zajęte, zakupy jeszcze nie spakowane, a tu dzwoni komórka. Niemożliwe, żeby to był przypadek. Węszę tu jakiś spisek.
Niejedna zagadka zostanie rozwiązana, jeśli powoła się komisję śledczą w tej sprawie. Kto ma większy interes w tym, by przerywać nam lub co najmniej utrudniać transakcję płatniczą? Operator sieci telefonicznej, systemy obsługujące karty kredytowe, a może konkurencyjne sieci handlowe? Kto jest odpowiedzialny za monitorowanie, pod jaki numer telefonu należy w danym momencie zadzwonić i czy nie dochodzi w ten sposób do naruszenia prywatności? Kto na tym najwięcej zarabia, a kto najbardziej traci?
Mam nadzieję, że Sejm Rzeczpospolitej zajmie się tą sprawą i szybko doprowadzi do wyjaśnienia wszystkich moich wątpliwości.

Opublikowano
Umieszczono w kategoriach: Bez kategorii Tagi ,

Polskie obozy koncentracyjne

„Polskie obozy koncentracyjne” to niefortunny skrót myślowy, który w głowie niedouczonego historycznie cudzoziemca może poczynić pewien zamęt, ale dla osoby nie będącej historycznym analfabetą jest zrozumiały i w pewnych kontekstach nawet uzasadniony, na przykład dla kontrastu z innymi nazistowskimi obozami zagłady, które znajdowały się na terenach nie utożsamianych geograficznie z Polską. Dlatego gorączkowe komentarze na temat wpadki prezydenta Obamy, polegającej na użyciu przez niego zwrotu „polski obóz śmierci” podczas wczorajszej uroczystości przyznania pośmiertnie meda­lu wolności Janowi Karskiemu, przyjmuję z pewnym niedowierzaniem. Histerię polskich polityków dobrze podsumował chyba Andrzej Rozenek z Ruchu Palikota, używając słów: „Zemdlałem z wrażenia, potem miałem atak epilepsji, a na koniec musiałem się oczywiście napić i przeżywam to do dzisiaj.” Podobnie jak on, skłonny jestem zgodzić się ze Zbigniewem Brzezińskim i uznać całe zajście za niezamierzoną i przypadkową gafę.
Podobnie dziwi mnie zaangażowanie oficjalnych instytucji państwowych w kwestionowanie rzetelności dziennikarskiej BBC tylko dlatego, że polscy kibice ligowi w programie BBC Panorama – Euro 2012 – Stadiums Of Hate nie przypominają wesołych krasnoludków ani księcia z baśni o Królewnie Śnieżce.
W tym samym czasie, w polskich szkołach z kanonu lektur nie znikają przecież „Medaliony” Zofii Nałkowskiej, w których autorka używa sformułowania „polskie obozy koncentracyjne” i nie budzi to kontrowersji.
Nałkowska jakoś mnie nie bulwersuje, BBC i prezydent Obama także. O wiele większy niepokój poczułem, gdy czytając dwa tygodnie temu gazetkę ścienną w proszowickim liceum, zatytułowaną „Walki przeciwko Żydom w Proszowicach”, miałem poważne problemy ze zrozumieniem intencji autora. Czy było jego zamiarem wierne, bezstronne udokumentowanie rzeczywistości, wraz z nacjonalistycznymi wybrykami przedwojennych Polaków z tego miasteczka, czy uhonorowanie ich za antysemickie poglądy? Zdaję sobie sprawę z tego, że opis historyczny powinien być neutralny i nie jest jego celem moralizowanie czy piętnowanie niepożądanych postaw, ale czułem jakieś zgrzyty czytając o Romanie Dmowskim, poświęceniu lokalu narodowców czy zastanawiając się nad doborem słów w tytule gazetki.
Słowa potrafią zaboleć nawet wówczas, gdy intencje ich autora są czyste. Dopóki nie doszukujemy się złej woli, zawsze jest szansa na porozumienie. Ale gdy dysonans między opisywaną sytuacją a dosłownym znaczeniem, emocjonalnym wydźwiękiem i etycznym osądem wynikającym z użytych słów jest zbyt duży, zaczyna być niebezpiecznie. I grozi nam prawdziwy obóz koncentracyjny. W głowie.

Solidarnie za eutanazją?

Toczy się debata o tym, w jakim wieku mężczyźni i kobiety w Polsce powinni przechodzić na emeryturę. Rząd chce, by przechodzili w wieku 67 lat, czyli później niż obecnie. Mniejsza z tym, co sądzę o tym rozwiązaniu, bo mam wprawdzie wyrobione zdanie, ale nie o to chodzi.
Zastanawia mnie sposób, w jaki związki zawodowe protestują przeciwko planowanym zmianom podniesienia wieku przejścia na emeryturę. Otóż niezwykle często używane jest – tak w debacie, jak i na transparentach – sformułowanie, iż przeciwnicy rządu nie chcą się zgodzić na „wydłużenie wieku emerytalnego”. Czy ktoś z nich pomyślał nad tym, co to właściwie oznacza? Czyżby związki zawodowe były przeciwne temu, by Polak na emeryturze zbyt długo pobierał świadczenia i chcą go poddać obligatoryjnej eutanacji po iluś tam latach emerytury?
Równolegle funkcjonują oczywiście określenia „podniesienie wieku emerytalnego” albo „wydłużenie czasu pracy”. Można odetchnąć z ulgą, gdyż to one trafniej wyrażają intencje protestujących.