Należę do osób, które z wyjątkowym uznaniem przyjmują fakt, że władze Warszawy w nocy doprowadziły do porządku Krakowskie Przedmieście po wczorajszej manifestacji. Wprawdzie rzadko mi się zdarza spacerować przed Pałacem Prezydenckim, ale – jako że jednak tam bywam – za posprzątanie porzuconych tam zniczy i innych oznak pamięci jestem właściwie wdzięczny. Krzyże niech stoją w kościołach, znicze niech płoną na cmentarzach, a deptaki niech służą do spacerowania.
Mamy wolność słowa i demonstracji, więc każdy ma prawo manifestować, co mu się żywnie podoba i gdzie tylko zapragnie, chociaż niektóre wczorajsze wystąpienia uczestników pochodu balansowały chyba na granicy, jeśli nie prawa, to na pewno dobrego smaku. Widziałem tylko migawki, ale tłum skandujący „Jedna Polska katolicka” i obrzucający inwektywami operatorów telewizji innych niż ich ulubiona, jakoś nie przypadł mi do gustu. Swoją drogą, nazywanie dwudziestoparoletnich pracowników rozmaitych stacji „czerwonymi kurwami” było dla mnie niepojęte. Podobnie jak śpiewanie „Sto lat” i radosne wiwatowanie na cześć „Antoniego” i „Jarosława” podczas marszu żałobnego, mającego uczcić pamięć dziewięćdziesięciu sześciu ofiar w drugą rocznicę katastrofy lotniczej, w której zginęli.
Ale skoro jest wolność, niech sobie demonstrują. A służby porządkowe niech po ich demonstracji posprzątają. Od tego są.
Z jednym się zgadzam z demonstrantami. Wrak samolotu, który rozbił się dwa lata temu pod Smoleńskiem, nie powinien być przetrzymywany przez Rosjan pod jakimś prowizorycznym zadaszeniem. Należy go, moim zdaniem, jak najszybciej pociąć i zezłomować, z pożytkiem dla środowiska naturalnego.
Tag: polityka
Lot nad kukułczym gniazdem (z pochodniami)
Podczas spaceru po aspirynę na stację benzynową zaintrygował mnie powieszony w przejściu podziemnym plakat. Czy da się zorganizować w Bazylice Jasnogórskiej koncert bez wiedzy władz klasztoru? Czy da się odprawić mszę inicjującą wyjście z pochodniami na miasto w Kaplicy Cudownego Obrazu bez oficjalnego zamówienia takiej intencji w furcie? I czy można sobie dowolnie nazwać jakieś miejsce w Częstochowie wymyśloną przez siebie nazwą, nie konsultując tego z nikim i nie przeprowadzając stosownej procedury w Radzie Miasta?
Jeśli nie można, to odetchnę z ulgą, a stopień opętania zwolenników teorii spiskowych wydaje się usprawiedliwiać wszystko, co wypisują na swoich ulotkach i ogłoszeniach, natomiast ich dywagacje i insynuacje mogłyby się stać przedmiotem rozważań nie tyle prokuratury, co psychiatrów. Mam nadzieję, że – jeśli nawet w bazylice odbędzie się jakiś koncert związany z drugą rocznicą katastrofy prezydenckiego samolotu pod Smoleńskiem – nie przyświeca mu idea ta sama, co organizatorom marszu. Jeśli nawet ktoś zamówił mszę w kaplicy w związku z tą rocznicą, to podczas tej mszy nie będzie się szerzyć nienawiści, nieufności i teorii spiskowych.
Jeśli by z kolei Ojcowie Paulini oficjalnie błogosławili takim wątpliwym moralnie imprezom, to trzeba by się poważnie zastanowić nad celowością chodzenia na pielgrzymki na Jasną Górę i jeżdżenia tam na wycieczki szkolne.
Katolicy wbrew Jezusowi
Grupa młodzieży pijarskiej zakłóciła dzisiaj w Krakowie marsz ateistów i agnostyków. Reagując na transparenty domagające się świeckiego państwa, prowadzący ewangelizację awanturnicy zaczęli niewybredne pyskówki i zagłuszali marsz pieśniami religijnymi. W odpowiedzi na apel „Polska laicka, nie katolicka” krzyczeli „Nie wstydzę się Chrystusa!”. Opuszczających Rynek Główny ateistów i agnostyków żegnali okrzykami „Polska katolicka, nie laicka!” i śpiewami „Żegnamy was, alleluja”.
Kilkusetosobową grupę uczestników obu zgromadzeń, wymieniającą się ulotkami i różańcami, rozdzielał kordon policji.
To w gruncie rzeczy smutne wydarzenie pokazuje, jak to część wierzących nie rozumie zupełnie, że postulaty świeckości państwa nie wynikają w żaden sposób z pogardy dla wiary ani nie implikują wstydu z religijności. W ślepym poczuciu misji tracą zupełnie zdrowy rozsądek i wydaje im się, że domaganie się szacunku dla osób wyznających inne wartości jest prześladowaniem chrześcijaństwa i szykanowaniem chrześcijan. Jednocześnie nie widzą niczego niestosownego w oczekiwaniu, by wszyscy się dostosowali i żyli według nauki ich kościoła.
Katolicy, jak wiadomo, Pismo Święte rzadko czytują, a treści zawarte w ewangeliach nieszczególnie ich interesują. Szkoda, bo może w słowach niejakiego Jezusa dopatrzyliby się wyraźnego poparcia dla idei rozdziału kościoła od państwa. Jest o tym mowa w Ewangelii Mateusza (22, 18-21) i Ewangelii Marka (12, 15-17). Dziś, kiedy – stosując nawet groźby moralnie i prawnie wątpliwe – bronią obecności krzyża w sali polskiego sejmu, albo gdy zakłócają przebieg pokojowego marszu, szkodzą kościołowi i sprzeniewierzają się słowom Jezusa.
Wówczas Jezus rzekł do nich: „Oddajcie więc Cezarowi to, co należy do Cezara, a Bogu to, co należy do Boga”. I byli pełni podziwu dla Niego.
Inspirowany wiarą
Zaskakujący, triumfalny wynik antyklerykalnego Ruchu Palikota we wczorajszych wyborach parlamentarnych niektórzy przyjęli z niedowierzaniem, inni z radością, jeszcze inni z niesmakiem. Zabawne, że większość okazujących najbardziej skrajne emocje opiera je na legendach i stereotypach, a nie na prawdziwej wiedzy o programie ugrupowania i poglądach jego członków.
Jeśli ktoś – co dość często się zdarza – dopatruje się w tym sukcesie upadku obyczajów i dowodu na zdziczenie elektoratu, a Janusza Palikota uważa za chama nad chamami, może warto obejrzeć komentarz, jakim wynik Ruchu Palikota przywitał naczelny Frondy, Tomasz Terlikowski, na swoim publicznym profilu na Facebooku. Zaiste, Palikot jest chamem, a pełen katolickiego miłosierdzia i cnót wszelakich patriota Terlikowski to uosobienie kultury osobistej.
W ankiecie wyborczej, jaką wypełnili uczniowie trzecich i czwartych klas, Ruch Palikota zdobył 52% głosów. Daleko w tyle zostawił Platformę Obywatelską (24%), Polskie Stronnictwo Ludowe (20%), Prawo i Sprawiedliwość (4%). Na inne listy nikt nie oddał głosu. Także w prawyborach w liceum Janiny „menda” z Lublina odniosła triumf.
Gdy kiedyś Krystian siedział na angielskim z tak posępną miną, że pozwoliłem sobie na komentarz, iż się go boję, odparł bez chwili zastanowienia, że bardzo dobrze i tak właśnie ma być. W innej sytuacji coś bardzo podobnego powiedział mi w ubiegłym tygodniu Adrian. Nie boję się ich, a te z pozoru chamskie odzywki traktujemy raczej w konwencji żartu. W gruncie rzeczy Krystianowi, Adrianowi i większości trzeciej klasy ufam bardziej niż księdzu na spowiedzi (czemu daję zresztą wyraz do spowiedzi nie chodząc). Nie ośmieliłbym się używać słów tak ostrych, jak te użyte przez Tomasza Terlikowskiego, by krytykować poglądy osób, które będą mnie w przyszłości wozić na wybory, opłacać ze swoich podatków moją opiekę zdrowotną i wspomagać moją emeryturę.
Jedno jest dla mnie pewne. W turnieju o to, kto jest większym chamem, Janusz Palikot, Krystian, Adrian ani ja nie mamy żadnych szans z Tomaszem Terlikowskim. Szykuje się on na wojnę o wiarę i Polskę, a jego orężem będą różaniec i Pismo Święte. W jego walce o kraj, z głębi mojego chamskiego serca, serdeczne szczęść mu Boże.
Puste i śliczne
Kampania wyborcza to okazja równie dobra, jak każda inna, by odświeżać dyskusje o sprawach w gruncie rzeczy błahych, nieistotnych, albo wręcz wyimaginowanych. Jedną z takich dyskusji jest odwieczny problem rzekomego upadku języka i zagrożenia moralności publicznej przez przeklinających rodaków. Padają komiczne argumenty, jakoby język polski był bardziej zagrożony zbrodnią wulgarności niż inne języki, jakoby potop „brzydkich” słów nie zalewał innych języków, albo jakoby dorośli mężczyźni nie potrafili swym dorastającym synom wyjaśnić, czym się zajmuje prostytutka.
Tymczasem dbałość o język, jaką można dostrzec na blogu „Ratujmy kurwę” zdaje mi się być większa i bardziej szczera, niż transparent „Nie damy krzywdzić nasze dzieci”, którym wymachiwał ktoś podczas demonstracji w obronie polskich szkół na Litwie. W końcu blog ten propaguje polską literaturę, np. Stachurę, albo perełki translacji, takie jak znakomite „Urwał nać” genialnego Piotra Cholewy. A jak ktoś ma uczyć litewskie dzieci niepoprawnej odmiany przez przypadki, to może rzeczywiście lepiej, by uczyły się po litewsku.
Środki wyrazu nie są oczywiście bez znaczenia, ale warto chyba pamiętać o tym, by język wyrażał jakąś treść. Słowa zmieniają znaczenie i to, co kiedyś było wulgarne, dziś bywa całkowicie neutralne (np. „kobieta”), a słowa niegdyś łagodne i pełne szacunku powoli stają się niestosowne i nabierają oznak wulgarności (chociażby „panna”, „panienka”).
Gdy czytam wywiad z Adamem Darskim, „Nergalem”, o jego zmaganiach ze śmiertelną chorobą, o wizji świata, małżeństwa i społeczeństwa, widzę w nim więcej wrażliwości i intelektu, niż słuchając księży i biskupów, którzy – oburzeni udziałem lidera zespołu Behemoth w programie telewizji publicznej – w imię prawa, sprawiedliwości, Pana Jezusa i innych wzniosłych, aczkolwiek w ich ustach dość pustych ideałów, nawołują do nienawiści, bojkotowania i izolacji.
I dlatego wydaje mi się, że nie wystarczy wyposażyć się w obszerny zasób słów pięknych i szlachetnych, tępiąc ze swojego języka to, co akurat uważane jest za wulgarne. Trzeba jeszcze mieć coś do powiedzenia.
Duża partia startująca w tegorocznych wyborach prowadzi obecnie kampanię, w której chwali się pięknymi, seksownymi, młodymi kobietami na swoich listach. Jedna z nich została kilka dni temu zmiażdżona w studiu telewizyjnym przez dociekliwego dziennikarza. Pokazał jasno, że nie ma ona zdania w żadnej sprawie, na niczym się nie zna, ma tylko piękne uzębienie i kilka innych, równie namacalnych atrybutów.
Zdumiało mnie to. Dziewczyny moich synków są takie mądre, energiczne, dynamiczne, przesiąknięte indywidualizmem, siarczyste. Każda kolejna, którą poznaję, wywiera na mnie niezatarte wrażenie. Jak to możliwe, że zwykły dwudziestolatek spod Krakowa bez trudu znajduje sobie kobietę, która jest i piękna, i mądra, a wielka ogólnopolska partia z ambicjami do rządzenia krajem umieszcza na listach panie, które dobrze prezentują się jedynie na plakatach i billboardach?
Język pospieszny
W pośpiechu za najnowszymi wiadomościami dziennikarze czołowego portalu potrafią zapomnieć języka polskiego w gębie. Błąd, o którym dopiero co pisałem, dość częsty we współczesnych mediach.
Sprawiedliwość asymetryczna
Asymetria jest w modzie, nie tylko za sprawą popularności Google+ i asymetryczności kontaktów w kręgach tego serwisu, nie tylko w dekoracji wnętrz i architekturze. Dzisiejsza lektura prasy i internetowego „głosu ludu” na rozmaitych forach pokazuje, że wszystko mamy asymetryczne, nawet poczucie sprawiedliwości. A może po prostu mamy nie całkiem równo w głowach?
Między wierszami komentarzy o dwóch różnych wydarzeniach, dwóch różnych przestępstwach i dwóch różnych wyrokach zgrzyta między obracającymi się w moim mózgu trybami piasek niekonsekwencji.
Oto z jednej strony oburza nas, jak to możliwe, by norweski zamachowiec, który z zimną krwią i w ramach ściśle skalkulowanego planu zamordował ponad dziewięćdziesiąt osób, miał dostać maksymalnie 21 lat pozbawienia wolności. Sam szef polskiej dyplomacji niewyparzonym językiem daje wyraz swojemu oburzeniu na Twitterze, nie zważając na fakt, że stanowisko ministra zobowiązuje go do pewnego profesjonalizmu. Odżywają nawoływania do przywrócenia kary śmierci i nikogo nie obchodzi, że Norwegia jest niepodległym państwem i ma dojrzały system prawny. Nikogo nawet nie obchodzi, że te rzekome 21 lat, jakie może dostać Anders Breivik, to nieprawda. Gorączkujemy się tylko tym, że prawo norweskie jest zbyt łagodne i łatwo nam jest właśnie ten liberalizm i otwartość skandynawskiego społeczeństwa obarczać winą za tragedię, do której doszło.
Z drugiej strony ekscytujemy się faktem, że Jakub Tomczak, skazany przez brytyjski sąd na podwójne dożywocie za gwałt i brutalne pobicie, ma mieć swój wyrok dostosowany do restrykcji przewidzianych polskim kodeksem, czyli – de facto – złagodzony. Przepisy prawa w Wielkiej Brytanii krytykujemy jako bestialskie i nie przebieramy w słowach litując się nad skazanym na karę, która w polskim systemie w ogóle nie istnieje.
Norwedzy są głupi, Anglicy są głupi, tylko my mamy rację. Ani prawo precedensowe, obowiązujące w Wielkiej Brytanii, ani mieszanka systemu kodeksowego i precedensowego, jaką stosuje się w Norwegii, nie potrafią precyzyjnie odmierzyć ciężaru na obu szalach wagi Temidy i, cytując ministra Sikorskiego, „sprawiedliwie odpłacić” „zimnemu draniowi”. Najlepiej byłoby go sprowadzić do Polski, postawić przed polskim sądem i umieścić w polskim więzieniu, chociażby tym na toruńskiej starówce, wygląda naprawdę reprezentacyjnie.
W ogóle nas nie obchodzi, że funkcjonujący od pokoleń system prawny Norwegii, w którym dożywocia nie ma w ogóle, a kara śmierci została zniesiona w 1902 roku, sprawdza się dużo lepiej, niż system prawny w wielu innych krajach. Według statystyk, w ciągu dwóch lat po wyjściu z więzienia powraca do niego tylko co piąty przestępca, podczas gdy w Stanach Zjednoczonych (gdzie kara śmierci częściowo jeszcze obowiązuje) recydywa sięga poziomu 60%. Poziom przestępczości w Norwegii także jest rekordowo niski. Kary w zakładach odsiaduje tutaj zaledwie 69 na 100 tysięcy osób, podczas gdy w Stanach Zjednoczonych 753 osoby na 100 tysięcy.
Norweskie więzienia stawiają na resocjalizację i humanitarnie traktują więźniów, co ma im pomóc zintegrować się ze społeczeństwem. Zakłady mają charakter półotwarty, cele nie mają krat, a strażnicy – wśród których spory odsetek stanowią kobiety – nie noszą broni. Piątkowe morderstwa nie są porażką liberalnego prawa w Norwegii. Norwegia poniesie porażkę, jeśli wskutek strasznego, ale jednak incydentu, zepsuje swój model wymierzania sprawiedliwości i zmieni styl życia.
Koszmar w raju
Wczoraj wieczorem, gdy Paweł Wimmer wrzucił na swoim profilu mapę wyspy Utøya, był to chyba najlepszy z wszystkich komentarzy, jakie na temat tragicznych wydarzeń widziałem. Od tamtej pory nie mogę się otrząsnąć ze zdziwienia. Nie tylko, że mogło dojść do czegoś takiego (zamachowiec przebrany za policjanta wystrzelał kilkadziesiąt osób na obozie młodzieżowym). Nie mogę wyjść z podziwu, jak różne to budzi reakcje ludzi. Niektórzy są wstrząśnięci, ale inni nie kryją obojętności na wydarzenia, które dotknęły obcych im ludzi wypoczywających na wyspie, o której nigdy dotąd nie słyszeli. Niektórzy, nie zważając na to, że sprawca miał fundamentalistyczne chrześcijańskie poglądy i był nacjonalistą, lamentują nad liberalną polityką imigracyjną i straszą islamskim terroryzmem. Są wreszcie i tacy, którzy otwarcie się cieszą ze śmierci „młodzieżówki Lenina”, i dają temu wyraz w komentarzach pod krótkim, drastycznym filmem, pokazującym usłany trupami brzeg sielskiej wyspy z płynącej wzdłuż niego łódki. Tak jakby czyjakolwiek narodowość, rasa czy poglądy polityczne były wystarczającymi przesłankami, by go zamordować.
Niektórzy zachwycają się rzekomą głębią przesłania, jakie na swoim Twitterze zamieścił sprawca:
One person with a belief is equal to the force of 100 000 who have only interests.
W moim odczuciu, najtrafniej i najmądrzej podsumował to przesłanie ktoś, kto odpowiedział:
Yes indeed. It only takes one shit to evacuate the swimming pool. Very sad.
I to chyba – obok mapy zamieszczonej przez Pawła – drugi najlepszy komentarz.
Dezinformacja
Cierpliwość i pobłażliwość dla wybryków prezesa partii o pięknej nazwie opłaciła się. Wreszcie wszyscy się dowiedzieliśmy, skąd te pozorne sprzeczności, schizofreniczne wręcz, skrajne oświadczenia, niespójny program. Wszystko się wyjaśniło.
Od kilku dni działacze Prawa i Sprawiedliwości, wbrew zdroworozsądkowemu rozumieniu prawa, które wyraźnie zabrania kampanii billboardowej i spotów telewizyjnych w ramach kampanii wyborczej, obklejają ulice naszych miast buzią, skądinąd bardzo dobrotliwą, swojego wodza. Pokazują nam go w telewizji w różnego rodzaju reklamówkach, na przykład jak otwiera drzwi, do których bezskutecznie dobija się tłum pozornie bardziej od niego zaradnych i silnych ludzi. Na chłopski rozum to nielegalna kampania wyborcza, Państwowa Komisja Wyborcza także nie ma w tej mierze większych wątpliwości i pogroziła nadgorliwym politykom paluszkiem. Tymczasem towarzysze z partii o pięknej nazwie tłumaczą się, moim zdaniem mocno naginając prawo i obrażając rozum, że ich kampania ma charakter informacyjny, a nie wyborczy.
Ze złotych ust prezesa słyszeliśmy dotąd, że śląskość to ukryta opcja niemiecka, a innym razem jedna z form polskości. Rolnikom chciał odbierać dopłaty bezpośrednie, a potem zaatakował rząd, który wywalczył zgodę wszystkich państw europejskich na stopniowe równanie tych dopłat, bo nagle wydawało mu się to za mało i oceniał sytuację rolnictwa jako tragiczną i stwarzającą zagrożenie dla bezpieczeństwa żywnościowego Polaków. Sąsiedzi zza wschodniej granicy a to byli „braćmi Moskalami”, a to świadomie sprowadzali na śmierć polskich pilotów. Sojusz Lewicy Demokratycznej miał być delegalizowany, a innym razem jego prominentni politycy okazywali się sympatycznymi patriotami starszego pokolenia. Internauci raz byli zboczeńcami masturbującymi się z butelką piwa w ręku przed monitorem komputera, a kiedy indziej zagrożonymi przez totalitarny rząd bohaterami narodowymi, którym utrudnia się pracę nad programistycznymi arcydziełami w rodzaju obrzucania prezydenta RP fekaliami lub mordowania go. Dziwne swoją drogą, że ta forma krytykowania prezydenta publicznie i w internecie podlega zdaniem prezesa ochronie, a bezdomnego pijaczka, który wyrzucił z siebie kilka przekleństw pod adresem poprzedniego prezydenta, powinien był z całą surowością ścigać cały aparat państwa. Gra, której celem jest zabicie prezydenta fekaliami, to wyraz wolności słowa, z którą totalitarny rząd walczy, a strona, na której cytowano jedynie słowa innego prezydenta i jego urzędników, stanowiła część przemysłu nienawiści przeciwko niemu. Zły premier Tusk zmusza Polaków do kupowania w dyskontach, a na drugi dzień dowiadujemy się, że w zakupach w „Biedronce” nie ma niczego złego.
Wydawałoby się, że retoryka prezesa jest pełna sprzeczności i nie trzyma się kupy. Niektórzy bezecni sceptycy powątpiewają w sprawność jego umysłu. Ale to tylko pozory. Jeśli więc mieliście dotąd wątpliwości, jak to właściwie jest, teraz już wszystko wiadomo. Po prostu, kampania wyborcza to jedno, a kampania informacyjna to drugie. Dotąd Prawo i Sprawiedliwość mogło prowadzić kampanie wyborcze, teraz – jak sami twierdzą – prowadzą kampanię informacyjną. A z tego zestawienia dość jasno wynika, że spoty i billboardy wyborcze miały charakter dezinformacyjny. I stąd cały ten zamęt i sprzeczne wypowiedzi. Odetchnijmy więc z ulgą, teraz już czeka nas jedynie rzetelna informacja.
* zdjęcia ze strony Sławomira Nowaka
Radosny przejazd
Podczas gdy kilkudziesięciu naszych maturzystów jeden za drugim wyjeżdżało spod szkoły trąbiąc klaksonami swoich aut, książę William i jego wybranka Kate przejeżdżali ulicami Londynu, wypełnionymi milionowym tłumem. Wczesnym popołudniem, gdy oglądali w domach przy obiedzie świadectwa ukończenia szkoły, William i Kate całowali się na balkonie pałacu Buckingham.
Patrząc wraz z dwoma miliardami telewidzów na ten przejazd i pocałunek, poczułem tęsknotę za normalnością i optymizmem. Mniejsza z tym, że królewski ślub – oprócz w pełni profesjonalnej oprawy – stał się okazją do rozplenienia się pospolicie wszelkiego rodzaju kiczu. I tak zazdroszczę Brytyjczykom i innym nacjom Wspólnoty, że mogli świętować coś radosnego, przyjemnego, entuzjastycznego.
W naszej polskiej, przytłoczonej trumnami rzeczywistości nie mogę jakoś sobie przypomnieć niczego, co by nas łączyło pozytywnie. Czcimy same smutne rocznice, oddajemy hołd poległym albo użalamy się nad klęskami. Sukcesy sportowe – ograniczone do kręgów zainteresowanych daną dyscypliną – nie budzą tak powszechnej euforii. Nawet pospieszna, kontrowersyjna beatyfikacja Jana Pawła II, zamiast jednoczyć i cieszyć, stała się tylko katalizatorem negatywnych emocji i w zupełnie nieoczekiwany sposób wprowadziła surową krytykę i dystans do polskiego papieża do głównego nurtu publicystyki.
Dlatego podobał mi się bardzo uśmiech na twarzach maturzystów, dowcip żegnającego ich dyrektora i te kilkadziesiąt aut odjeżdżających ze szkolnego parkingu przy dźwiękach klaksonów. Najchętniej wsiadłbym do jakiegoś magicznego auta i odjechał wraz z radosnymi maturzystami do jakiegoś weselszego kraju.