Z rozmów na imieninach

Na imieninach nie lubię się odzywać, ponieważ wszyscy przekrzykują się tam wzajemnie, a do nikogo praktycznie nie dociera, co mówią inni. Bywa jednak, że trudno się oprzeć pokusie.
Ostatnio kuzynka z mężem roztoczyli opowieść (której oczywiście prawie nikt nie słuchał, bo wszyscy zajęci byli wygłaszaniem własnych mądrości), jak to ich swatka ucząca w podstawówce zjednała sobie dzieci na pierwszej godzinie wychowawczej, częstując je tortem. Dalszy ciąg tej historii stanowiły rozważania o tym, jak to dzieci w podstawówce jeszcze jakoś się da okiełznać, ale potem jest coraz gorzej. Im starsze, tym większe z nimi problemy, w gimnazjum już nie sposób nad nimi zapanować, a w szkole średniej to już są same zbóje, wulgarne chamy, gwałciciele, alkoholicy i narkomani, złodzieje i mordercy, nie mają do nikogo szacunku, a nauczyciele się ich boją.
W tym miejscu wywodu dość ciężko mi było utrzymać język za zębami, więc spróbowałem nieśmiało zaprotestować w obronie młodzieży z liceum i technikum mówiąc, że właśnie w tym wieku są już na tyle dojrzali, że łatwo można się z nimi dogadać, a z kontaktów i pracy z nimi można mieć dużo satysfakcji.
Kuzynka farmaceutka, której przerwałem w ten sposób jej dramatyczny wywód, popatrzyła się na mnie z politowaniem, machnęła ręką i powiedziała:
– A, co ty tam możesz wiedzieć!
Zaiste, nie umiałem się powstrzymać i na koniec wczorajszej lekcji opowiedziałem o całej rozmowie panom z trzeciej klasy technikum. Wysłuchali z zainteresowaniem i jakoś żaden nie dźgnął mnie nożem ani nie wyszedł zniecierpliwiony, chociaż było już po dzwonku na przerwę, a czterech z nich pali i zwykle bardzo im się spieszy w zgubne ramiona nałogu.

Postne kanapki

Po niedawnej wizycie w lokalu gastronomicznym prowadzonym przez kaznodziejów pocieszające dla mnie było to, że wczoraj, w piątek, Jarek częstował mnie i Anetę pizzą własnego wypieku, bogatą w ser żółty i dwa rodzaje wędliny, panowie z zaocznego zamówili sobie na zajęcia dwie pizze z Mezzani, jedną z kurczakiem, drugą z mięsem mielonym, i też ich nikt nie pouczał… Albert wprawdzie się nie poczęstował, ale – o ile mi wiadomo – z przyczyn zupełnie nie religijnych.
Nikt się nie zbulwersował, że kapuśniak był gotowany na kiełbasie, Tomasz – jak zawsze – miał kanapki z mięsem i majonezem, Damian – misterne kanapki ze wszystkim, co w drugim śniadaniu można sobie wyobrazić, w ogóle każdy się odżywiał tak, jak uważa. Tylko Paulina dała wyraz swojemu oburzeniu na widok szynki w czyjejś kanapce, ale nie jestem pewien, czy po prostu nie żartowała.
Kto chciał, ten się umartwiał. Niektórzy nawet bardzo drastycznie.

Upadek szkoły

Kiedy chodziłem do podstawówki, lekcje zimą były zawsze skrócone, a w wyjątkowe mrozy nawet odwołane, bo w szkolnej kotłowni nie było węgla i mróz wkradał się przez stare nieszczelne okna do klasy. Na wszystkich poza parterem piętrach w toaletach dla chłopców przez cały rok – wskutek niesprawnej kanalizacji – całe pomieszczenie było wielkim jeziorem fekaliów. Wiele okien w sali gimnastycznej było wybitych i całymi latami hulał po sali wiatr.
Praca nauczyciela także wyglądała trochę inaczej. Niejednokrotnie zdarzało się, że całą lekcję pani spędziła z koleżankami na pogaduszkach w pokoju nauczycielskim i w ogóle do nas nie dotarła, a my obijaliśmy się gdzieś na korytarzu czy na schodach.
Pani od chemii miała u siebie w klasie zaplecze, taki dodatkowy pokoik, gdzie często się zamykała podczas lekcji z koleżankami nauczycielkami, które ją odwiedzały. Trzeba było wtedy siedzieć cicho i nie przeszkadzać paniom w rozmowie.
Polski przez kilka lat miałem z bardzo sympatyczną, acz znerwicowaną działaczką Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, która nigdy nie wiedziała, co się wokół niej dzieje. Większość lekcji polegała na tym, że dawała nam Trybunę Ludu i wybrani uczniowie czytali ją na głos. Z nudów czytaliśmy gazetę głośno i wyraźnie, ale na wspak – od ostatniego do pierwszego słowa w zdaniu. Nigdy nie zauważyła.
Dyżurni robili jej zawsze herbatę albo kawę, niejednokrotnie wsypując do niej rozmaite dodatki.
Kiedyś na lekcji kolega podszedł do niej i spytał, czy może wyjść do ubikacji. Powiedziała, że nie, co on spokojnie zignorował i wyszedł. Wtedy wpadła w szał, podbiegła do mnie, podniosła mnie za uszy i krzyknęła „Przecież mówiłam, że nie wolno wychodzić do ubikacji!”. Gdy grzecznie zaprotestowałem, że ja przecież nie wyszedłem, energicznym szturchnięciem pchnęła mnie na krzesło i temat został zamknięty szczeknięciem: „A czy ja mówię, że wyszedłeś?”.
Gdy kiedyś podczas jej lekcji obecny w szkole Krzysiek złamał sobie na schodach rękę, dowiedzieliśmy się o tym dopiero na kolejnej lekcji, z innym nauczycielem. Bo tak to jakoś nikt nie zauważył, że Krzyśka nie ma w klasie.
W liceum miałem nauczyciela, który przychodził czasem do klasy lekko wstawiony. Był to bardzo miły starszy pan, który podobno wcześniej zasłaniał się dziennikiem pociągając z piersióweczki na lekcjach.
Inny mój profesor w liceum notorycznie opowiadał na lekcjach rasistowskie albo pełne pogardy dla kobiet kawały. Ten sam profesor bił nas długą drewnianą linią po łapach albo po tyłku, co w przypadku bicia chłopców wyglądało śmiesznie, a w przypadku dziewcząt dość niesmacznie. Dodam, że były to cięgi naprawdę bolesne.
Jeszcze inny potrafił w czasie lekcji – pisząc na tablicy, chodząc po klasie, zaglądając nam przez ramię do zeszytów – wypalić pół paczki papierosów, bodajże Carmenów.
Nie miałem w liceum ani jednej lekcji geografii. Zastępczyni dyrektora, która uczyła nas tego przedmiotu, była zwykle zbyt zajęta, by nas zaszczycić swoją obecnością na lekcji, przychodziła w zasadzie tylko wystawić oceny na koniec semestru.
Każda z powyższych rzeczy jest zupełnie nie do pomyślenia we współczesnej szkole. Mimo to bardzo modne jest mówienie o upadku szkoły, zmierzchu wartości, kryzysie autorytetu nauczyciela i niejasnej misji szkoły. Kasandryczni wizjonerzy snują więc plany rewolucji systemu. Nie widzą niczego dobrego, tylko samo zło. Obwieszczają konieczność zburzenia starego i zbudowania nowego. Pieprzą, zamiast się zabrać jak wszyscy inni do roboty.

Supermeni

Ten wpis ukazał się po raz pierwszy 30 października 2008, a przypominam go w antycypacji kolejnych poziomów trzeciej edycji znakomitego podręcznika „English File”. Elementary i Pre-Intermediate już są. Michał, o którym mowa w tym wpisie, jest obecnie właścicielem renomowanego zakładu mechanicznego specjalizującego się w Hondach.

Oxford University Press udowodniło mi dzisiaj po raz kolejny, że jest – mimo kłopotów z dystrybucją – genialne. Kończymy właśnie w trzeciej mechanika podręcznik New English File Intermediate i jednym z ostatnich ćwiczeń w książce było uzupełnianie tekstu poniższej piosenki oraz dopasowywanie kilku słówek z jej tekstu do podanych definicji.
Nie wiem, czy wydawnictwo zdawało sobie z tego sprawę, że każdy osiemnasto- i dziewiętnastoletni uczeń, nawet nieszczególnie uzdolniony z angielskiego, natychmiast zrozumie, że Bonnie Tyler po prostu potrzebuje chłopa. W dodatku każdy z nich poczuł w sobie od razu wszystkie niezbędne atrybuty męskości, za którymi ona tęskni. Poczuli się tymi bogami, silnymi i sprawnymi Herkulesami z jej najdzikszych fantazji.
A tak naprawdę najbardziej wzruszył mnie fakt, że bez szczególnego wysiłku udało mi się dzisiaj zaangażować do pracy Michała. Zwykle siedzi nad tym wszystkim ze swoją cyniczną miną i choćbym tańczył na linie i puszczał fajerwerki, nie okaże większego zainteresowania. A dzisiaj dzięki tej piosence pękł i zaśpiewał nagle po polsku „Trzeba mi chłopa…”
Zjedliśmy dzisiaj bochenek suchego chleba „to be larger than life” i zrobiliśmy mnóstwo ćwiczeń. Po czym panowie supermeni poszli się pocić na lekcjach wychowania fizycznego, żeby być „fresh from the fight”.

Where have all the good men gone and where are all the gods?
Where’s the street-wise Hercules to fight the rising odds?
Isn’t there a white knight upon a fiery steed?
Late at night I toss and I turn and I dream of what I need

I need a hero
I’m holding out for a hero ‘til the end of the night
He’s gotta be strong and he’s gotta be fast
And he’s gotta be fresh from the fight
I need a hero
I’m holding out for a hero ‘til the morning light
He’s gotta be sure and it’s gotta be soon
And he’s gotta be larger than life

Somewhere after midnight in my wildest fantasy
Somewhere just beyond my reach
There’s someone reaching back for me
Racing on the thunder and rising with the heat
It’s gonna take a superman to sweep me off my feet

I need a hero…

Up where the mountains meet the heavens above
Out where the lightning splits the sea
I could swear there’s someone somewhere watching me
Through the wind and the chill and the rain
And the storm and the flood
I can feel his approach
Like a fire in my blood

I need a …

Telefoniczne tulipany

Niniejszy wpis ukazał się pierwotnie 4 lutego 2007 roku. Na historycznym zdjęciu ze studniówki klasa, która wówczas kończyła szkołę, moja pierwsza grupa lajtowa. Dziś bawią się na studniówce kolejni wychowankowie mojej koleżanki, Eli, a zarazem czwarta generacja moich wybrańców, na których skupiam całą moją konsekwencję i surowość w zamian za paczkę ptasiego mleczka, a ostatnio – jako że ze słodyczy już wyrośliśmy – pizzę z Mezzani na lekcji angielskiego. Życząc Wam udanej zabawy i niezapomnianych wrażeń pozwalam sobie wyrazić nadzieję, że po feriach, przez ostatnie trzy miesiące naszej współpracy, będziecie nadal świecić przykładem i pomożecie mi wychowywać swoich młodszych kolegów i koleżanki równie dobrze, jak Wy – ku ogromnej mojej i Eli pociesze – zostaliście wychowani przez swoich poprzedników.

Piątek wieczór, kilka minut po dwudziestej pierwszej. Odkładam telefon po rozmowie z Sebastianem, uczniem klasy maturalnej. Rodzina zaczyna dyskutować na temat tego, jaka ta młodzież bezczelna, do czego to doszło, że nauczyciel jest nękany telefonami przez uczniów w weekendy i nie ma żadnego życia prywatnego. Że dawniej to nauczyciel miał jakiś autorytet, uczeń się bał spojrzeć nauczycielowi w oczy, a co dopiero zawracać mu głowę poza przewidzianymi do tego godzinami w szkole. Jestem tak zaskoczony, że nie wiem za bardzo, co mam odpowiedzieć, a rodzina dyskutuje tak zapalczywie i jest tak mocno przekonana o swoich racjach, że rezygnuję z wyprowadzania ich z błędu.
Sebastian zadzwonił, bo od paru tygodni bardzo mu się zmienił stosunek do nauki i stara się – zupełnie inaczej niż wcześniej – robić wszystko to, co ma zadane, nadrabiać zaległości z ubiegłych lat. Sebastian nie do końca rozumie jeden z „ponadwymiarowych” projektów, jakie uczniowie jego klasy mają do zrealizowania w tym miesiącu, zadzwonił, aby spytać o szczegóły jego wykonania.
Chciałbym, żeby każdy uczeń w analogicznej sytuacji natychmiast do mnie dzwonił. Niestety, nie do wszystkich kolegów z klasy Sebastiana dotarło, że za równo trzy miesiące jest matura z angielskiego. Większość cierpi na taką chorobę, że w grudniu nie była w stanie nic robić, bo zbliżał się Sylwester, w styczniu oczekiwali na studniówkę, a obecnie czekają na film ze studniówki i po studniówce nie mogą się wziąć do roboty. Na tydzień przed studniówką Darek powiedział mi, że nie może się teraz uczyć, bo ma codziennie wizytę u kosmetyczki i w solarium. Mający zaległości Piotrek przyznał mi wczoraj rozbrajająco w SMSie: „Ja wiem, że profesor chce dla nas dobrze, ale myśmy są takie głupie tulipany. Idę tańczyć.” Piotrek był właśnie na kolejnej studniówce – u koleżanki, a „tulipan” to taki wyraz, którym w naszym klasowym slangu zastępujemy wyraz „ch**”, żeby za bardzo nie przeklinać.
Zbyszek uświadomił mnie już jakiś czas temu, że jestem jedynym nauczycielem, do którego wszyscy uczniowie znają numer komórki. Pozwoliło mi to zrozumieć, czemu to właśnie ja musiałem jechać na pocztę, gdy nasi uczniowie trochę za mocno oparli się o szybę, albo czemu to właśnie ja musiałem odwieźć Michała do domu, gdy uciekł mu ostatni autobus. Ale mimo to nie rozumiem za bardzo, jak można było mieć pretensje do Sebastiana, który jako jedna z nielicznych osób w swojej grupie zdecydował się zrobić wszystko to, co dostali do wykonania, a że nie za bardzo rozumiał wymagania, jakie im stawiam, postanowił to wyjaśnić u źródła.
Moi uczniowie dość łatwo mogą się ze mną skontaktować na wiele różnych sposobów, przez telefon czy internet. Nawet gdy jestem na przysłowiowych grzybach czy rybach i wyłączę komórkę, uczniowie w klasach maturalnych zwykle potrafią się ze mną skontaktować w inny sposób i nie mam im za złe, jeśli to robią. Właściwie byłbym mocno do tyłu jeśli chodzi o moją satysfakcję z pracy pedagogicznej, gdyby Tomek, Michał, Wojtek czy Leszek nie kontaktowali się ze mną w razie potrzeby.
Parę razy w roku zdarza mi się dostać jakiegoś głupiego SMSa z internetu albo z nieznanego mi numeru telefonu. Ale to cena, którą warto zapłacić, żeby móc wytłumaczyć Sebastianowi, jak ma odrobić pracę domową. Albo posłuchać, jak któryś z jego kolegów w klasie znajduje odpowiedzi na najtrudniejsze życiowe pytania.

Hołd koleżeński

Podczas gdy panowie z pierwszej klasy technikum porządkowali rozsypany dialog w podręczniku, zerknąłem na statystykę ich ocen na koniec semestru i ze zdziwieniem odnotowałem, iż jednym z przedmiotów, z których ocen niedostatecznych jest najwięcej, jest… religia. Sześć jedynek w klasie, żadnych piątek czy szóstek…
To burzy stereotyp religii jako przedmiotu, który podnosi średnią ocen, oraz mit, jakoby był to przedmiot, na którym nie stawia się żadnych wymagań.
Po chwili zaskoczenia poczułem olbrzymi szacunek do kolegi katechety, który ma tak olbrzymi autorytet i tak motywuje młodzież, że – choć jest surowy i nieprzeciętnie wysoko stawia im poprzeczkę – nadal chodzą na jego lekcje. W żadnej z moich grup nie postawiłem tylu ocen niedostatecznych, a i tak jestem głęboko przekonany, że co najmniej połowa uczniów ochoczo by się z moich mało pasjonujących lekcji wypisała, gdyby tylko – tak jak z religii – było to możliwe.

Święta w Radomiu

W moim rodzinnym domu nigdy nie zaczynało się wigilii od czytania z ewangelii i nie łamało się opłatkiem. Opłatek był, zresztą zawsze mi bardzo smakował, ale życzenia były ogólne, bez oklepanych frazesów i pustych słów. Może dlatego nie przepadam za sytuacjami w szkole, w których robi się to, co podobno zwykło się robić w każdym domu, czyli wszyscy wszystkich całują i powtarzają sobie wzajemnie jedno i to samo, popełniając przy tym czasami jakiś nietakt (na przykład życząc wszystkiego dobrego i zadowolenia z męża koleżance, która właśnie owdowiała).
Wielu ludzi nie lubi świąt i uważa, że to okres obłudy i fałszywych min. Jeśli jednak należysz do tych, którym święta wychodzą bokiem, i którzy woleliby się zapaść pod ziemię niż siąść do świątecznej kolacji, zawsze można się pocieszyć, że nie jest aż tak żenująco, jak na wigilijnym poczęstunku dla bezdomnych w Radomiu, na którym to mieszkańcy miasta w trymiga rozkradli wszystko, co było na stołach. To w naszej rodzinie nie jest chyba aż tak źle, co?

Żal za grzechy

Zapał do nauki na kilka dni przed świętami stygnie. Czy to wskutek zbliżającego się wolnego, czy pod wpływem klimatu adwentowego i nauczania na roratach, ale jedno jest pewne. Szkoła musi ustąpić miejsca doznaniom bez wątpienia głębszym, może nawet ezoterycznym.

Choinka mechaników

Kto powiedział, że na choince, zamiast lampek produkcji chińskiej albo zamiast tradycyjnych świeczek, nie można powiesić świecy zapłonowej, termostatu, łożyska, tłoka, filtru oleju, klucza albo śruby? Można, zwłaszcza jeśli choinkę ubierają mechanicy.

Na choince mechaników nawet zardzewiałemu łańcuchowi trudno odmówić uroku, a pod choinką nie brak prezentów…

Marketing drobnym drukiem

Przechadzając się z psem po parkingu pełnym uczniowskich samochodów popatrzyłem z zazdrością na reklamę, którą ktoś zatknął za wycieraczkę jednego z samochodów.
Mnie się dostaje sam chłam, pełen kolorowych obrazków i mniej lub bardziej udanych sloganów, a tu ktoś dostał tak dokładną publikację informacyjną…