Mamy na Wydziale Mechanicznym Politechniki Krakowskiej nowy kierunek studiów – pojazdy samochodowe. Nie żeby treści programowe tego kierunku były całkowitą nowością, diagnostyka, projektowanie i konstrukcja samochodów były dotąd obecne na specjalizacjach takich kierunków, jak mechanika i budowa maszyn, transport, a także inżynieria wzornictwa przemysłowego. Ale od teraz to niezależny kierunek.
I – niejako przy okazji – przypomniało mi się, że sam się nauczyłem prawidłowej wymowy wyrazu automobile dopiero jako nauczyciel języka angielskiego. Postanowiłem więc dodać ten wyraz do listy wyrazów, których wymowa w języku angielskim sprawia inżynierom i kandydatom na inżynierów spore problemy.
Jesteśmy tak przyzwyczajeni do używania wyrazu mobile [ˈməʊ.baɪl], zarówno jako rzeczownika, jak i przymiotnika, że wydaje nam się, że rymuje się on z wyrazem automobile. Tymczasem prawidłowa wymowa automobile to [ˈɔː.tə.mə.biːl]. Jeśli masz problem z wymową tego wyrazu, rozłóż go sobie na cztery, a nie dwie części: [AW] + [TUH] + [MUH] + [BEEL].
W tym filmie można usłyszeć kilkadziesiąt osób mówiących automobile w rozmaitych kontekstach. Warto.
iPhone XS Max to najbardziej rozczarowujący zakup, jakiego w życiu dokonałem. Na drugim miejscu jest Nokia N900, różnica jednak polega na tym, że w przypadku Nokii N900, której premiera miała miejsce 10 lat temu, sam aparat był i pozostaje przedmiotem mojego zachwytu, żal miałem jedynie do firmy Nokia, która postanowiła zarzucić wsparcie dla tego wspaniałego projektu i weszła następnie w skazany z góry na porażkę romans z Microsoftem. Na szczęście, repozytoria Maemo 5 i fora miłośników tego modelu są wciąż żywe, a model ten – dekadę po swoim debiucie – nadal pokazuje, że smartfon może być „debianopodobny”.
W przypadku iPhone’a XS Max Apple szczyci się tym modelem jako kulminacją możliwości smartfona swojej marki, dla mnie – niestety – jest to krok wstecz i zwyczajnie żałuję, że zdecydowałem się na rzekomy upgrade. Przez kilka miesięcy z powodzeniem i satysfakcją używałem iPhone’a 7, ale przeczytawszy w mediach społecznościowych post mojego znajomego, który uznał, iż „zasłużył sobie” przez cały rok akademicki na to, by kupić sobie ten model, doszedłem do wniosku, że ze mną jest podobnie. Wydałem więc wszystko, co zarobiłem na studiach niestacjonarnych w semestrze letnim, by zastąpić iPhone’a 7 iPhonem XS Max, tym bardziej, że udało mi się upolować unikatowy na europejskim rynku model A2104, czyli jedyny na dzień dzisiejszy prawdziwy Dual SIM Apple’a. Myślałem, że uwolnię się od noszenia ze sobą dwóch telefonów.
Gdy popatrzę teraz na położone obok siebie modele iPhone XS Max i Nokia N900, zdumiewa mnie, jaka niewielka jest w gruncie rzeczy różnica między nimi. Zmaksymalizowane do granic możliwości rozmiary ekranu iPhone’a robią oczywiście wrażenie, ale czy naprawdę ten ekran jest o tak wiele większy, jeśli uzmysłowimy sobie, że te telefony dzieli dekada? Czy dla uzyskania takiego ekranu naprawdę warto było zrezygnować z funkcjonalności, które miał iPhone 7 (nie piszę o innych, późniejszych smatfonach Apple, bo ich nie używałem)?
Nie jestem fanatykiem ani sprzętu Apple, ani sprzętu korzystającego z systemu operacyjnego Android czy innych. Przeciwnie, pracując ze studentami informatyki staram się zawsze przytomnie reagować na ich spostrzeżenia dotyczące tego, że oto mam laptopa z Linuxem, Mac OS czy Windowsem, i na pytania o to, czemu wolę jeden czy drugi ekosystem. Zawsze wtedy podkreślam, że – jako informatycy – nie powinni się zamykać i ograniczać. Ja – jako użytkownik – nie ograniczam się.
Ale wiem jedno. W iPhonie XS Max brakuje mi potwornie dwóch funkcji, do których – jako doświadczony użytkownik smartfonów – jestem przyzwyczajony. Pierwsza to coś, co jest standardem wszędzie poza rodziną produktów mobilnych Apple, i co było już w Nokii N900 zaimplementowane w sposób bardzo zaawansowany i umożliwiający personalizację. Zupełnie nie rozumiem, czemu iPhone’y nie są wyposażone w diody LED do różnego rodzaju powiadomień. Gdy ktoś mi mówi, że od powiadomień dzisiaj są smartwatche, to wybaczcie, ale nie po to od dwudziestu lat nie noszę zegarka, by nagle zacząć go nosić, bo się to stało modne. Druga to coś, do czego – paradoksalnie – przyzwyczaiłem się najpierw jako użytkownik Apple, a dopiero później zaimplementowałem to w smartfonach z Androidem, których używałem. Tego zupełnie nie jestem w stanie zrozumieć, że Apple zrezygnował w iPhone’ach najnowszej generacji z czytnika linii papilarnych. Czuję się jak idiota, gdy próbuję odblokować mojego iPhone’a korzystając z mechanizmu rozpoznawania twarzy w ciemnym pomieszczeniu albo zza okularów przeciwsłonecznych. Nawet w warunkach, w których mechanizm ten działa płynnie i bez żadnych zakłóceń, nie jest tak wygodny, jak rozpoznawanie odcisku mojego palca, które śmigało bez zarzutu w antycznym dziś modelu iPhone 7. Ba, starsze modele iPhone i niektóre modele z Androidem przyzwyczaiły mnie do korzystania z odcisku palca w bankowości internetowej, kupowaniu i instalowaniu aplikacji, a nawet w zwykłym odblokowaniu ekranu smartfona. Ceremoniały, które zastąpiły ten prosty mechanizm w iPhonie XS Max, są bez porównania mniej wygodne.
iPhone’y mają do siebie to, że sprzęt i oprogramowanie są dziełem tej samej marki, nie ma więc mowy o tym, by ten sprzęt był niespójny, chodził topornie, nie był zoptymalizowany wewnętrznie. Ale prawdę chyba mówią ci, którzy głoszą, że za cenę, za którą kupisz dowolnego iPhone’a, kupisz telefon z Androidem bezapelacyjnie lepszy. Oczywiście, można kupić byle co z Androidem i ekscytować się, że Android jest do niczego, ale można też kupić model z najwyższej półki i dość trudno wtedy jest nadal widzieć wyższość iPhone’a w porównaniu z takim modelem.
Największym ciosem dla autorytetu Apple na rynku smartfonów jest dla mnie nie to, jak wypada w porównaniu z modelami porównywalnymi do siebie cenowo, ale jak wygląda w zestawieniu ze smartfonami średniej klasy, w dodatku produkowanymi pod szyldem chińskich, praktycznie no-name’owych brandów. W mojej szufladzie leżą HiSense A2 Pro i YotaPhone 3. Ten drugi wypada w porównaniu z iPhonem XS Max całkiem przyzwoicie, ale też był dla mnie rozczarowaniem. Gdy Rosjanie odstąpili markę Chińczykom, trzeci model YotaPhone’a nie spełnił chyba oczekiwań nikogo, kto był rozpieszczony rosyjskim YotaPhone 2, telefonem najwyższej klasy, porównywalnym w swoim czasie ze smartfonami najlepszych marek. Nic dziwnego, że marka pogrążyła się w nicości.
Oba modele (YotaPhone 3 i HiSense A2 Pro) mają dual SIM, obsługują alternatywnie karty pamięci microSD, mają też – ważną dla mnie w szczególny sposób – funkcjonalność w postaci drugiego ekranu e-ink. Wszystkie te funkcje dla smartfonów Apple są właściwie zupełnie nie do pomyślenia. Główne ekrany tych smartfonów są przyzwoitej jakości, są niewiele mniejsze, niż największe możliwe ekrany iPhone’ów, w przypadku HiSense A2 Pro jakość wyświetlania jest dla mnie – laika – zupełnie porównywalna z iPhone’em XS Max. HiSense A2 Pro w pełni obsługuje NFC bez żadnych udziwnień, płatności mobilne (nie tylko przez Google Pay, ale po prostu przez bankowość internetową dwóch banków, z których usług korzystam) działają bez porównania lepiej, niż na iPhone’ie. Mam żal o chiński bloatware, który jest trudny lub wręcz niemożliwy do usunięcia, ale coś za coś. Są płatne aplikacje w Google Play, z których korzystam, a które nie mają odpowiednika w AppStore. W tej konkurencji remis.
Gdy ktoś tłumaczy, że w iPhonie darowano sobie czytnik linii papilarnych, by zmaksymalizować ekran, można mu pokazać czytnik linii papilarnych w HiSense A2 Pro. Czytnik ten w YotaPhone jest wbudowany w klawisz „Home”, tak jak w iPhonie 7, ale w HiSense A2 Pro czytnik linii papilarnych znajduje się w głównym klawiszu włączania / wyłączania telefonu, przez co osiągnięto nadzwyczajną ergonomię wykorzystania klawiszy telefonu dla poszczególnych funkcjonalności. Telefon umożliwia też daleko idącą personalizację całego szeregu indywidualnych gestów do obsługi rozmaitych funkcji telefonu, w oparciu o rozpoznawanie linii papilarnych, gestów palcami po ekranie telefonu, komendach głosowych. Telefon obsługuje także rozpoznawanie twarzy użytkownika, czyli da się to wszystko pomieścić w jednym urządzeniu średniej klasy. Czemu Apple tego nie potrafi?
Bardzo, bardzo mi jest przykro, że tak się rozczarowałem najznakomitszym modelem iPhone’a. Nie jestem tylko pewien, czy to ja powinienem się z tego powodu wstydzić, czy firma Apple. Głupio będzie, jeśli ten smartfon będzie moim ostatnim smartfonem tej marki.
Po wielogodzinnej uczcie intelektualnej, w której ze zdumieniem słuchałem między innymi tego, jak młodsi ode mnie o ćwierć wieku informatycy rozmawiają o Dantem i jego „Boskiej komedii”, kilku najbardziej wytrwałych wyszło na poranny tramwaj i pokłócili się. Jeden z nich, Kamil, pisze do mnie: „Oni pojechali tramwajem w zły zwrot!!!”.
Komunikat wprawił mnie w chwilowe zdumienie, ale za moment nastąpił podziw i intelektualny zachwyt. No tak. Tramwaj linii 52, bez względu na to, czy jedzie na Osiedle Piastów, czy na Czerwone Maki, kierunek ma jeden. Jak wektor. Natomiast zwroty są zupełnie różne.
To był przykład tego rodzaju języka, jakiego informatycy używają bez przerwy. Oni są do bólu precyzyjni. Potocznie może się mówi, że tramwaj jedzie w kierunku takim czy innym. Ale tramwaj po obu stronach ulicy, na obu przystankach, jedzie w tym samym kierunku. Najwyżej zwrot dany skład ma inny. Elementarne pojęcia z dziedziny matematyki i fizyki.
Nie masz pojęcia, o co chodzi? Nie próbuj nawet iść i uczyć angielskiego młodych inżynierów. Polegniesz. Pozostań na planecie Dantego, chociaż ona tym informatykom też nie jest obca…
Dyskurs polityczny w Polsce sięga zenitu, a niektórzy przyzwyczaili się tak bardzo, że po dużej literze „P” zawsze piszemy dużą literę „O”, zwłaszcza w mediach społecznościowych, że komuś nie wyszło słowo „problemy”. O ile jednak literówka każdemu może się zdarzyć, to niesamowite wydaje mi się, że jakaś agencja reklamowa zrobiła film z błędem, producent pasty do zębów, zlecający tę reklamę, nie zauważył tego, a potem produkcja poszła do mediów, które zaczęły ją wyświetlać. I ponownie nikt na to nie zwrócił uwagi.
Wczoraj Królowa, ubrana w błękitną suknię, spotkała się z nowym przywódcą Torysów, a pod numerem dziesiątym na Downing Street zmienił się główny lokator. Jest nim teraz Boris Johnson. Informacja ta jest istotna dla tego wpisu, choć będzie on nie o polityce brytyjskiej, a o pojedynku, jaki stoczyli ze sobą dzisiaj w nocy w moim mieszkaniu asystenci Apple i Google.
Obudziłem się w całkowitej ciemności, światło uliczne nie przebijało się przez rolety w wystarczającym stopniu, by móc dostrzec godzinę na ściennym zegarze. Wyłączyłem zasilanie na listwie, do której podłączony jest router, a tym samym radio internetowe, które widzę z łóżka i na którym wyświetla się godzina, nie działało. Telefonu nie miałem pod ręką, odstawiłem go na ładowarkę biurkową. Nie mogąc zasnąć, a jednocześnie nie mając ochoty wstawać, poprzewracałem się trochę na boki, a potem nagle mnie olśniło i powiedziałem na głos:
Hey, Siri, what time is it?
Otrzymałem odpowiedź, że jest pierwsza trzydzieści osiem, co utwierdziło mnie w przekonaniu, że nie ma sensu wstawać i trzeba spróbować zasnąć. Ponieważ jednak niezbyt mi to wychodziło, a wręcz z każdą minutą coraz mniej chciało mi się spać, zacząłem eksperymentować z Siri, chociaż zwykle w ogóle nie rozmawiamy. Spytałem o to, gdzie jestem, jaka będzie dzisiaj pogoda, jaki jest dzień tygodnia i dużo innych banalnych spraw. Pytałem o definicję paru słów i o tłumaczenie ich na francuski. Nie dostałem odpowiedzi na pytanie, czy wylądowaliśmy na Księżycu, co sprawiło, że poczułem niepokój i zacząłem rozmyślać nad teoriami spiskowymi. Gdy zacząłem się zastanawiać nad tym, na ile aktualna jest wiedza Siri, wpadłem na cwany pomysł i zadałem pytanie:
Hey Siri, who is the British Prime Minister?
Odpowiedź padła w ułamku sekundy:
The answer I have found is Boris Johnson.
Zadumałem się na chwilę nad tym, jakie to wszystko mądre, a także nad tym, czemu tak rzadko korzystam z tego mechanizmu. Postanowiłem się poprawić, a następnie udałem się do toalety. Po drodze, ponieważ coś mnie tknęło, zgarnąłem z półki telefon z Androidem i powiedziałem:
OK, Google. Who is the British Prime Minister?
Google, nie zastanawiając się zbyt długo, w dodatku wyświetlając mi natychmiast notkę biograficzną z Wikipedii, odpowiedział:
Theresa May is the Prime Minister of the United Kingdom.
1:0 dla Apple.
Sprawdziłem właśnie, czy nie jest aby 2:0. Zadałem Google’owi to samo pytanie w południe. Zna już prawidłową odpowiedź.
Do wpisu o wymowie informatyków dodałem parę uwag o wymowie SQL. Prawdę mówiąc dziwię się, że dotąd nie ująłem wymowy tego skrótu na liście problematycznych w wymowie wyrazów, często rozmawiamy o tym ze studentami dyskutując o jednej ze stron w podręczniku Beaty Błaszczyk dla informatyków szlifujących swój angielski.
Wymowa SQL to jedna z bardziej kontrowersyjnych rzeczy w środowisku informatycznym. Większość autorytetów językowych każe ten skrót literować [es kju: el], a jednocześnie – zwłaszcza w kontekstach serwerowych i związanych z firmą Microsoft – profesjonaliści nadal mówią sequel [ˈsiː.kwəl]. Warto może wiedzieć, że SQL powstał w latach siedemdziesiątych XX wieku jako SEQUEL (Structured English Query Language), a później – wskutek konfliktu z brytyjską firmą produkującą dla lotnictwa – nazwa została zmieniona. Czyli – formalnie – powinniśmy literować. Ale jeśli chcemy zabłysnąć w środowisku zawodowym jako miłośnicy firmy stojącej za systemem Windows, albo jeśli chcemy podkreślić kontekst serwerowy, a nie programistyczny, to mówimy sequel. Natomiast absolutnie nie należy wymawiać SQL jak school. To ewidentny błąd.
egze Pliki wykonywalne systemu Windows z rozszerzeniem .exe po polsku zwykliśmy nazywać „egzekami”, albo przynajmniej „eksekami”. Ale po angielsku to tak nie działa. Po angielsku rozszerzenie .exe literujemy [i:, eks, i:], ewentualnie mówimy cały wyraz executable.
W sobotę w samo południe, na ruchliwym deptaku ulicy Karmelickiej pomiędzy śpieszącymi w różnych kierunkach ludźmi, w cieniu przejeżdżającego tramwaju, tuż przed siedzibą dużego niemieckiego banku, bez najmniejszej żenady obsikuje pień drzewa młody mężczyzna. Trudno powiedzieć, czy poza mną ktokolwiek to zauważył. Na ławeczce obok starszy pan czyta gazetę, z drugiej strony drzewka dwie starsze panie pochylając się nad wózkiem dziecięcym poprawiają dziecku poduszkę. W promieniu kilkunastu metrów od sikającego mężczyzny jest przynajmniej dwadzieścia bardzo zajętych sobą osób.
Mężczyzna kończy sikać, bez najmniejszego pośpiechu czy zakłopotania zapina rozporek, podnosi z ziemi jakieś torby i wolnym krokiem oddala się w kierunku Alej.
Z pobieżnej, poczynionej w ułamku sekundy obserwacji otoczenia wnioskuję, że poza mną nikt nie zwrócił najmniejszej uwagi na to, co się dzieje. I tak się właśnie zastanawiam, czy to nie jakieś skrzywienie zawodowe, jakaś belferska perwersja, widzieć kogoś czy coś nawet wtedy, gdy nikt inny tego nie zauważa i nikogo to nie interesuje.
Daleki jestem od pochwalania zwyczaju publicznego oddawania moczu. Ale czy ten mężczyzna sikał w centrum miasta w środku dnia dlatego właśnie, że jego wychowawca w szkole podstawowej nie zwracał mu uwagi, by należycie się zachowywać? Czy jeśli nagle przestaniemy zwracać naszym uczniom uwagę, by nie ciągnęli się za warkoczyki, nie opluwali się wzajemnie, nie bili się i tym podobne, wszyscy oni wyrosną na takich sikających na Karmelickiej żuli (nawiasem mówiąc, pan wyglądał bardzo elegancko)?
Mamy poczucie pedagogicznej misji i wydaje nam się, że od nas i wyłącznie od nas zależy, jaki człowiek za lat dwadzieścia czy trzydzieści stać będzie na przystanku na ulicy Karmelickiej. Niesamowicie wyolbrzymiamy swoją rolę i wydaje nam się, że od nas wszystko zależy.
Nie doceniamy zwykle innych ludzi, a jeśli nawet, to zwykle nie za życia. Nie potrafimy dostrzec w ludziach ich wewnętrznego pokładu dobra, ich wewnętrznego pragnienia do dokonania wyboru między tym, co godne potępienia, a tym, co godne pochwały. Wielu nauczycielom wydaje się, że jeśli nie da się po łapach komuś, kto ma brud za paznokciami, to tego brudu nigdy nie wyczyści. Że jeśli komuś da się wolną rękę, to na pewno zabłądzi i zejdzie na manowce. A przecież to są ludzie, jak i my, i zgodnie z definicją bycia człowiekiem oni sami muszą dokonywać wyborów.
Swego czasu poseł będącej u władzy w Polsce partii, która w dodatku miała swojego ministra edukacji, lansował w parlamencie ideę przywrócenia w szkołach kar cielesnych, a cała jego partia pragnęła uzależnić promocję do następnej klasy od oceny z zachowania (i odniosła w tym pewien, w rzeczywistości ograniczony czynnikami naborowo – subwencyjnymi, sukces). Życzyłbym panu (byłemu) posłowi, by przyszedł kiedyś do mnie na lekcję w technikum mechanicznym i spróbował wymierzyć karę cielesną któremuś z uczniów. Dostałby krótko mówiąc i prosto z mostu wpierdol i prawdę mówiąc nic więcej się moim zdaniem nie należy osobie, która – nie będąc w stanie na niczym innym oprzeć swojego autorytetu – buduje go na kiju.
Kraków to piękne miasto, które kocham naprawdę. To miasto, w którym afisze reklamujące premierę filmu sensacyjnego demaskującego ciemne karty historii Kościoła (Kod Da Vinci) patrzyły w oczy plakatów witających papieża Benedykta XVI podczas jego wizyty w siedzibie biskupstwa poprzednika. To miasto, w którym doświadczony tragedią osobistą ksiądz Ormianin porzuca wszelkie chrześcijańskie wartości i organizuje nagonkę na współbraci oskarżając ich o współpracę ze służbą bezpieczeństwa, wbrew papieskim homiliom zapominając o specyfice czasów, w których żyli ludzie starsi od niego i mądrzejsi, ludzie bez których wysiłków niejednokrotnie nie byłby w stanie dzisiaj organizować swoich konferencji prasowych. To miasto, w którym można sikać w samo południe na ruchliwej ulicy i nikt tego nie zauważy. To miasto, w którym można być kibicem Wisły lub Cracovii, ale można się spotkać razem na modlitwie o duszę odchodzącego starca, wielkiego człowieka, którego i tak się nie szanuje.
Kraków to miasto, w którym się dokonuje wyborów. W którym się jest człowiekiem. I jako takie, bardzo mi to miasto odpowiada. Nie urodziłem się tutaj, ale czuję się tutaj jak u siebie w domu.
Odbyliśmy wczoraj ostatnie normalne planowe zajęcia w tym semestrze w jednej z grup. Jesteśmy jeszcze umówieni, ale to już tak poza planem, z kilkoma innymi, ale to już takie niedobitki, studenci, którym czegoś brakuje do zaliczenia i potrzebne im są dodatkowe spotkania. Większość wczoraj była głęboko przekonana, że czeka ich sesja we wrześniu, choć prowadzący nazywa się Lipiec, ale jestem dobrej myśli i trzymam za nich kciuki, by jak najszybciej rozpoczęły im się wakacje, a także by we wrześniu mieli czas na pracę domową z angielskiego. Wydaje się, że niektórzy z nich też mają w sobie odrobinę optymizmu…