Sadźmy jaśmin

Te groźnie wyglądające dwumetrowe drągi z założonymi rękami, które nie zechciały usiąść podczas szkolnych jasełek i obserwowały wszystko czujnym wzrokiem z góry i od tyłu, to czwarta mechanika, a raczej jakieś jej resztki, które wytrwały tego dnia do końca. Straszne chłopaki, ale moje ukochane.
Na święta dziś takie przesłanie z myślą szczególnie o nich (Mateusz i Marcin powinni wiedzieć, czemu), ale także o Monie, która przypomniała mi święta w Sarajewie, o sześciu absolwentach, którzy chcieli wczoraj odwiedzić szkołę i zostali w dniu klasowych wigilii przepędzeni sprzed drzwi wejściowych, oraz o księdzu Marcinie, który wdał się w tak poważną dyskusję pod moim wpisem, że gimnazjalista Janek aż się dziwi, że stać na to ludzi dorosłych. Z myślą o Michale, który na czas łamania się opłatkiem i składania sobie życzeń wyszedł z klasy i siedział na korytarzu.
Parafrazując słowa z debaty w telewizji Al-Jazeera 27 października, które wypowiedział Dhiyaa Al-Musawi, niech naszym wyborem będzie sadzenie jaśminu. Bez względu na okoliczności. A ideologiczny cholesterol niech nie zatyka arterii naszego sumienia.
Sadźmy jaśmin. Wszyscy i wszędzie.


Anioły i demony

Jak zwykle podczas wizyty u lekarza rodzinnego stałem się obiektem współczucia mojej pani doktor, ponieważ jestem – za sprawą wykonywanego zawodu – osobą narażoną na stały kontakt z młodzieżą uczącą się, a ta – jak wiadomo – jest młodzieżą schyłku świata i cywilizacji i nie ma żadnych zasad moralnych, aspiracji ani planów.
Podobno ostatnio kilku uczniów technikum samochodowego połamało jakiejś nauczycielce „wszystkie ręce i nogi”, zrobili to w zasięgu kamer monitorujących teren przed szkołą, a w dodatku „pozostają bezkarni”. Młodzież ma teraz rzekomo mózgi przeżarte przez fale elektromagnetyczne z komputerów i przez narkotyki, które są ich chlebem powszednim, a przysłowiowy menel pijący kwacha przed sklepem chowa się, gdy widzi zbliżającego się młodego człowieka.
Na uczelniach studenci są tylko po to, by pić, narkotyzować się i uprawiać promiskuitywny rozpasany seks, a studiowanie to rodzaj wymówki, by nie musieć iść do pracy i mieć więcej czasu na perwersyjne eksperymenty i huczne balangi.
Czekające mnie kilka dni zwolnienia muszę przeznaczyć nie tylko na wygrzewanie się w łóżku i chodzenie na zastrzyki, ale także na przemyślenie, czy warto wracać do pracy i narażać się na to wszystko, czego pani doktor tak się boi. Ufność w to, że – kiedy nas zabraknie – nasi następcy nie rozszarpią się wzajemnie zębami i nie wysadzą naszej wspólnej piaskownicy w powietrze, wydaje mi się niezbędnym warunkiem, by dalej radośnie bawić się na placu zabaw.
Popatrzcie na zdjęcie mojego ubiegłorocznego studenta zrobione podczas jakiejś grupowej imprezy na Zakrzówku. Niby się na tej imprezie nie uczyli ani nie oddawali kontemplacji, a jednak łatwo sobie wyobrazić, że Marcin – z tą miną, z tym skierowanym w górę wzrokiem, z pogodnym wyrazem twarzy – mógłby być aniołem na jakimś świętym obrazie. Tylko wyciąć tę puszkę piwa w tle, wyretuszować niedogolony podbródek, odziać za sprawą fotomontażu w inne szaty i gotowe.
Tak mi się wydaje, że z biegiem lat pamięć działa nam jak program graficzny w komputerze i obrabia nasze wspomnienia niemiłosiernie, przez co wydaje nam się potem, że – w przeciwieństwie do otaczających nas obecnie prawdziwych ludzi – zawsze byliśmy dobrzy, grzeczni, nieskalani. Idole i święci spoglądający na nas z pomników i obrazów nie mają pryszczy, są uduchowieni i piękni, zupełnie jak moi studenci na zdjęciach z Zakrzówka.
By spokojnie wrócić w poniedziałek do pracy muszę się starać pamiętać, że ludzie są prawdziwi, a nie z PhotoShopa, a przyszłe pokolenia – tak samo jak my – trafią nie tylko do więzień, ale i na postumenty pomników czy ołtarze. Jakże być nauczycielem i nie stracić wiary w sens swojego zawodu, jeśli się o tym zapomni?

Opublikowano
Umieszczono w kategoriach: Bez kategorii Tagi

Uczą się sami

Późno wieczorem, gdy już pożegnałem się dawno z podopiecznymi praktykantami we Francji, szykując się do snu, przypomniałem sobie, że miałem ich ostrzec przed jeszcze jedną rzeczą, która może okazać się dla nich niespodzianką. Nie ostrzegłem ich przed francuską pościelą. Pamiętam, że dla mnie samego przed laty, przy pierwszym pobycie we Francji, a może w którymś innym kraju tego regionu, sporym kłopotem było rozszyfrowanie sposobu, w jaki należy oblec kołdrę, skoro nie ma na nią poszewki, a jedynie tak jakby dodatkowe, zbędne prześcieradło.
Praktykantów spotykam następnego dnia podczas obiadu. Przeżyli kilka szoków kulturowych, o których mi opowiadają. Wśród nich nie ma tego z pościelą, uporali się z nią sami i nie uważają za stosowne, by mi to relacjonować. Kolejnego wieczora, kładąc się spać, zastanawiam się nad tym, jak często nasi uczniowie uczą się czegoś bez naszego udziału, samodzielnie radzą sobie z problemami. Mamy swoje programy nauczania, podstawy programowe, a jednak czytałem gdzieś, że coraz większy odsetek młodzieży (wprawdzie w Stanach, ale u nas pewnie jest podobnie) uważa, że szkoła w ogóle nie pomaga w zdobywaniu wiedzy i umiejętności, a czasem wręcz przeszkadza, bo nijak nie przystaje do życia i do potrzeb współczesnego człowieka.
Potrafią się uporać z problemami nie słuchając naszych wskazówek i nie potrzebując naszej pomocy. Słuchając ich, miewam czasami wrażenie, że odpowiadają sobie sami na pytania, jakie nam nigdy nie przychodziły do głowy. A my z naszą wiedzą odchodzimy powoli do lamusa i z roku na rok stajemy się coraz głupsi, coraz bardziej odstający, nieprzystosowani. Pozostaje nam jeszcze próbować się czegoś od nich nauczyć, ale to też będzie przychodziło z coraz większą trudnością.

Dziewczyny moich chłopaków

W starszych klasach szkoły średniej zdarza się, że dziewczyna ma bardzo dobry wpływ na naukę angielskiego (a może i innych przedmiotów) przez mojego ucznia, ponieważ – pod pretekstem wspólnego odrabiania lekcji czy tłumaczenia sobie rozmaitych szkolnych zawiłości – można sobie pozwolić na wiele innych, o wiele przyjemniejszych rzeczy. Od paru miesięcy obserwuję jednak zastanawiające nowe zjawisko, chociaż – na mniejszą skalę – miało już ono miejsce cztery lata temu, gdy wypuszczałem w świat jako nauczyciel podobną ilość maturalnego chłopa, co w tym roku.
Zaczęło się wiosną od Krzysia, ale od tamtej pory już chyba sześciu moich uczniów bije przede mną pokłony i nie kwestionuje mojego autorytetu, bo „tak im ich dziewczyny kazały”. Z tymi pokłonami to może przesadziłem, ale z pozytywnym wpływem życiowych partnerek moich uczniów na mój autorytet już na pewno nie. Przytłaczająca część moich chłopaków w zasadzie niczego nie czyta i jakakolwiek ilość tekstu nie mieszcząca się w jednym SMS-ie to dla nich zdecydowanie za dużo, więc choćbym nawet napisał o nich samych i o ich wychowawcy, raczej ich to szczególnie nie zainteresuje. Może zresztą dobrze, bo przecież nie piszę bloga dla uczniów. I dobrze, że ci z nich, którzy decydują się jednak coś czytać, wybierają rzeczy dla nich pożyteczne, jak Robert, który wyleciał ostatnio z pracowni technicznej, bo czytał magazyn motoryzacyjny.
Natomiast bardzo liczna i wierna grupa czytelników, a właściwie czytelniczek mojego bloga, to dziewczyny moich chłopaków. Nie bardzo wiem, co w moim blogu je przyciąga, ale – jak wynika z tego, co mówią mi czasem panowie – lektura bloga wzbudza w paniach pełne zaufanie do mojej osoby, a oni dowiadują się od swoich dziewczyn, że mają się mnie słuchać, że jestem bardzo mądry i że wiem, co robię, nawet jeśli im się czasami wydaje inaczej.
Dziękuję Wam bardzo, drogie Czytelniczki. Nawet jeśli nie miewam jakichś poważnych problemów w dialogu z Waszymi chłopakami, to dodatkowe wsparcie bardzo wyraźnie odczuwam, chociaż pewnie po trosze jest to też zwyczajnie zasługa tego, że bardzo przez tych parę lat dorośli. Przy Waszym boku dorastają chyba jednak jeszcze lepiej, więc opiekujcie się nimi i wpływajcie na nich dalej. I przy okazji – weźcie ich czasem do Plazy czy do Multikina, żeby pooglądali trochę filmów w oryginale. Zresztą, co ja Wam będę podpowiadał, na pewno same wiecie najlepiej, co by się jeszcze każdemu z nich przydało zanim w maju przystąpi do matury z angielskiego.

Psie porównanie

Długo się wahałem, czy napisać o tym, czy nie, ale doszedłem do wniosku, że trzeba. Kto bowiem mnie zna, ten wie, że psy darzę wielkim uczuciem, a uczniowie moi pieskiego życia raczej ze mną nie zaznają, wpis więc dla żadnej ze stron nie powinien być obraźliwy.
Zauważyłem, jakiś już czas temu, przedziwną analogię. Otóż z uczniami jest zupełnie jak z psem. Gdy zapniesz go na smyczy i pociągniesz za kolczatkę, będzie się rzucał, szarpał i wyrywał. Ale gdy dasz mu trochę swobody…
Z pewnym politowaniem zdarza mi się patrzeć na ludzi, którzy – nawet będąc na kompletnym odludziu – nie pozwolą sobie na spuszczenie psa ze smyczy, bo może im uciec, bo do nich nie wróci, bo nie wiadomo co zrobi. Na pysk zakładają mu ciasny i ciężki kaganiec, co zwłaszcza w przypadku kundelków i psów rasowych, ale drobnej postury, wygląda bardzo komicznie.
Moja suka – zobligowana przez Radę Miasta – też chodzi wprawdzie na smyczy, gdy jest to absolutnie konieczne, ale kagańca nigdy w życiu bym jej nie założył (nie ma takiego obowiązku, przynajmniej tu, gdzie bywamy), zaś nieuzasadnione stosowanie kagańców uważam za formę znęcania się nad psem. Co ciekawe, chodzenie przy nodze bez smyczy Zuzia uważa za znakomitą zabawę, która nigdy jej się nie nudzi, a nie będąc uwiązana na smyczy trzyma się tej nogi o wiele bardziej starannie niż wtedy, kiedy się ją uwiąże. Gdy idzie przy nodze swobodnie, nie na uwięzi, nigdy nie zainteresuje się innymi psami, ludźmi, obsikanym przez inne psy drzewem. Nie będąc na smyczy spełnia każdą moją zachciankę, nawet najgłupszą, zatrzymując się i ruszając na każde moje słowo, skręcając, siadając przy krawężniku przed przejściem przez ulicę i tym podobne. Będąc na smyczy zdaje się zawsze czekać na ukłucie kolcami po szyi, nim zmieni kierunek lub tempo marszu.
W miejscach, w których chodzimy popływać, widuję ludzi bardzo się starających nakłonić swoje psy do wskoczenia do wody – wrzucają im piłeczki, kijki, gumowe zabawki, po które czasem w końcu sami wchodzą do wody. Ja z moją suką nigdy nie mam tego problemu – gdy już otrzyma pozwolenie na wejście do wody, wchodzi i przez kilkanaście minut sama pływa, a kiedy ma już dosyć, wychodzi i daje mi do zrozumienia, że już się jej znudziło.
Przed laty mój Tata nie mógł sobie w żaden sposób dać rady z psem, który dla mnie nosił w pysku gazety z kiosku. Ale on jemu też nie ufał, bał się go i nie był pewien, czego się po nim może spodziewać. A to był bardzo mądry pies.
Z uczniami – z całym szacunkiem – jest dokładnie tak samo. Oni dokładnie wiedzą, na co mają ochotę, a całkiem nieźle się orientują, czego im potrzeba. Raczej nie zrobią nic złego, nawet jeśli zostawi się ich samych, niczym – podczas zakupów – psa na zewnątrz sklepu. Gdy zdjąć im kaganiec i spuścić ze smyczy, zadziwiają celowością i uporządkowaniem swoich działań. Zamiast się z nimi szarpać, rzucać im ochłapy przez ogrodzenie kojca i podsuwać miskę bardzo długim kijem, lepiej samemu coś na tych kontaktach skorzystać – pobiegać sobie, porzucać kijkiem, posiedzieć razem na brzegu i popatrzeć na pływające po wodzie łabędzie.

Litości dla Arystotelesa

Wśród tegorocznych abiturientów technikum mechanicznego mam całe bogactwo typów i typków. Niektórzy są notowani przez policję z tych czy innych przyczyn, niektórzy zdążyli już utracić zdobyte w niezbyt przecież zamierzchłych czasach prawo jazdy, jednego tak ucieszył fakt otrzymania świadectwa ukończenia szkoły, że zapił i zapomniał dopełnić kluczowych formalności związanych z czekającym go egzaminem maturalnym. Większość chodziła do technikum cztery lata, ale jeden potrzebował dwóch lat więcej. Jeden z nich trochę za bardzo przejmuje się rolą, gdy przypada mu w udziale organizowanie czegoś lub zbiórka pieniędzy.
Przez cztery minione lata jako zespół klasowy byli jedną z najgorszych klas w szkole. Ale to moi Arystotelesi, nawet jeśli nie każde zadanie z matematyki związane z twierdzeniem Pitagorasa rozwiązują w pięć minut. Czuję się między nimi jakoś tak niczym Platon, a kolega Władek chyba też ich bardzo pokochał, więc pewnie to taki ich Sokrates. Nawiasem mówiąc – mimo pewnych zgrzytów – dawno nie uczyłem tak zgranej klasy, a o rok młodsi panowie z mechanika powinni od tych abiturientów wziąć lekcje tolerancji.
Niektórzy nauczyciele mają im za złe, że spędzili wiele godzin lekcyjnych robiąc zakupy w jednym z pobliskich sklepów, który posiada koncesję na sprzedaż alkoholu, a w którym i ja dość często kupuję owoce – polecam zwłaszcza pomarańcze. Ale moi Arystotelesi nie dali mi powodu, bym ja osobiście narzekał na ich frekwencję – przez cały rok szkolny chodzili w klasie maturalnej na fakultatywne zajęcia w środy o siódmej rano, wytrzymywali ze mną we wtorki do końca ósmej, a w piątki do końca siódmej godziny lekcyjnej. Po wystawieniu im stopni nadal robili prace domowe i przychodzili na lekcje, przez co stawiali mnie w dość dziwnej sytuacji – podczas gdy większość moich koleżanek uczących maturzystów siedziała w pokoju nauczycielskim na wymuszonych okienkach, ponieważ inne klasy maturalne po wystawieniu stopni odpuszczały już sobie udział w dalszych lekcjach, panowie z czwartej klasy mechanika przychodzili do szkoły.
Co gorsza, już po rozdaniu świadectw moi Arystotelesi przychodzą co tydzień na spotkanie ze mną, a nie dalej jak wczoraj przynieśli po kilka listów maturalnych do sprawdzenia i – z zupełnie niezrozumiałych dla części moich kolegów nauczycieli względów – spędzili półtorej godziny na rozwiązywaniu jakichś prawie że niepojętych dla nich łamigłówek leksykalnych na poziomie praktycznie podstawowym.
W najbliższy wtorek moi Arystotelesi zasiądą nad arkuszami maturalnymi z języka angielskiego. Wszyscy, nawet Sebastian, który po przykrych doświadczeniach z angielskim na tym etapie edukacji jeszcze pół roku temu odgrażał się, że będzie zdawał niemiecki.
Kochany egzaminatorze, kochana egzaminatorko! Oceńcie ich obiektywnie. Kiedy porazi Was prostota rozumowania kogoś ze zdających, kiedy zadziwi Was niepojęta dla Was logika, starajcie się mimo to dostrzec przekaz niezbędnych komunikatów w pracach moich Arystotelesów. Pamiętajcie, że – trzymając się tej chronologii – Pitagoras umarł dopiero kilkaset lat temu, żadna z wielkich współczesnych religii – chrześcijaństwo, islam, buddyzm – jeszcze się nie narodziła, a Arystoteles to wszystko przetrwa. To Arystoteles w ogrodach Likejonu stworzy podwaliny wszystkiego, na czym oprą swoje filozofie przyszłe pokolenia. Dajcie mu szansę.

Tryskający optymizm

Praca nauczyciela to gwarancja codziennego kontaktu z entuzjastycznym, spontanicznym optymizmem ludzi, którym życie nie zdążyło jeszcze zdmuchnąć płomyka radości z ich młodych twarzy.
Idę na przykład na zajęcia z dwudziestoletnimi chłopami, otwieram drzwi, żeby wpuścić ich do środka, a oni ustawiają się w ekspresowym tempie i wchodzą do pracowni w kolejności alfabetycznej, chociaż oczywiście nikt tego od nich nie wymaga. Dwóch ostatnich z niezrozumiałych względów zatrzymuje się przed wejściem i spogląda na mnie wyczekująco. Ponieważ nie rozumiem wyraźnie, dlaczego się zatrzymali, patrzą na mnie z politowaniem i wyjaśniają, że przecież ja mam nazwisko na „M”, a oni na „P” i „R”, więc teraz moja kolej.
I jak tu nie lubić pracy w zawodzie nauczyciela?

Postęp niedostrzegany

Dzięki wyjazdowi grupy panów do teatru miałem dzisiaj okazję odbyć z koleżanką nauczycielką rozmowę na odwieczny wśród nauczycieli temat: o tym, jak to z roku na rok postępuje degradacja poziomu kształcenia, a młodzież coraz bardziej lekceważy sobie szkołę i naukę – czyli, mówiąc wprost, ponarzekaliśmy sobie. Obecna koleżanka, Ewa, jest moją byłą uczennicą z poprzedniego stulecia, ale zdążyła już nabrać dystansu do uczniów i patrzy na szkołę z perspektywy belferskiego biurka. Udało nam się jednak opamiętać i przerwać nasze narzekanie na naukową i moralną zapaść, bo przypomniało nam się nagle, że oceniamy współczesność według zupełnie archaicznych kryteriów i przykładając do niej miary nieaktualne, nieprzystające i będące reliktem zamierzchłych czasów. Patrząc przez noktowizor próbujemy opisać kolory.
To prawda, denerwuje mnie czasami, że panowie z trzecich klas technikum, odkąd zrobili prawa jazdy i zajęli się zdobywaniem innych doświadczeń dorosłego życia, stracili pewien ułamek energii, którą dotąd byli gotowi przeznaczać na naukę angielskiego. Na pewno stać ich na więcej, niż w tej chwili robią. Ale czy ja naprawdę byłem inny w ich wieku? A przede wszystkim, czy naprawdę byłem jako licealista lepszy od nich z mojego przedmiotu? Nie, w moich latach licealnych języków obcych uczono nas przedpotopowymi metodami, z nudnych, czarno-białych podręczników zeszytowego formatu. Układ podręcznika do każdego języka był taki sam jak podręcznika do łaciny, a języki zachodnioeuropejskie były językami zza żelaznej kurtyny i wydawały się poprzez fakt tej geopolitycznej izolacji równie martwe, jak język starożytnych Rzymian. Nie umiałem wówczas płynnie i bez wysiłku mówić po angielsku, co przychodzi z łatwością niektórym moim uczniom. Koncentrując się na niedociągnięciach i brakach w ich przygotowaniu czy umiejętnościach, nie doceniam w ogóle tego, że oni rozumieją film oglądany w oryginale, a gdy zadam im pytanie po polsku podczas lekcji, niektórzy odpowiadają po angielsku i to pełnym zdaniem. Czy ja w trzeciej klasie liceum potrafiłem zażartować w obcym języku? Robert, który zdawał egzamin poprawkowy z angielskiego, robi ze zrozumieniem ćwiczenia gramatyczne z książki, którą ja poznałem na pierwszym roku anglistyki. Byłem też kilka lat starszy od nich, gdy odbyłem moją pierwszą rozmowę w języku obcym z rodzimym użytkownikiem tego języka.
Ewa także zreflektowała się po chwili, że biadolimy bezzasadnie, bo encyklopedyczna wiedza, jaką ona wyniosła z biologii w szkole średniej do niczego jej się szczególnie nie przydała, a jej uczniowie uczą się teraz rzeczy bardzo praktycznych i mających zastosowanie w ich codziennym życiu. Gdyby świat staczał się nieprzerwanie od tysięcy lat, jak to wszystkim nauczycielom nieustannie się wydaje, nasza praca nie miałaby żadnego sensu. A jednak chyba ma.

Bez okazania skruchy

Telefony komórkowe w szkole to zjawisko, które z niezrozumiałych względów urasta czasem do rangi problemu i przez to temat telefonów powraca stale na tym blogu. A przecież komórki bywają kłopotliwe w sytuacjach pozaszkolnych, w klasie zaś mogą się okazać pomocne dydaktycznie, mobilizują do nauki uczniów, a nawet mogą dyscyplinować nauczycieli. W ogóle kwestia telefonów to jakiś niedorzeczny, wyimaginowany dylemat.
Moja znajoma padła ostatnio ofiarą ostracyzmu ze strony koleżanek w pracy, dla których niezwykle bulwersujący okazał się fakt, że zna ona numery telefonów jakichś uczniów i jest się w stanie z nimi porozumieć w godzinach popołudniowych. Słyszałem już o różnych przypadkach – są nauczyciele, którzy strzegą numerów swoich komórek niczym własnej nerki i nikomu – poza najbliższą rodziną – ich nie podają. Znam kogoś, kto nie podaje swojego numeru nawet znajomym, z którymi planuje wypad na wspólną imprezę z tańcami i alkoholem. Są uczniowie, którzy nie chcą, by numer ich komórki znał wychowawca. Ale powyższy przypadek był dla mnie zupełnie niezrozumiały, bo oto znajoma okazała się czarną owcą, gdyż była w stanie skontaktować się w pilnej sprawie z uczniami, co miało stanowić dowód na jej spoufalanie się z nimi. Załatwiła coś, na czym wszystkim zależało, ale nie byli w stanie tego załatwić. Zamiast okazać jej wdzięczność, koledzy i koleżanki potępili ją, ponieważ zdarzyło jej się dostać SMS-em życzenia na dzień nauczyciela czy na święta i zapisała numer, z którego przyszły.
W tej sytuacji muszę się przyznać, że jestem o wiele gorszy od mojej znajomej. Nie lubię używać wiadomości tekstowych, ale rozumiem, że – pewnie z przyczyn ekonomicznych – jest to popularna forma komunikacji wśród młodzieży, więc zwykle odpisuję na otrzymane SMS-y. Najczęściej są to pytania o to, jaką należy przynieść następnego dnia książkę, co i na kiedy jest zadane albo prośby, by nie wpisywać komuś nieobecności, bo zaraz będzie, tylko autobus mu się spóźnił. Ostatnio zdarzyło mi się pytanie o rozkład jazdy busa, a sporadycznie dostaję wiadomości, których tematyka nie nadaje się do cytowania publicznie. Znam numery komórek wielu uczniów, w tym prawie wszystkich w trzeciej i czwartej mechanika. W drugich klasach znam wprawdzie tylko kilka numerów telefonów, ale za to paru panów z tych klas chodzi ze mną po wyimaginowanych niczym problemy z komórkami górach, gdzie zabijamy trolle i gobliny. Mam nadzieję, że za jakiś czas nasze dzisiejsze szkolne problemy z telefonami staną się dla przyszłych uczniów i nauczycieli zupełnie niepojęte, a walka z potworami z gier fabularnych będzie im się wydawała o wiele bardziej celowa niż tępienie zminiaturyzowanych urządzeń komputerowych wysokiej klasy służących do komunikacji, pracy, zabawy i nauki.

Telefony z kamerami

W czasach, gdy kolejne szkoły i nauczyciele wkraczają ze swoją działalnością edukacyjną do platformy Second Life, w obliczu nieuchronnie nadciągającego końca dziewiętnastowiecznej szkoły opartej na modelu fabryki, polscy nauczyciele niejednokrotnie odgradzają się wysokim murem od nowoczesnych technologii i nie próbują ich nawet zrozumieć, a co dopiero wykorzystać. W codziennej działalności dydaktycznej mało kto stara się korzystać z potencjału rozwijających się w oszałamiającym tempie technologii informacyjno – komunikacyjnych.
Dwanaście lat temu Sąd Najwyższy Stanów Zjednoczonych orzekł – powołując się na Pierwszą Poprawkę do Konstytucji – że swobodny dostęp do komunikacji internetowej podlega ochronie na równi z wolnością słowa i wypowiedzi za pośrednictwem książek, prasy, mediów tradycyjnych czy w przemówieniach w miejscach publicznych. Tymczasem w szkolnych bibliotekach karierę robią oparte o mniej lub bardziej prymitywne algorytmy programy blokujące dostęp do części internetu, a my poważnie dyskutujemy w szkole o zakazie używania telefonów z kamerami, bo kilka tygodni temu uczniowie mieszkający w internacie zamieścili w internecie niewinny, kilkunastosekundowy gag zarejestrowany komórką. Pomyśleć, że wydawcy magazynu The Futurist spodziewają się, że do 2030 roku wszystko, co mówimy i robimy, będzie nagrywane. Jeszcze zanim to nastąpi, trzeba będzie chyba wiele wysiłku włożyć w szkolenie i doszkalanie nauczycieli i dyrektorów, by pomóc im nadążać technologicznie za młodzieżą, którą mają uczyć.
Uczeń, który w postaci telefonu komórkowego posiada w kieszeni komputer potężniejszy niż te, o których marzyły siły zbrojne światowych mocarstw kilkadziesiąt lat temu, szybko straci zainteresowanie szkołą, która nie tylko nie wykorzystuje nowoczesnych technologii, ale je piętnuje bądź w nieuzasadniony sposób ogranicza. Nie kryję, że w dużym stopniu zainspirowało mnie do tego wpisu przeglądanie nowo powstałego serwisu internetowego edunews.pl, który przygotował tłumaczenie ciekawej prezentacji, na której obejrzenie każdy nauczyciel powinien moim zdaniem znaleźć chwilę czasu – pewnym optymizmem napawać może fakt, że zainspirowała ona bardzo pewną bliską mi grupę przyszłych nauczycieli.

Jeśli pracujesz ze studentami filologii angielskiej, warto im pokazać oryginalną wersję tej samej prezentacji.