Co się stało 10 kwietnia?

W mojej skrzynce pocztowej wylądowała dzisiaj pierwsza ulotka wyborcza związana z kampanią przed wyborami samorządowymi. Oczywiście nikt tego nie pisze wprost, ale pod tym niby to zaproszeniem na mszę świętą kryje się w rzeczywistości prezentacja partyjnych działaczy lokalnych (takie ich święte prawo zresztą) i zaproszenie na spotkania z nimi w powiatowym oddziale partii.
Właściwie w ogóle by mnie ta ulotka nie poruszyła i wyrzuciłbym ją prosto do kosza, gdybym – przeglądając pobieżnie – nie dostrzegł w niej zaskakującej mnie informacji, iż episkopat Polski podobno domaga się budowy pomnika Lecha Kaczyńskiego. W dodatku odniosłem wrażenie, że autorowi tekstów wydaje się, że kwietniowa żałoba narodowa i poruszenie w sercach wszystkich Polaków wywołane były jedynie żalem po stracie prezydenta. Tak się zastanawiam, czy zarząd powiatowy partii o pięknej nazwie nie próbuje sobie przywłaszczyć prawa do interpretowania uczuć wszystkich Polaków, przy okazji zakłamując wydarzenie historyczne, jakim była tragedia prezydenckiego samolotu pod Smoleńskiem, jak też i zaklinając rzeczywistość, mieszając rzekomą opinię episkopatu ze swoim prywatnym zdaniem, iż godnej formy i rozmiarów pomnik powinien stanąć przy Pałacu Prezydenckim.
Bardzo mi przykro, że prezydent Kaczyński i jego małżonka zginęli 10 kwietnia, nikt – nawet najzajadlejsi przeciwnicy tego polityka – nie cieszy się z tego tragicznego wypadku. Wielokrotnie krytykowałem zmarłego prezydenta i nie zmieniłem o nim zdania, ale jako jeden z pierwszych zaapelowałem po kwietniowej tragedii o zamknięcie internetowego serwisu „Spieprzaj dziadu„. Szanuję żałobę, jaką w głębi swego serca czują lokalni działacze partyjni, ale nie rozumiem, dlaczego próbują oni przywłaszczyć sobie i swoim ikonom partyjnym całą żałobę Polaków po kwietniowej tragedii. Jak to jest, że w samolocie prezydenckim zginęło wielu wybitnych polityków rozmaitych opcji, a tylko jedna partia trąbi o tym w kampaniach wyborczych i próbuje coś na tym „ugrać”? W prezydenckim samolocie zginęło wiele osób bezpartyjnych, których sympatii politycznych nawet nie znamy, zginęły też wybitne osobistości polskiego życia publicznego, które bardzo krytycznie wypowiadały się o zmarłym prezydencie i miały poglądy skrajnie odmienne od niego. Dlatego niesienie tragedii smoleńskiej na sztandarach kampanii wyborczej pod szyldem jednej partii wydaje mi się grubym nadużyciem, podobnie jak odprawianie mszy świętych w intencji osób, które na pewno by sobie tego nie życzyły.
W Wikipedii można znaleźć pełną listę ofiar tragedii lotniczej z 10 kwietnia, jak również artykuł poświęcony temu wypadkowi. Kto wie, może przyjdą czasy, gdy prawda historyczna przebije się jakoś spod stosu partyjnych śmieci.

Kolorowe ulotki

Od czasu do czasu wyrzucam z samochodu stertę ulotek reklamowych, które ktoś podał mi przez okno, gdy czekałem na światłach. Bywa, że są to pojedyncze karteczki, ale na wielu krakowskich skrzyżowaniach można otrzymać całe broszurki czy nawet wielkoformatowe gazety. Prawie nigdy nie czytam tych stert makulatury, trafiają prosto do kosza.
Trudno się także przespacerować przez centrum Krakowa, by nie spotkać rozdających ulotki ludzi. Zawsze wydawało mi się zupełnie bezsensowne i w dodatku wrogie dla środowiska przyjmowanie od nich ulotek, których potem i tak się nie czyta, często wyrzuca się do najbliższego kosza, a jeśli nawet się przeczyta, to okazuje się, że oferta nijak nie przystaje do naszych potrzeb. Często na przykład w okolicach Basztowej, zwłaszcza na skrzyżowaniu z Karmelicką, dostaję oferty kursów przygotowujących mnie do matury z angielskiego.
Przez jakiś czas miałem jednoznaczną politykę i żadnych wciskanych mi do ręki czy przez szybę reklamówek nie przyjmowałem. Byłem wręcz dumny, choć to może za wielkie słowo, że nie przyczyniam się tym samym do degradacji drzewostanu naszej pięknej ojczyzny. Do czasu, gdy kiedyś, stojąc na światłach przy placu Bieńczyckim, zaobserwowałem starszego pana, który próbował wręczać ulotki przechodzącym po pasach pieszym. Na tych bardzo ruchliwych światłach nikt z całego tłumu przechodniów nie przyjął ulotki. Zrobiło mi się wtedy zwyczajnie żal poczciwego staruszka, który bezradnie wyciągał dłoń w kierunku kolejnych osób, a one wszystkie go ignorowały. Gdy zmieniły się światła i ruszałem ze skrzyżowania, w jego oczach widać było głęboką rozpacz. Od tamtej pory mocno się waham, zanim powiem komuś „Dziękuję” i zrobię unik, by nie przyjąć tego, co próbuje mi wręczyć.
Ciężko ocenić rozdawanie papierowych reklam przypadkowym przechodniom w centrum miasta czy kierowcom na ruchliwych skrzyżowaniach. Z jednej strony to marnowanie papieru i zaśmiecanie wspólnej przestrzeni, ale z drugiej to czyjaś praca. Ciężko to opisać w czarno – białych kategoriach dobra i zła. I prawie ze wszystkim tak jest, jak z tymi ulotkami, że nie da się tego jednoznacznie moralnie ocenić.
Dlatego bardzo szanuję generała Jaruzelskiego jako człowieka honoru mimo bezsprzecznych plam na jego życiorysie, bo nie można na jego dokonania patrzeć przez pryzmat jednego tylko okresu jego życia. Z tego samego powodu nie uważam, by prezydent Kaczyński przez sam fakt tragicznej śmierci stał się osobą nietykalną, nie podlegającą krytyce. Sądzę, że mamy równe prawo uznawać jego zasługi, co wytykać mu jego błędy. Rzeczywistość jest barwna, kolorowa, tak jak ulotki rozdawane na skrzyżowaniach, i niejednoznaczna, tak jak ocena moralna ich dystrybucji.

Wszyscy jesteśmy kombatantami

Profesor Norman Davies we wczorajszych „Faktach po Faktach” dobitnie podkreślił, że w latach osiemdziesiątych o braciach Kaczyńskich w ogóle nie słyszał, a Lecha Wałęsę kilkakrotnie nazwał ikoną i symbolem o ogólnoświatowym zasięgu. Wynoszenie Lecha Kaczyńskiego na piedestał i przypisywanie mu wybitnej roli w wydarzeniach sierpniowych uznał za kuriozalne.
W sierpniu 1980 roku zmarł mój wujek z Łodzi. Telegram o pogrzebie przyniósł do domu rodziców milicjant, którego zadaniem było sprawdzić, czy nie jest to jakaś zaszyfrowana wiadomość konspiracyjna. Ojciec został poinformowany o śmierci brata w tym bardziej nieprzyjemnej atmosferze, że milicjant nie spodobał się psu i o mało nie został pogryziony.
Z pogrzebu wróciliśmy pociągiem do Częstochowy w godzinach wieczornych, na dworcu było słychać dochodzące z oddali odgłosy krzyków, gwizdów, strzałów. Przeszliśmy pod przystanek autobusowy przy bibliotece publicznej w II Alei i staliśmy tam, zdezorientowani, przez kilkanaście minut. Gdy ostatecznie okazało się, że autobusy nie kursują, a w II Aleję oprócz hałasu zamieszek dotarł zapach gazu łzawiącego, młodsza ode mnie o rok kuzynka Asia zaczęła płakać, a rodzice podjęli decyzję o tym, że sami spróbują się przedostać na drugi koniec Śródmieścia, a ja i Asia zostaniemy na Starym Mieście u naszych babć – ja na Krakowskiej, a Asia na Warszawskiej. Zaprowadzili nas tam, a potem taksówką, przez Tysiąclecie, pojechali do domu.
U babci piłem herbatę i lepiłem ludziki z plasteliny. Późno poszliśmy spać, bo mój starszy kuzyn Jacek, którego bardzo wtedy podziwiałem, kilkakrotnie przybiegał do domu czegoś się napić. Był podekscytowany, wydawało się, że świetnie się bawi. Pamiętam, że babcia i ciocia Irena mocno się denerwowały, gdy mówił o przewracaniu ławek i ustawianiu z nich barykad. Nie widziały w tym nic zabawnego i uważały za przejaw chuligaństwa.
Wszyscy jesteśmy na swój sposób kombatantami sierpnia. Zgadzam się jednak z Normanem Daviesem, że nie powinno się deptać rozpoznawanych na całym świecie symboli polskiej historii ani przypisywać ich zasług komuś innemu. Sierpień 1980 to pierwsze wydarzenie historyczne, jakie wyraźnie pamiętam z dzieciństwa, ale nie powiedziałbym o sobie, że znad stolika z plasteliną kierowałem zamieszkami w śródmieściu Częstochowy, a kuzyn Jacek był posłańcem przekazującym moje rozkazy. Nawet jeśli tak sobie to wówczas wyobrażałem, bo na tym właśnie polegała moja dziecięca zabawa z plasteliną.
Przykre było w ostatnich dniach to, jak opluwano żyjących bohaterów Sierpnia i szargano pamięć po tych, którzy zmarli. Z zażenowaniem słuchałem wywodów znerwicowanego polityka, który – powołując się na publikacje IPN-u – deprecjonował rolę Henryki Krzywonos czy Lecha Wałęsy w sierpniowych zajściach. Tego samego, który dziwi się obecnie, dlaczego taki duży samolot mógł się 10 kwietnia roztrzaskać na takie małe kawałki, a niekwestionowanie tego faktu uważa za wyraz serwilizmu wobec Rosji.
Ciekawe, co lepiej służyłoby kształtowaniu postaw patriotycznych u kolejnych pokoleń Polaków. Zawistne oskarżanie tych, których zazdroszczą nam przedstawiciele innych nacji, czy duma z ich postaw i zachowań, które z perspektywy Anglika czy Niemca wydają się niekwestionowane. Słuchając tego, co działo się na rocznicowym zjeździe i tuż po nim, nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że w sierpniu 2010 ostatecznie skończyła się w Polsce Solidarność.

Opublikowano
Umieszczono w kategoriach: Bez kategorii Tagi ,

Amsterdam w Krakowie

Uwielbiałem zawsze pijane kamieniczki Amsterdamu, kiwające się razem na boki, pochylające się nad kanałem albo odchylone do tyłu. To mi się zawsze najbardziej podobało w Amsterdamie, jak i innych miastach holenderskich czy flamandzkich. A przecież w Krakowie mamy tego namiastkę, niejedną zresztą, nawet przy samych Plantach.


Miejsce łatwiej rozpoznać patrząc na te same budynki z drugiej strony.

Cyrk jedzie dalej

Szaleństwo trwa, cyrku pod krzyżem ciąg dalszy. I nie, nie mam wcale na myśli nocnej manifestacji, tylko poranną wizytę prezesa Kaczyńskiego i innych polityków PiS, którzy po mszy świętej zdecydowali się ostentacyjnie złożyć kwiaty pod krzyżem, jakby nie słyszeli apeli – płynących już nawet ze strony kościelnej – by nie wojować krzyżem, by właśnie Jarosław Kaczyński pomógł zakończyć tę niegodną awanturę. Jakby zapomnieli, że samolot rozbił się nie przed Pałacem Namiestnikowskim, a Prezydent Lech Kaczyński jest pochowany na Wawelu, a nie na Krakowskim Przedmieściu. W autorytet prezesa jako osoby zdolnej przyczynić się do rozwiązania problemu wierzy ksiądz Boniecki, redaktor naczelny „Tygodnika Powszechnego”, który wczoraj wieczorem dał temu wyraz w rozmowie z TVN24, jednocześnie krytycznie oceniając wypowiedź Kaczyńskiego popierającą samozwańczych „obrońców” krzyża i nazywając ją „bardzo niemądrą” i szkodzącą samemu prezesowi. Pewnie i on, i wielu innych mądrych księży bardzo się rozczarowało widząc dzisiaj rano, że Kaczyński tę szopkę ciągnie dalej.
Nocna manifestacja przebiegła spokojnie, co zgodnie ocenia większość komentatorów. To, że w wielotysięcznym tłumie podczas kilkugodzinnego zgromadzenia sześć osób trafia do izby wytrzeźwień, o niczym nie świadczy. Nie do końca rozumiem, dlaczego część mediów opisuje nocną manifestację jako protest „przeciwników” krzyża. Nazywanie zwolenników przeniesienia krzyża sprzed pałacu w bardziej godne miejsce „przeciwnikami” krzyża jest takim samym nadużyciem, jak nazywanie koczujących pod nim od wielu tygodni pod przewodnictwem Pani Joanny ludzi jego „obrońcami”. Nie rozumiem stawiania pytania: „Komu przeszkadza krzyż?”, bo na tym etapie pytaniem równie sensownym staje się pytanie o to, komu przeszkadzało, by krzyż w uroczystej procesji został przeniesiony do kościoła i by uczestniczył w pielgrzymce na Jasną Górę.
Nie wszystko mi się podobało wczoraj na Krakowskim Przedmieściu. Muszę przyznać, że głupio się czułem, gdy tłum skandował „Spieprzaj dziadu”, chociaż zwolennikiem zmarłego prezydenta nie byłem i nie odmieniło mi się po jego tragicznej śmierci. Ale za równie skandaliczne uważam odprawienie po północy „mszy dla obrońców krzyża” na Krakowskim Przedmieściu, bo kapłani usankcjonowali w ten sposób nielegalne koczowisko i dali tym biednym, zagubionym „obrońcom” poczucie sensu i wiary, utwierdzili ich w błędzie. Zgadzam się, że krzyż z puszek piwa „Lech” mógł być odebrany jako niestosowny, ale to przecież właśnie tak zwani „obrońcy” doprowadzili do absurdalnego skojarzenia tego napoju alkoholowego z osobą zmarłego prezydenta, protestując przeciwko reklamie na ruinach krakowskiego hotelu.
Demonstrujący zwolennicy przeniesienia krzyża w olbrzymiej mierze zachowali się jednak bardzo kulturalnie i niektórzy z nich wykazali się, moim zdaniem, nie tylko świetnym poczuciem humoru i znajomością Gombrowicza, ale także patriotyzmem i świadomą obywatelską postawą. Pamięć ofiar tragedii pod Smoleńskiem uczczono minutą ciszy, o czym dzisiaj mało kto wspomina. Wśród haseł, które można było uznać za antykościelne czy antyreligijne, jak okrzyki „Do kościoła!”, „Krzyż do kościoła” itp., przeważały jednak te, które w prosty i dosłowny sposób domagały się poszanowania prawa lub w humorystyczny sposób rozładowywały atmosferę.
Cóż obraźliwego w ustawieniu znaku drogowego „Uwaga, obrońcy krzyża!”, w którym to do znaku ostrzegawczego przed przejściem dla pieszych dorysowano krzyż i podpisano go tabliczką informacyjną? Takie samo prawo postawić taki tymczasowy znak, jak postawić taki tymczasowy krzyż, a przecież znak wyraża tylko troskę o bezpieczeństwo pieszych.
Mnie podobały się szczególnie transparenty z tekstami: „Żydokomuna pozdrawia”, „Chcemy koła zamiast krzyża”, „Wolny Krzyż, wolna Maryja, uwolnić ziomali!” i „Boli mnie w krzyżu”.
Cóż złego było w śpiewaniu dziecięcych przebojów „Ogórek” czy „Pszczółka Maja”? Albo komu zrobili krzywdę „kolejarze” broniący krzyża św. Andrzeja, których celem było zwrócenie uwagi, iż krzyż ten jest często niszczony przez wandali?
Przykre, że w całej tej sytuacji Kościół instytucjonalny – niczym opuszczony przez Ducha Świętego – nie umie zająć jednoznacznego stanowiska i umywa ręce, tak jak od lat robi to tolerując stale poszerzający się margines ekstremizmu w swoim łonie. Prowadzi to do sytuacji, która jeszcze niedawno była nie do pomyślenia. Kto by uwierzył kilka miesięcy temu, że tłumy na Krakowskim Przedmieściu będą oklaskiwać osobę kpiącą z papieża albo krzyczeć „Spieprzaj dziadu!”. Kto by uwierzył, że wokół krzyża będzie trwał cyrk, a graficy komputerowi będą sobie z niego robić żarty, takie jak tutaj? Jak na mój gust, z troski o szacunek dla krzyża i dla ludzi wierzących, starczy już tego cyrku.

Zabrali wiaderko i łopatkę

Można oczywiście uznać, że zaprzysiężenie nowego Prezydenta Rzeczypospolitej i przekazanie mu insygniów władzy to nic takiego, dzień jak co dzień, a uroczystą mszę świętą w stołecznej archikatedrze można skutecznie przemilczeć i nazywać jej uczestników wojującymi antyklerykałami, ale przyznam się, że dzisiaj się jednak zdziwiłem. Wydawało mi się, że Jarosław Kaczyński nie będzie sam sobie dokopywał i – jeśli nie z przekonania o słuszności takiej postawy, to chociaż za sprawą zimnej kalkulacji wizerunkowej i dla politycznego marketingu – zaszczyci swoją obecnością dzisiejsze uroczystości w Zgromadzeniu Narodowym i na Zamku Królewskim. Teraz pozostaje mi jeszcze mieć nadzieję, że prezes PiS wypowie się gdzieś publicznie, że nie uczestniczył, bo żałoba po zmarłym bracie sprawiała, że uroczystość byłaby dla niego zbyt wielkim przeżyciem, albo powie coś równie bezdyskusyjnego, a jakoś tę jego nieobecność usprawiedliwiającego.
Bo chociaż jestem skłonny zgodzić się z posłem PiS Mariuszem Błaszczakiem, że dzisiejsze ceremonie to zwykła procedura, a więc element normalnego funkcjonowania państwa, to argumenty, jakich użył uzasadniając nieobecność Kaczyńskiego, mogą prezesowi jedynie zaszkodzić i zepchnąć go na margines polityki, w ramiona skrajnych frustratów.
Nigdy bym nie zagłosował w wyborach powszechnych na Wiesława Chrzanowskiego, Marka Jurka, czy Jana Olszewskiego, bo poglądy polityczne, społeczne i obyczajowe tych panów zupełnie mi nie odpowiadają, ale dzisiaj szczerze się wzruszyłem widząc, jak godnie uczestniczą oni w uroczystościach zaprzysiężenia Bronisława Komorowskiego na najwyższy urząd w państwie.
Są takie momenty, kiedy naprawdę czuje się dumę patriotyczną w sercu. Dla mnie szczególnie radosne są właśnie te, gdy polityczni oponenci siadają obok siebie i wspólnie z szacunkiem pochylają się przed państwem prawa i jego majestatem. Gdy premier Mazowiecki podszedł do generała Jaruzelskiego, aby się z nim przywitać, gdy premier Tusk w towarzystwie wszystkich dotychczasowych premierów (poza Kaczyńskim) podszedł do prezydenta, by złożyć mu gratulacje. Dzisiejsze uroczystości zgromadziły wszystkich żyjących byłych prezydentów, wszystkich poza Kaczyńskim byłych premierów, obecna była także wdowa po prezydencie Kaczorowskim.
Byłoby bardzo głupio i niezręcznie, gdyby miało się okazać, że człowiek, na którego w wyborach prezydenckich głosowała prawie połowa Polaków, okazał się niezdolny do tego, by ponad podziałami partyjnymi zdobyć się na elegancki gest patriotyzmu i przynależności do demokratycznej Ojczyzny. Niczym chłopiec, który obraża się na inne dzieci w piaskownicy, bo zginęły mu wiaderko i łopatka.

P.S. Dopisuję kilka godzin później: Niestety, wszelkie złudzenia prysnęły. Jarosław Kaczyński zupełnie się pogrążył. Marszałek Sejmu powiedział dziś do Prezydenta „Niech Pana Bóg prowadzi”, a Prezydent zakończył swoją przysięgę słowami: „Tak mi dopomóż Bóg”. W iście zapaterowskim stylu, zaprawdę.

Dzień Niepodległości

Każdy, kto widział Independence Day, nie da się oszukać i domyśli się, że te chmury nad Częstochową kryją przed naszym wzrokiem statki Obcych. Jakże inaczej wyjaśnić potworny cień wysoko na niebie, ponad znajdującymi się wyraźnie dużo niżej białymi kłębami mniejszych chmur? Dlatego mają bez wątpienia rację ci, którzy nie chcą pozwolić na wyniesienie sprzed Pałacu Prezydenckiego na Krakowskim Przedmieściu krzyża, ustawionego tam spontanicznie i tymczasowo przez harcerzy 15 kwietnia, po katastrofie samolotu prezydenckiego pod Smoleńskiem.
W ramach zgniłego kompromisu między prezydentem – elektem i jego kancelarią, władzami stolicy a władzami kościelnymi, krzyż ma dzisiaj zostać przeniesiony do kościoła św. Anny, gdzie miałby z czasem stać się uwieńczeniem znajdującego się tamże w kaplicy loretańskiej pomnika katyńskiego, a w międzyczasie jeszcze akademicka pielgrzymka warszawskich studentów ma go zanieść na Jasną Górę. A co, jeśli unoszące się nad Częstochową statki Obcych porwą ten krzyż i wywiozą go w odległy zakątek galaktyki?
Patrząc na histerię na Krakowskim Przedmieściu, na którym – wbrew władzom świeckim i duchownym, wbrew zdrowemu rozsądkowi, wbrew chrześcijańskim ideałom miłości – gromadzi się właśnie coraz większy tłum wymachujących pięściami i krzyżami ludzi, nazywających siebie „obrońcami krzyża”, chcących przed siedzibą głowy państwa postawić „las krzyży” i próbujących zadźgać krzyżem resztki patriotyzmu w przyzwoitych, nieogarniętych fanatyzmem ludziach, pokładam całą moją nadzieję… w Obcych.

Kazimierz żegna

Graffiti i napisy na murach zawsze były żywym komentarzem bieżących wydarzeń. Podczas spaceru po krakowskim Kazimierzu zastanawiałem się przez chwilę, co może oznaczać poniższy napis i jakie miał intencje jego autor. Czyżby to przedwczesne pożegnanie znakomitego serwisu internetowego „Spieprzaj dziadu”, który nie może odnaleźć dla siebie nowej formuły i dogorywa zawieszony pomiędzy bytem a niebytem? A może hołd złożony przez grafficiarza autorowi tych historycznych słów, wraz z którymi potoczna polszczyzna wkroczyła do języka dyplomacji?

Voldemort w życiu publicznym

W ostatnich tygodniach zaobserwowałem w wypowiedziach polityków coraz większą obecność Voldemortów w naszym życiu publicznym. Przypomnijmy, że w powieściach o Harrym Potterze Voldemort to zły czarownik, który dopuścił się potwornych zbrodni próbując dokonać przewrotu w świecie magii, a jego imię budzi tak powszechną grozę, że mało kto ośmiela się je wypowiedzieć na głos. Większość zastępuje je synonimami (The Dark Lord) lub zagadkowymi rebusami (You-Know-Who).
To samo zaczyna się dziać w polskiej polityce. A to ktoś boi się wypowiedzieć nazwisko Janusza Palikota, a to Antoniego Macierewicza, a to Beaty Kempy, Stefana Niesiołowskiego czy Jarosława Kaczyńskiego. O ile jednak w przypadku Voldemorta omijanie jego imienia było wyrazem strachu, o tyle w przypadku polityków jest to często wyraz pogardy, podkreślania dystansu do politycznego przeciwnika bądź też bagatelizowania jego argumentów. Szczególnie ciekawe są ataki na Janusza Palikota, bo w zasadzie stało się modne oskarżanie go o wszystko, co najgorsze, a w gruncie rzeczy w ogóle nie wiadomo, o co. Na przykład wdowa po Tomaszu Mercie, który zginął w katastrofie prezydenckiego samolotu pod Smoleńskiem, i która to nie wyklucza, że jej męża zabito, uważa, że Janusz Palikot od dłuższego czasu obraża pamięć po jej mężu i innych ofiarach wypadku. Słowom pogrążonej w żałobie wdowy nikt nie zaprzeczy, nikt nie ośmieli się też zadać pytania, w jakiż to niby sposób Janusz Palikot obraża pamięć o ofiarach, szydzi z nich lub wyśmiewa je, bo – trzeźwo na to wszystko patrząc – trudno się w jego starannych, prokuratorskich wręcz pytaniach doszukać złych intencji. Chociaż metafora o krwi na rękach mnie również nie przypadła szczególnie do gustu, to w wielu sytuacjach Palikot jest nawet bardziej taktowny, niż należałoby się od niego domagać, potrafi bowiem przeprosić nawet za to, czego w sumie nie zrobił. Najgłośniejszym w programach publicystycznych i wywiadach, które ostatnio prześledziłem, zarzutem stawianym Palikotowi, jest ból, jaki rzekomo zadał dzieciom Przemysława Gosiewskiego, informując na blogu, że ich ojciec żyje. A przecież to oskarżenie wyssane z palca, a postawić je może tylko ktoś, kto przedmiotowego wpisu nie czytał albo kogo opatrzność nie obdarzyła szczególnie umiejętnością czytania ze zrozumieniem. W swoim wpisie z 17 lipca, czego nikt poza Janiną Paradowską zdaje się nie rozumieć, Palikot odważnie nazwał po imieniu, czyli szaleństwem, teorie spiskowe o tym, jakoby pasażerowie prezydenckiego samolotu zostali porwani przez Rosjan i byli przetrzymywani gdzieś w Moskwie. Czy Palikot jest winny temu, że ktoś nie potrafi czytać ze zrozumieniem, nie rozumie sarkazmu, albo że dziesiątki tytułów prasowych podchwyciły wyłącznie tytuł jego wpisu i wyjęły go z kontekstu?
Innym smutnym przykładem na to, że nie rozumiemy tego, co czytamy, jest ostatnia dyskusja o tym, czy „bezpieczeństwo realizacji zadań” oznacza to samo, co „bezpieczeństwo lotu” bądź „bezpieczny samolot”. Na plan dalszy schodzi fakt, że te same środowiska, które wcześniej atakowały rząd za to, że nie wymienił floty, teraz atakują go za to, że dążył do takiej wymiany.
Chaotyczna, bezrozumna wymiana zdań czy stwierdzeń, bo myślami chyba ich raczej nazwać nie można, uwłaczająca w gruncie rzeczy naszej inteligencji. Słuchając tego wszystkiego, jakże mocno identyfikuje się człowiek z potrzebą niesienia tego przysłowiowego kaganka oświaty i z pięknym hasłem: „Non scholae, sed vitae discimus”.

Modlitwy za gejów i za homofobów

Na trasie jutrzejszej Parady Równości w Warszawie rozwieszono na billboardach siedem wielkich plakatów z wizerunkiem Jezusa Chrystusa, których celem jest nawoływanie do modlitwy w intencji nawrócenia uczestników Europride. Chrystus z billboardu głosi hasło: „Nie przyszedłem potępić, lecz zbawić”, a dodatkowo umieszczono w siedmiu językach fragment jednego z wystąpień Jana Pawła II: „Nie bójcie się, otwórzcie, otwórzcie na oścież drzwi Chrystusowi”. To ostatnie ma być reakcją na rzekome zawłaszczenie sobie przez gejów i lesbijki hasła „Nie lękajcie się” – nawiasem mówiąc, nie rozumiem zupełnie, jak takie trzy słowa pozbawione kontekstu mogły się stać w minionych latach swoistą ikoną narodową, niby cytatem z Jana Pawła II. Jakby te trzy słowa były tak niepowtarzalne, tak oryginalne, że przez polskim papieżem nikt ich nigdy nie wypowiedział do nikogo w żadnej sytuacji.
Przeciwnicy manifestacji będą jutro przez cały dzień rozdawać ulotki zachęcające do pojednania się z Panem Bogiem i zapraszające na całodzienne czuwanie i modlitwę w intencji nawrócenia uczestników parady w kościele braci mniejszych kapucynów.
To wszystko nie byłoby w sumie wcale ciekawe ani szczególnie zaskakujące, okazuje się jednak, że wśród tych nawoływanych do nawrócenia uczestników parady będą osoby o bardzo tradycyjnych przekonaniach, jak przedstawiciele brytyjskiej partii konserwatywnej, a także głęboko wierzące. Za homofobów ma się w ten weekend zamiar modlić spopularyzowany przez spot wyborczy Lecha Kaczyńskiego gej – Amerykanin Brendan Fay. Zdjęcie z jego homoseksualnego ślubu zostało przez zmarłego prezydenta wykorzystane podczas kampanii prezydenckiej do szerzenie stereotypów i uprzedzeń i Fay z mężem pod groźbą procesu z polskim prezydentem domagali się od niego oficjalnych przeprosin. Jutro Brendan Fay ma zamiar przejść w warszawskiej paradzie, zapali znicz pod krzyżem przy pałacu prezydenckim, a potem wybiera się na Wawel, gdzie – jako zdeklarowany katolik – pomodli się i odda hołd wszystkim ofiarom smoleńskiej katastrofy.
I powie ktoś, że to Jarosławowi Kaczyńskiemu słońce przygrzało i wygaduje głupoty. A ci wzajemnie modlący się za siebie uczestnicy manifestacji i kontrmanifestacji to nie przesłyszeli się czasem słuchając nauk tego samego Chrystusa?
Z okazji jutrzejszej parady pozwolę sobie przypomnieć sympatyczny rysunek z wpisu sprzed ponad roku oraz optymistyczną dla uczestników marszu statystykę, jaką po wczorajszym historycznym głosowaniu w Argentynie zamieszczono tutaj.