Kilka dni temu profesor Bogusław Śliwerski zwrócił – bardzo celnie – uwagę na fakt, że bezprzedmiotowe przepychanki słowne, nomenklatura i definicje, w dodatku stosowane na siłę i przez ludzi, którzy nie znają znaczenia używanych przez siebie słów, nie powinny przysłaniać partii rządzącej rzeczywistych potrzeb zmian w oświacie ani przyćmić wizji tych zmian, o ile kiedykolwiek można było mówić o jakiejś wizji reformy edukacji w wykonaniu PiS.
W liście, który minister edukacji skierowała do szkół z okazji zbliżającej się inauguracji roku szkolnego, mnie z kolei zastanowiło coś innego. Mam bowiem wrażenie, że kwintesencją braku kompetencji i predyspozycji Pani Zalewskiej do zajmowanego przez nią stanowiska jest to, co napisała na samym końcu listu, jako swego rodzaju formułę grzecznościową, kończącą list. Zaprasza tam wszystkich do współpracy nad „ostatecznymi rozwiązaniami” dla polskiej oświaty.
Życząc udanego nowego roku szkolnego, pełnego satysfakcji z pracy z uczniami, zachęcam do aktywnego włączenia się do prac nad ostatecznymi rozwiązaniami dotyczącymi polskiej edukacji.
Trzeba być bardzo niekompetentnym albo popełnić wyjątkową gafę, by zapomnieć, że szkoła i edukacja to proces z definicji stale ewoluujący, w którym osiągane wyniki poddawane są analizie, a wyciąganie wnioski prowadzą do przemyślanych i celowych zmian. Trzeba też być bardzo zarozumiałym, żeby uważać, że jest się w stanie zaproponować rozwiązania, które będą miały charakter ostateczny. Nie mówiąc już o tym, że „ostateczne rozwiązanie” to termin dość niefortunny. Osobie posiadającej elementarne wykształcenie humanistyczne powinno się kojarzyć z najczarniejszymi kartami historii i nie powinno raczej mieć pozytywnych, konstruktywnych konotacji.