Matematyka po angielsku

Pracując z podręcznikiem „English for Mathematics” wydanym przez Akademię Górniczo – Hutniczą w Krakowie nie raz i nie dwa ze zdumieniem odnotowałem, że wśród studentów zdarzają się sporadycznie tacy, którzy z większym zapałem mówią po angielsku o tym, dlaczego podzbiór liczb wymiernych może być ograniczony z dołu lub z góry liczbą niewymierną, albo jakie są konsekwencje tego, że liczba π jest liczbą przestępną, niż o pogodzie, podróżach albo gotowaniu. Autorki (Agnieszka Krukiewicz – Gacek i Agnieszka Trzaska) odwaliły kawał porządnej roboty i chociaż nie obyło się bez drobnych wpadek i błędów, czy to z ich strony, czy to na etapie składu i druku, wyłapywanie tych pomyłek przez studentów dostarcza im i lektorowi satysfakcji intelektualnej niespotykanej przy nauce języka ogólnego.
Jeszcze więcej frajdy sprawia praca ze skryptem, którego autorką jest moja koleżanka, Agnieszka Łyczko, i który został wydany w 2015 roku przez Studium Praktycznej Nauki Języków Obcych Politechniki Krakowskiej. Najlepszą rekomendacją dla tego skryptu jest moim zdaniem to, że pomagający przy jego pisaniu matematycy mówili, że sami się z niego dowiedzieli tego i owego… Do podręcznika dołączona jest płyta z nagraniami, a teksty wykorzystane w zadaniach sprawdzających rozumienie tekstu czytanego, są naprawdę wciągające i pełne matematycznej pasji.


Zainspirowani pracą ze słownictwem matematycznym na lektoracie języka angielskiego, studenci informatyki Wydziału Mechanicznego Politechniki Krakowskiej Sławomir Polak i Andrzej Zeżuła stworzyli ciekawą pomoc dydaktyczną wspierającą opanowanie matematycznej terminologii w języku angielskim. Jest to dwujęzyczna, polsko – angielska baza pojęć matematycznych do programu Supermemo UX. By z niej korzystać, należy ściągnąć i zainstalować darmowy program Supermemo UX, a następnie otworzyć w nim stworzoną przez nich bazę (pobrane archiwum należy rozpakować do jednego folderu, a następnie otworzyć plik course.smpak w Supermemo UX).
Baza to już nie tylko surowy leksykon polsko – angielski, hasła w przeważającej większości zostały wzbogacone o kontekst. W niektórych przypadkach są to ilustracje, w innych definicje, a czasami zdania, które należy uzupełnić tłumaczonym z języka polskiego słowem lub wyrażeniem.
Cudownie, że baza jest nadal rozwijana i doskonalona. W tym semestrze znaczący wkład w poprawienie tej bazy wnieśli studenci II roku studiów I stopnia, Michał Piątek i Maciej Rusek.




Stworzyliśmy również mechanizm pozwalający użytkownikom na zgłaszanie błędów merytorycznych w bazie i będziemy ją stale udoskonalać i korygować.
Przy okazji warto wspomnieć, że studenci Wydziału Mechanicznego stworzyli już więcej podobnych baz Supermemo i że będą je nadal rozwijać.

Pedagogika alternatywna

Jedenaście lat temu miałem takie zajście na lekcji, o którym może lepiej by było zapomnieć, bo zachowałem się wtedy zupełnie nie według wszelkich możliwych wskazówek metodyków i mocno na bakier z przepisami. A jednak długofalowe efekty tego zajścia okazały się zastanawiające.
Była to pierwsza godzina lekcyjna, o ósmej rano, w męskiej klasie. Pod koniec tej lekcji w zasadzie, gdy byłem zajęty zawiłościami budowy zdań złożonych w czasie przeszłym i próbowałem moim wyjątkowo skupionym uczniom przekazać tę gramatyczną wiedzę tajemną, otworzyły się nagle drzwi i wszedł mocno spóźniony Zbyś. Zbyś musiał być chyba w stanie mocno wskazującym na niezdrowe spożycie w dniu poprzednim, choć wnioskowałem to jedynie po jego minie i tym, że nieszczególnie się kontrolował. Pamiętam, że ponieważ byłem akurat bardzo zadowolony, iż udało mi się wytłumaczyć im jakieś wielokrotnie złożone zdanie z czasownikami w czasach i Past Simple, i Past Continuous, i Past Perfect, i ponieważ analizowaliśmy właśnie jakieś inne zdanie, jeszcze bardziej złożone, głośne dywagacje Zbysia o tym, co działo się dzień wcześniej oraz minionej nocy, bardzo mi przeszkadzały.
I nie wiem zupełnie, jak to się stało, ale nie przerywając ani na moment głośnego i dobitnego procesu analizy logicznej zdania, na którym zresztą koncentrowała się dość mocno uwaga przytłaczającej większości klasy, podszedłem do Zbysia od tyłu, wziąłem go „za fraki”, nie wiedzieć jakim cudem podniosłem, przeprowadziłem przez pół klasy, otworzyłem drzwi i wyrzuciłem na korytarz. Wszystko to nie przerywając ani na chwilę gramatycznego wywodu.
Potem, gdy już skończyłem tenże wywód, usiadłem sobie przy biurku, rozejrzałem się po sali i zrozumiałem, że jest okropnie cicho. Panowie nie odezwali się ani słowem i po zanotowaniu pracy domowej wyszli.
Przez kilka godzin nie myślałem o niczym innym, tylko o tym, że za moment zawołają mnie do dyrektora. Że niemożliwe, żebym po takim zajściu nie poszedł na tak zwany dywan. Cały dzień jednak minął i nic.
Natomiast Zbyszek następnego dnia nie spóźnił się ani minuty. Po wejściu do sali podszedł od razu do mnie i powiedział, że chciałby przeprosić za wczoraj. Natychmiast odparowałem, że ja również przepraszam. Podaliśmy sobie dłonie i na tym temat się skończył.
Nie miałem od tamtej pory żadnych problemów w tamtej klasie, ale dzisiaj wspominam ich z przyjemnością. I chociaż anglistą żaden z tych panów nie został, pracowało mi się z nimi do końca już bardzo przyjemnie, a gdy widzę dzisiaj baner ze zdjęciem Marcina, Arka, Damiana, Wojtka i Mariusza w nagłówku mojego blogu, myślę o nich, Zbyszku i reszcie klasy jako o tych, od których nauczyłem się metodyki i dydaktyki więcej, niż od wszystkich wykładowców na studiach razem wziętych.

Ten wpis był pierwszym wpisem na moim blogu. Ukazał się 21 października 2005 roku. Zdjęcia w banerze już nie ma, bo studenci mówili mi, że baner jest brzydki i prymitywny. No cóż, trzeba iść do przodu.

Angielski dla architektów

Bob Budowniczy ma pewnie w małym palcu wszystko, co jest w tej bazie, ale teraz każdy może mu dorównać. Bogdan Byczyński i Tomasz Dusik, studenci informatyki Wydziału Mechanicznego Politechniki Krakowskiej, stworzyli ilustrowaną bazę do programu Supermemo UX, zawierającą słownictwo polsko – angielskie związane z budownictwem i architekturą. By z niej korzystać, należy ściągnąć i zainstalować darmowy program Supermemo UX, a następnie otworzyć w nim stworzoną przez nich bazę (pobrane archiwum należy rozpakować do jednego folderu, a następnie otworzyć plik course.smpak w Supermemo UX).

Podobnie jak w przypadku bazy matematycznej, zapewniliśmy mechanizm do zgłaszania poprawek, a baza jest tylko jedną z wielu stworzonych i udostępnionych przez studentów Wydziału Mechanicznego. Już wkrótce kolejne.

Kajety XXI wieku

Piotr Peszko, mój wirtualny znajomy, entuzjasta nowych technologii w edukacji, stworzył swój pierwszy w życiu demotywator. Pokazuje on trzy przedmioty „zakazane” w szkole dla różnych pokoleń uczniów: kolorowy długopis, kalkulator i telefon komórkowy.
O komórkach w klasie pisałem już wielokrotnie. O związanej z ich używaniem przez uczniów paranoi ciała pedagogicznego, i o tym, jak bywają przydatne w dyscyplinowaniu nauczycieli, usprawniają komunikację i organizację pracy, a czasem po prostu tworzą miłą atmosferę.
Patrząc na demotywator Piotra pomyślałem sobie jednak ze smutkiem, że szkoła, ze swoim restrykcyjno – represyjnym stosunkiem do wszystkiego, co nowe i przydatne, w gruncie rzeczy zaprzecza wartościom, które powinna promować, i przekreśla sens własnego istnienia. Taka szkoła, zamiast pomagać w uczeniu, właściwie przeszkadza. A bywa, że matołowatością realizowanych projektów, do udziału w których zmusza swych podopiecznych, sama się demaskuje, niczym na znanym i powszechnie dostępnym w internecie zdjęciu, które zamieszczam poniżej. Kto mógł wymyślić gazetkę o oszczędzaniu papieru, w której tegoż papieru tyle zmarnowano?

Z pewną ulgą odnotowałem niedawno, że znajdujący się w pobliżu Placu Matejki sklep papierniczy pozbywa się ze swoich magazynów zeszytów. Faktycznie, nie są one już tak przydatne w szkole, jak były kiedyś, i w wielu sytuacjach można się bez nich obyć.
Zobaczymy: albo szkoła będzie korzystać w celach dydaktycznych z tego, co ma zastosowanie w realnym życiu, albo trzeba będzie poważnie się zastanowić, czy nie ma racji uczeń, który mówi: „Nauczycielu, nie przeszkadzaj mi, kiedy rozmawiam na lekcji„. Marzy mi się szkoła, która wyprzedza rzeczywistość, ale – znając realia – byłoby już niezłym sukcesem, gdyby udało jej się chociaż za nią nadążać.

W nagrodę kara

Gdy kilka tygodni temu konsultantka mojego operatora telefonicznego próbowała mnie nakłonić do zakupu i uruchomienia na stałe promocyjnego, comiesięcznego pakietu minut w cenie wyższej, niż standardowa cena połączeń, poczułem się oburzony i złożyłem reklamację, która zresztą została uznana, operator przeprosił mnie, podziękował za czujność i w ramach przeprosin uruchomił mi darmowy pakiet pięćdziesięciu minut do wykorzystania. Zapewne jednak nie ja jeden dostałem tę rewelacyjną ofertę, przygotowaną rzekomo dla wyjątkowych stałych klientów, a Plus naciągnął na nią niejedną osobę, która nie zastanowiła się, co jej się proponuje.
Staranne czytanie ze zrozumieniem i do końca wszystkich regulaminów, instrukcji i poleceń zdaje się umiejętnością zanikającą, co udowodniliśmy ostatnio, ogłaszając z panami z trzeciej klasy konkurs dla klas pierwszych i drugich. Pytanie w konkursie było niezwykle proste, co – niczym pytania w SMS-owych promocjach – przyciągnęło do udziału w nim spore grono siedemnastu osób. Trzy spośród nich były z klas starszych, więc – gdyby odpowiedzi konkursowe przesyłało się płatnym, i to słono, SMS-em, mielibyśmy w kieszeni czysty zarobek. Pozostałe czternaście osób były jak najbardziej uprawnione do udziału w konkursie, dość trudno jednak zrozumieć zapał, z jakim garnęły się do przesyłania odpowiedzi, chociaż regulamin dość jasno określał pulę nagród do zdobycia: trzy pierwsze osoby miały otrzymać ocenę niedostateczną, trzy kolejne – najniższą możliwą ocenę w skali ocen szkolnych, a trzy kolejne miały się załapać na to samo, co trzy pierwsze. Czyli w konkursie było do wygrania dziewięć ocen niedostatecznych.
Oczywiście nie wpiszę tych pał nadgorliwym uczestnikom konkursu, ale mam nadzieję, że czegoś ich ta przygoda nauczy. Na maturze z języka obcego pod każdym zadaniem w arkuszu znajduje się instrukcja, wydrukowana szczególnie dużymi, wytłuszczonymi literami, o treści: „Przenieś rozwiązanie na kartę odpowiedzi”. Mimo to co roku wielu maturzystów zapomina zakodować swoje odpowiedzi na karcie sczytywanej przez skaner, a tym samym ryzykuje, że nie zda matury (nie przenosząc zadań zamkniętych, z zadań otwartych należy otrzymać maksymalną możliwą liczbę punktów, by zdać egzamin).
Organizatorzy konkursu, panowie z trzeciej klasy, byli zdumieni widząc, jak ich młodsi koledzy i koleżanki zabijają się o pały z angielskiego. Jeden z drugoklasistów zamieścił na Facebooku gorączkowy apel, zachęcający kolegów i koleżanki z klasy do udziału w konkursie, dołączając bezpośredni link do miejsca, w którym należało wpisywać odpowiedź. Początkowe rozbawienie organizatorów ustąpiło uczuciom i przemyśleniom, których wyraz dał jeden z nich, pisząc do mnie maila takiej oto treści:

Kochany Ojcze Niebieski.
Na początku ten konkurs „dla młodych” mnie śmieszył, po prostu myślałem, że będzie to zwykłe robienie sobie jaj z młodszych kolegów. Ale śledząc wpisy z odpowiedziami młodych muszę przyznać, że to nie jest śmieszne, lecz tragiczne. Przeraża mnie lekkomyślność i brak jakiejkolwiek odpowiedzialności ze strony ludzi, którzy bardzo szybko zbliżają się do pełnoletności. Dlatego też myślę że trzeba uczynić wszystko, co w naszej mocy, aby nauczyć ich co to znaczy być dorosłym i odpowiedzialnym za to, co się robi. Tym razem konsekwencje, jakie ich spotkają, będą niczym w porównaniu z tym, co może ich spotkać w przyszłości, jeśli nie nauczą się zwracać uwagi na najdrobniejsze szczegóły, które często zmieniają sens w wielu przypadkach.

Zapamiętajmy wszyscy. I młodzi i starzy. Bo chyba zbyt łatwo dajemy się nabijać w butelkę.

Telefony z kamerami

W czasach, gdy kolejne szkoły i nauczyciele wkraczają ze swoją działalnością edukacyjną do platformy Second Life, w obliczu nieuchronnie nadciągającego końca dziewiętnastowiecznej szkoły opartej na modelu fabryki, polscy nauczyciele niejednokrotnie odgradzają się wysokim murem od nowoczesnych technologii i nie próbują ich nawet zrozumieć, a co dopiero wykorzystać. W codziennej działalności dydaktycznej mało kto stara się korzystać z potencjału rozwijających się w oszałamiającym tempie technologii informacyjno – komunikacyjnych.
Dwanaście lat temu Sąd Najwyższy Stanów Zjednoczonych orzekł – powołując się na Pierwszą Poprawkę do Konstytucji – że swobodny dostęp do komunikacji internetowej podlega ochronie na równi z wolnością słowa i wypowiedzi za pośrednictwem książek, prasy, mediów tradycyjnych czy w przemówieniach w miejscach publicznych. Tymczasem w szkolnych bibliotekach karierę robią oparte o mniej lub bardziej prymitywne algorytmy programy blokujące dostęp do części internetu, a my poważnie dyskutujemy w szkole o zakazie używania telefonów z kamerami, bo kilka tygodni temu uczniowie mieszkający w internacie zamieścili w internecie niewinny, kilkunastosekundowy gag zarejestrowany komórką. Pomyśleć, że wydawcy magazynu The Futurist spodziewają się, że do 2030 roku wszystko, co mówimy i robimy, będzie nagrywane. Jeszcze zanim to nastąpi, trzeba będzie chyba wiele wysiłku włożyć w szkolenie i doszkalanie nauczycieli i dyrektorów, by pomóc im nadążać technologicznie za młodzieżą, którą mają uczyć.
Uczeń, który w postaci telefonu komórkowego posiada w kieszeni komputer potężniejszy niż te, o których marzyły siły zbrojne światowych mocarstw kilkadziesiąt lat temu, szybko straci zainteresowanie szkołą, która nie tylko nie wykorzystuje nowoczesnych technologii, ale je piętnuje bądź w nieuzasadniony sposób ogranicza. Nie kryję, że w dużym stopniu zainspirowało mnie do tego wpisu przeglądanie nowo powstałego serwisu internetowego edunews.pl, który przygotował tłumaczenie ciekawej prezentacji, na której obejrzenie każdy nauczyciel powinien moim zdaniem znaleźć chwilę czasu – pewnym optymizmem napawać może fakt, że zainspirowała ona bardzo pewną bliską mi grupę przyszłych nauczycieli.

Jeśli pracujesz ze studentami filologii angielskiej, warto im pokazać oryginalną wersję tej samej prezentacji.

Jak pani ładnie poprosi

Studentka drugiego roku studiów poszła zaliczyć ćwiczenia z metodyki nie mając przy sobie indeksu. Zaliczyła, wszystko w porządku. Tydzień później idzie do pana magistra prosić o wpis do indeksu. W odpowiedzi słyszy: „No nie wiem, musze się zastanowić, proszę przyjść za tydzień”.

Tydzień później kolejna rozmowa i pan magister mówi: „No nie wiem. Może pani dam ten wpis, jak pani ładnie poprosi”. Studentka czuje, że nie ma wyboru, więc mówi: „No to ja pana magistra bardzo, bardzo proszę…”

Pan magister stosuje jeszcze jakieś kilka uników na przetrzymanie, w rodzaju „chwileczkę, muszę gdzies zadzwonić”, „zaraz poszukam notatek”, „proszę przyjść za 10 minut, bo muszę na moment wyjść”. Wreszcie podpisuje.

Pan magister metodyk powinien pójść na praktykę do szkoły i nauczyć się trochę prawidłowego podejścia do ludzi. Jakiś czas temu przyszedł do mnie uczeń technikum, Rafał, spytać się o możliwość zaliczenia kilkunastu prac, których mi nie oddał, bo po prostu je olał. Teraz chce to wszystko pooddawać i pyta, czy mu to przyjmę. Mój mały wewnętrzny diabełek podsunął mi do powiedzenia nienajszczęśliwsze „Jak ładnie poprosisz, to czemu nie”.

Powiedziałem tym samym coś nieszczególnie mądrego. I zdaję sobie z tego sprawę. Szkoda mi tylko pana magistra na uczelni, że jego studenci nie mają odwagi powiedzieć pod nosem, ale wystarczająco głośno, by usłyszał, tego, co Rafał wymamrotał po tej mojej gafie: „Co, może mam ci laskę zrobić?”.

Można się oczywiście oburzać na to, co Rafał powiedział i w jaki sposób. Natomiast nie przyszłoby mi do głowy mieć do niego osobiście pretensje, bo to w końcu ja go do tego sprowokowałem gadając bzdury i nie stawiając sprawy jasno. Słowa, które z siebie wyartykułował w tej sytuacji, były bardzo zdrową reakcją na moją gafę. To są słowa, które warto usłyszeć, ale udać, że się nie usłyszało. Ale warto usłyszeć i zrozumieć, dlaczego padły. Jeśli się nie zrozumie, można skończyć jak niechlubnie słynny pedagog z Torunia, któremu uczniowie wkładali kosz na głowę i kopali go po głowie.

Real life communication

Konwersatorium z metodyki. Pan magister za wszelką cenę, w bardzo autorytarny sposób, stara się nas zmusić do przyjęcia dwóch poglądów – że w klasie nie ma prawdziwej komunikacji i że nie da się przewidzieć środków językowych, jakich użyje nasz rozmówca do wyrażenia takich czy innych treści.

Nieautentyczna, nieżyciowa komunikacja w klasie, której przykładami są sztucznie układane dialogi u lekarza o wymyślonych dolegliwościach pacjenta, pytanie o drogę do wymyślonych kin, teatrów, muzeów, udawanie, że jest się kim innym, aniżeli się jest, że jest się gdzie indziej, niż w rzeczywistości. Konkluzja, dla której żadnych alternatyw pan magister nie dopuszcza: nauczyciel tak naprawdę ma zawsze w dupie to, o czym mówią jego uczniowie, sam również gada do nich bez żadnego zainteresowania, bez żadnych emocji, jest mu zupełnie wszystko jedno, co jedli na śniadanie – pyta, bo chce przećwiczyć słownictwo z zakresu artykułów spożywczych.

Dziewczyna, która prowadzi kurs konwersacyjny dla dorosłych, odzywa się, że na każdych zajęciach zdarza się jej rozmawiać o rzeczach, które obie strony w autentyczny sposób interesują, następuje rzeczywista wymiana informacji – o wychowaniu dzieci, o dobrym mechaniku itp. Ten argument nie pasuje do poglądów pana magistra, więc trzeba go szybko zgasić.

To prawda, że w klasie nie zawsze jest czas na ćwiczenie umiejętności mówienia i uczestnictwa w rozmowie. Ale to nieprawda, że wszystko, o czym rozmawiamy z młodzieżą, zupełnie nas nie obchodzi. W mojej szkole jest ponad tysiąc uczniów i wielu dojeżdża do szkoły samochodami. Gdy któregoś dnia rano ktoś się stuknął na skrzyżowaniu na dole przy wjeździe do szkoły z księdzem, rozmawiałem o tym na lekcjach. To prawda, ćwiczyliśmy w ten sposób relacjonowanie wydarzeń, w dodatku o tematyce bardzo typowej do drugiej rozmowy sterowanej w pierwszym zadaniu matury ustnej. Ale mnie naprawdę obchodziło, jak przebiegał wypadek, z czyjej winy do niego doszło, jakie były szkody, ile będzie kosztowała ich naprawa…

Mam 33 lata i nie wiem wielu rzeczy, które dla młodszych ode mnie o jedno pokolenie uczniów są chlebem codziennym. Gdy mi mówią o różnych takich rzeczach, słucham i uczę się. Obchodzi mnie to, jakie mają poglądy, jakiej słuchają muzyki, jakie oglądają filmy. Myślę, że kiedy przestanie mnie zupełnie obchodzić to, o czym mówią, i będę miał na uwadze wyłącznie stwarzanie sytuacji komunikacyjnych do ćwiczenia takiej czy innej funkcji językowej, będzie pora zmienić zawód.

Komunikacja na konwersatorium z metodyki była zupełnie nieautentyczna. Jej wyłącznym celem było doprowadzenie uczestników do poddania się tezom postawionym na początku zajęć. Jakiekolwiek dygresje lub argumenty podważające te tezy zostały zduszone w zarodku. W dodatku mimo całkowitego braku swobodnego wyrażania opinii uczestnicy konwersatorium zostali zbiorowo skrytykowani za bierność i obojętność.

Nauka przez uduszenie

Chodziłem w liceum do klasy o profilu matematyczno – fizycznym i jest parę rzeczy, które świetnie pamiętam z fizyki. Na przykład wiem, co to jest moment pędu. Pamiętam o tym tak dobrze dlatego, że dr Marian Głowacki pokazując nam to zagadnienie przy pomocy krzesła obrotowego kręcił się na nim tak długo w różne strony wymachując rękami i nogami na boki i ciesząc się, że demonstracja zmiany prędkości obrotu świetnie się udaje, że w końcu krzesło się wykręciło, a profesor spadł.
W piątki mieliśmy trzy godziny fizyki pod rząd i było to ciężko znieść, a gdyby nie zupełnie niekonwencjonalne metody naszego nauczyciela, który na przykład nie wahał się ani ułamka sekundy wylewając na Beatę, jedną z koleżanek z klasy, szklankę zimnej wody, chyba byśmy tam wszyscy posnęli.
Stanąłem ostatnio przed trudnym zadaniem zajęcia się przez trzy godziny pod rząd grupą pierwszoklasistów z technikum mechanicznego, z których większość ma już jako takie pojęcie o angielskim wyniesione z gimnazjum, ale mają się uczyć angielskiego od podstaw razem z kolegami, którzy w gimnazjum mieli niemiecki czy rosyjski.
Póki co nauczyliśmy się w zasadzie tylko literować i liczyć. Nawet dla tych bardziej zaawansowanych była to okazja do tego, by dowiedzieć się wielu ciekawych rzeczy. Na przykład nie wiedzieli, że samogłoski mogą być długie i krótkie, że wyraz three wcale się nie zaczyna na głoskę f czy t, że w wyrazie nineteen akcent pada zupełnie gdzie indziej niż w ninety.
I właśnie tak sobie z nimi ćwicząc to literowanie i to liczenie przez żmudne trzy godziny lekcyjne stanąłem przed dylematem typowym w takich mieszanych poziomem klasach. Goście mają jeszcze kłopoty i muszą poćwiczyć, a jednocześnie najbardziej nawet wymyślne zabawy językowe nie są w stanie przyciągnąć ich uwagi do takich niby banalnych rzeczy.
Usiedliśmy sobie w kółeczku i liczyliśmy po kolei na różne sposoby. Najpierw normalnie, potem na przykład omijając liczby podzielne przez 7 czy 6, potem każdy podwajał liczbę powiedzianą przez poprzednika, albo dodawał 3 lub 4. Bardzo ciężko było panom się skupić i największa liczba, do jakiej udawało nam się dojść, oscylowała w okolicach 50. Z kilkunastoosobowego grona nie było jak wyłonić zwycięzców w żadnej zabawie, ponieważ osoby odpadające z gry wyłączały się zupełnie i zaczynały przeszkadzać.
Jakoś tak zapomniałem, że pierwszoklasiści przychodzący prosto z gimnazjum przeszkadzają w prowadzeniu lekcji i nie mają ochoty sami z siebie się czegoś nauczyć, odzwyczaiłem się od uczniów w tym wieku, więc przy którejś z kolei niedokończonej rundzie zabawy z liczeniem, w dodatku zainspirowany wizytą w klasie Huberta, jednego z moich maturzystów, nie wytrzymałem i postanowiłem coś z tym zrobić.
Zamknąłem wszystkie okna, zasunąłem na zewnątrz żaluzje antywłamaniowe (przez co zrobiło się całkiem ciemno). Jedyne światło, jakie dostawało się do klasy, wchodziło z korytarza przez szparę w drzwiach, więc panowie z własnej inicjatywy zatkali je plecakami. Ogarnęła nas ciemność.
Następnie powiedziałem panom, że nie wyjdziemy z klasy, dopóki nie uda nam się doliczyć do 199 bez pomyłki (czyli jakieś dwanaście okrążeń). Nie wtajemniczając ich w istnienie wentylacji roztoczyłem przed nimi makabryczną wizję, w której o ile się nie skupimy, podusimy się wszyscy w ciemności i po tych trzech lekcjach, gdy do klasy wejdzie sprzątaczka, trzeba nas będzie wynosić. Spytałem, czy naprawdę nie chcą doczekać tej pięknej chwili, kiedy będą takimi dorosłymi mężczyznami jak Hubert, który nas odwiedził przed chwilą. Kazałem im sobie wyobrazić, co się może stać, jeśli każdy, kto się teraz pomyli, będzie musiał zdjąć skarpetki.
Postarałem się jednym słowem, by atmosfera była nie tyle przerażająca, co śmieszna. Po pierwszej udanej próbie liczenia wyciągnęliśmy komórki i zaczęliśmy operować na wbudowanych w nie kalkulatorach. W żaden inny sposób nie dalibyśmy rady dojść w tych wyliczankach do ponad pięciuset miliardów. Wzrok przyzwyczaił się nam już trochę do panujących ciemności, poza tym komórki dawały trochę światła, wydaje mi się więc, że tym razem nikt już nie ziewał i nie rozpraszał się, a ewentualne pomyłki panowie wyłapywali gremialnie i z emocjami bliskimi kibicom na meczu piłki nożnej.
Cel uświęca środki, te zresztą nie były takie znowu drastyczne dla grupy szesnastolatków. Nie jestem pewien, jakie środki trzeba będzie stosować z tymi panami przez najbliższe cztery lata, ale na pewno trzeba utrzymać atmosferę, jaka była na angielskim na kolejnej lekcji, już po przerwie. Ja udawałem, że jak będzie znowu tak jak na pierwszej lekcji, to jeszcze raz zamkniemy okna i zasłonimy żaluzje, a oni udawali, że ich to przeraża i że tym razem na pewno nie przeżyją. Gdy któryś z nich się mylił lub rozpraszał, inni błagali go, żeby się nad nimi zlitował i się skupił, bo nie chcą jeszcze umierać. No i w zasadzie wszyscy byli bardzo skupieni i aktywni, chociaż była to siódma lekcja.
Znakomicie pamiętam wiele lekcji dr Głowackiego i sporo z nich wyniosłem. Za to nie pamiętam zupełnie, co przez kilka semestrów dyktowano mi z jakiegoś starego zeszytu na innym przedmiocie (nazwę przedmiotu i nazwisko prowadzącego pominę). Wiem, że coś mi dyktowano, musiałem to pisać, każde zdanie powtarzane było wiele razy, by wszyscy nadążyli za nauczycielem. Nie pamiętam nawet specjalnie tematyki tych dyktowanych nam pieczołowicie notatek.
Na klasówkach dr Głowacki pilnował nas biegając po biurku, ławkach i parapetach. Ostatnio Łukasz, absolwent sprzed trzech lat, powiedział mi, że ja też na pierwszej lekcji z nimi stałem podobno na ławce. Jakoś nie pamiętam, nie zwróciłem uwagi, ale Łukasz o tym widocznie już nie zapomni.
Pozostaje mi mieć nadzieję, że ci wszyscy uczniowie, którzy przyzwyczają się do lekcji z takim cudakiem, pójdą w świat przygotowani już naprawdę na wszystko. A najważniejsze, by zapamiętali z tych lekcji coś więcej, niż to, że zamknąłem okna i opuściłem żaluzje. By zostały w nich te umiejętności, które biegając po ławkach, kręcąc się na krześle czy robiąc inne podejrzane rzeczy, nauczyciele tacy jak doktor – obecnie już habilitowany – Głowacki czy ja próbują wtłuc swoim uczniom do głowy.