Ruchliwy węzeł drogowy Stella-Sawickiego, Kraków. Dwupoziomowe skrzyżowanie, wydzielony przejazd dla tramwajów, po kilka pasów ruchu w każdym kierunku. Rozkosznie nieuporządkowana grupa około trzydziestu maluchów, poganiana przez trzy panie wychowawczynie, wchodzi na jezdnię na czerwonym świetle. Zdumieni kierowcy patrzą z niedowierzeniam, jak część dzieci na pasach, część gdzieś w pobliżu, niekoniecznie równolegle do tych pasów, przemieszcza się krokiem a to swawolnym, a to roztargnionym, a to frywolnie zaczepnym, w kierunku Osiedla II Pułku Lotniczego.
Po przejściu przez jezdnię następuje wyraźna reorganizacja szyku. Na środku skweru, w zacisznym, pełnym zieleni miejscu przy stole do tenisa stołowego i ławeczkach, dwie z pań nerwowo doprowadzają dzieci do porządku, ustawiają je w pary, liczą. Od razu przychodzi mi do głowy, że po ryzykownej przeprawie przez ulicę sprawdzają, ilu szkrabom udało się dotrzeć na drugą stronę, a ile poległo po drodze.
Ale nie, okazuje się, że tylko ja mam takie makabryczne wyobrażenia i jestem pesymistą. Dwie z pań po prostu ustawiają dzieci w pary, by trzecia z nich miała czas na zakup papierosów w kiosku.
Tag: dzieci
Dzień Nauczyciela
W poniedziałek po południu, w zajeździe na rubieżach województwa śląskiego jem obiad, a przy sąsiednim stoliku nauczycielskie małżeństwo z dwójką dzieci pałaszuje pierogi i rozmawia. Nie podsłuchuję, ale nie da się – tym bardziej, że jestem sam – nie usłyszeć ich rozmowy.
Ona jest anglistką, on uczy wychowania fizycznego. Pracują w tej samej szkole. Ona jest bardzo zdenerwowana na koleżankę, która wzięła jej klasę na zastępstwo, dała im piłkę i kazała grać w siatkę, a sama sobie gdzieś poszła. Teraz koleżanka dostanie kasę za zastępstwo, a przecież wypadałoby w dzienniku przekreślić na czerwono temat przez nią wpisany i odnotować, że klasa pozostawała bez opieki. Podobno się o to pokłóciły.
Dzieci rozkosznej pary to chłopiec i dziewczynka, oboje bardzo niezwykle grzeczni, chłopiec odrobinę starszy. W pewnej chwili chłopiec włącza się do rozmowy i daje wyraz swojej radości z tego, że w środę nie ma lekcji, jest akademia ku czci nauczycieli. Dopytuje, czy to prawda, że mają z siostrą być ładnie ubrani, bo tak im pani zapowiedziała.
Rozmowa schodzi na temat Dnia Edukacji Narodowej. Tak, na szczęście następny dzień to święto. To dzień wolny od zajęć dydaktycznych, ale anglistka i wuefista mają w ogóle wolne. Na szczęście. Ona ma już dość tej zarozumiałej koleżanki, która zgarnie kasę za fikcyjne zastępstwo, a w ogóle chętnie sobie odpocznie. On pyta, o której będzie w Dzień Nauczyciela wolna, bo można by skoczyć na zakupy. Okazuje się, że – korzystając ze święta – umówiła uczniów na korepetycje nie tylko po południu, do osiemnastej, ale też tego, co zwykle przychodzi wieczorem, przerzuciła na rano (bo on też nie idzie do szkoły w Dniu Nauczyciela). Mogą więc wieczorem przejechać się do centrum miasta.
Dzień Edukacji Narodowej, dawniej zwany Dniem Nauczyciela, jest moim rówieśnikiem. Świętujemy go od 1972 roku. Jeśli mamy świętować w obecnej formie, chyba pora z tym skończyć. To jest dzień, w którym powinny być normalne lekcje, w którym w szkole nie powinno brakować uczniów i uczennic. To dla nich szkoła istnieje i nie ma bez nich najmniejszego sensu.
Studentom II roku informatyki, którzy w tzw. „Dniu Edukacji Narodowej” nie dali się przegonić z zajęć przed godziną 21:00, serdecznie dziękuję.
Pojęcia elementarne
Chodźmy na piwo
O perypetiach Bartka w częstochowskiej podstawówce pisałem już kilkakrotnie (tutaj, tutaj i tutaj), ale po kilku latach obserwowania tej szkoły panie nauczycielki nie przestają mnie zadziwiać, a ja coraz bardziej przychylam się do powszechnie panującej opinii, że nauczyciele to leniwe obiboki, którym – oprócz ciągłych ferii i wakacji – do pełni szczęścia brakuje jeszcze tylko tego, by dzieci w szkole były pokneblowane i przywiązane do krzeseł.
Ostatnim wynalazkiem grona pedagogicznego w podstawówce Bartka jest dyscyplinowanie chłopców w starszych klasach przez wprowadzenie specjalnych dzienniczków, w których pod koniec każdej lekcji nauczyciel wpisuje uwagę – informację o zachowaniu dziecka podczas jego lekcji. Dzienniczki takie prowadzone są tylko dla chłopców, bo dziewczynki – jak powszechnie wiadomo – z definicji są grzeczne. Co prawda wśród rodziców są na ten temat sprzeczne opinie, a jeden z ojców próbował ostatnio na zebraniu klasowym obarczyć odpowiedzialnością za wyważenie drzwi w ubikacji swoją córkę, z której – jego zdaniem – jest niezłe ziółko. Zdaniem nauczycieli jednak córka jest wzorem cnót, a całe zło tego świata to chłopcy, przy czym szkoła znalazła na nich skuteczny sposób – uwaga w dzienniczku wpisywana po każdej lekcji.
Większość uwag na temat Bartka jest taka, że zachowywał się podczas lekcji poprawnie, stosownie lub że jego zachowanie nie budziło zastrzeżeń. Bywa, że uwaga jest negatywna, na przykład wtedy, gdy Bartek wstanie po temperówkę i odbierze ją od koleżanki siedzącej w innym rzędzie. A bywa także, że jest poważna afera. Na przykład wtedy, gdy Bartek zaproponował całej klasie, że może pójdą sobie na piwo. Uwaga w dzienniczku, zebranie z rodzicami, komenda wychowawcy do mamy Bartka: „Pani zostaje po zebraniu na rozmowę w cztery oczy!” (spróbowałbym się tak odezwać do kogoś z moich uczniów, nie wspominając o rodzicach).
A ja z Bartka jestem dumny. Jakżeby inaczej. Każda lekcja – zamiast 45 minut – trwa o wiele krócej, bo nauczyciele muszą zebrać dzienniczki od wszystkich uczniów, zastanowić się nad każdym z nich i wpisać każdemu uwagę o jego zachowaniu podczas lekcji. Co niby mają w tym czasie robić uczniowie, jeśli się nie nudzić? Aż się prosi, by pobrykali. Propozycja Bartka, by pójść na piwo, była w tej groteskowej sytuacji wpisywania uwag próbą bardzo konstruktywnego i merytorycznego wyjścia z sytuacji i znalezienia zajęcia trzydziestce dzieci, dla których dobra bodajże istnieje ta szkoła, a wypełniająca dzienniczki z uwagami pani ma tam swoje miejsce pracy. Wystarczyło zwrócić uwagę Bartkowi, że dzieciom z podstawówki nie sprzedaje się alkoholu, a nie marnować czas i energię na uwagę, zebranie z rodzicami i wmawianie im, że dziecięca inwencja w obliczu indolencji nauczyciela i szkoły to coś złego.
Przemoc naszych dziadków
Od czasu do czasu słyszy się o tym, jak to młodzież jest coraz bardziej zepsuta, jak to z roku na rok coraz trudniej się doszukać jakichkolwiek wartości, które by respektowała. Jednym z kluczowych, notorycznie się powtarzających słów, jest przemoc, która ponoć staje się codziennością młodych ludzi w stopniu nigdy wcześniej nie spotykanym. Zawsze mnie to dziwiło, bo pobieżne studia historii zdają się potwierdzać tendencję wręcz odwrotną.
Dlatego – na przekór tym wszystkim stereotypom o pogłębiającej się przemocy i moralnej zgniliźnie – z przyjemnością zamieszczam poniższe zdjęcie, także zagubione w zapomnianych folderach dysku. Gdy usłyszysz znowu o tym, jak to w dobie internetu i multimedialnych telefonów komórkowych zanika szacunek dla ludzkiej intymności i pogłębia się powszechna znieczulica i obojętność, jak to upokorzone niestosownym zdjęciem opublikowanym na portalu społecznościowym nastolatki przeżywają traumę, a zepsuci przez gry komputerowe i wirtualną rzeczywistość neurotycy zachowują się w sposób nieprzystojny, przypomnij sobie poniższy kadr z filmu z 1944 roku. Widać na nim naszych dziadków i babcie, a przynajmniej ich pokolenie lub pokolenie jeszcze starsze. I okazuje się, że wcale nie są na tym kadrze grzeczni i ułożeni. I są bardziej żywi, prawdziwi i spontaniczni, niż dzisiaj im się wydaje, że kiedyś byli. I jakże podobni do swoich wnuków i prawnuków z iPodami i internetem.
Polskie dzieci po bułgarsku
Jakiś czas temu przez nasze media przeszła triumfalistyczna wiadomość o odzyskaniu dwójki polskich dzieci przez matkę – Polkę, której bułgarski sąd przyznał prawo do opieki nad dziećmi, a tym samym odebrał to prawo ojcu – Bułgarowi. Płytkość relacji wydała mi się szczególnie zastanawiająca, gdy w jednej z telewizji informacyjnych usłyszałem, że po przywiezieniu do Polski córka matki – Polki mówiła wyłącznie po bułgarsku. Nie, nie zaintrygowało to w żaden sposób podekscytowanego dziennikarza, nie skłoniło go do refleksji nad faktycznym losem dziecka rozdartego między rozwodzącymi się rodzicami różnych narodowości, mieszkającymi w różnych krajach. Fakt ten został przedstawiony w takim świetle, jakby stanowił dowód na jakieś niesamowite zło, jakiego zaznało dziecko z ojcem w Bułgarii. Odebrałem w podtekście komunikat, że to dobrze, iż dziecko wróci na ojczyzny łono i wychowamy je w Polsce, po polsku i tak dalej.
Podobnie nic nie znaczące wydawały mi się wszystkie wiadomości na temat decyzji bułgarskiego sądu, jakie w tamtych dniach usłyszałem w innych mediach. Nie wiedzieć czemu komentatorzy uderzali w jakiś zupełnie nie na miejscu nacjonalistyczny ton, jakby ta tragedia rodzinna była w rzeczywistości zalążkiem sporu międzynarodowego, a nie konfliktem między małżonkami, którego to konfliktu ofiarami padają dzieci – ośmiolatek i dziesięciolatka.
Ostatnio na jednym z forów portalu społecznościowego GoldenLine trafiłem na relację z telewizji bułgarskiej, która stawia to wszystko w trochę innym świetle. Parafrazując tytuł wątku z forum, relacja ta pokazuje matkę – Polkę w akcji.
Motywujący system oceniania
Jak przeczytałem kiedyś na forum MojaCukrzyca.pl, bardzo wiele dzieci zapada na cukrzycę w wieku około dziesięciu lat. Kiedy rok temu ta cywilizacyjna choroba dopadła Bartka, wszystkim nam w rodzinie wydawało się, że to prawdziwy dopust boży i iście hiobowa ironia cynicznego losu. Ale Bartek jest chłopcem bardzo roztropnym, inteligentnym i energicznym – umie sobie sam zmierzyć cukier i podać insulinę, szybciej od rodziców nauczył się obliczać, ile czego ma zjeść. W minione wakacje – dzięki wspomnianemu forum – poznał rówieśników z tym samym problemem i wielu życzliwych ludzi.
Czego bym się natomiast nigdy nie spodziewał, zupełnie zawiodła w przypadku Bartka szkoła. Ten dotąd dobrze uczący się chłopiec nagle spadł z ocenami do przeciętnych, a z angielskiego jest wręcz zagrożony i możliwe, że będzie powtarzał czwartą klasę. Zdziwiło mnie to bardzo, bo po obejrzeniu podstawy programowej z języka angielskiego w szkole podstawowej nie chce mi się jakoś wierzyć, by dziecko spędzające wiele godzin tygodniowo przed komputerem z grami fabularnymi w języku angielskim i przed telewizją satelitarną mogło mieć z tym przedmiotem problemy, ale włos zjeżył mi się na głowie, gdy źródłem szkolnych niepowodzeń Bartka zainteresowałem się trochę bliżej.
Okazuje się, że jego podstawówka – mimo wielokrotnych interwencji i wizyt mamy Bartka w szkole – nie przyjmuje do wiadomości, że dziecko jest cukrzykiem. Albo inaczej – przyjmuje, ale nie umie sobie z tym zupełnie poradzić. Anglistka ucząca chłopca otwarcie przyznaje, że chłopiec sprawia jej problemy wychowawcze, ponieważ notorycznie próbuje jeść na lekcji i pani musi poświęcać mu dużo uwagi, by dopilnować, żeby nie jadł. Uważa też, że Bartek mści się na niej, ponieważ patrzy się na nią dziwnym, mętnym wzrokiem, nie uważa, jest zdekoncentrowany. Podobno chwilami sprawia wrażenie, jakby był nieprzytomny. Nauczycielki Bartka zdają się nie rozumieć, że obecność w klasie dziecka z tak olbrzymimi wahaniami cukru zmusza je do naginania w jego przypadku regulaminu szkolnego i że nie tylko powinny mu pozwolić na jedzenie i picie podczas lekcji, ale także udzielić mu w tym zakresie wsparcia i stworzyć przyjazne warunki. Doszło do paradoksalnej sytuacji, w której jedyne miejscem, gdzie chłopiec nie jest w stanie na podstawie obserwacji własnego samopoczucia regulować poziomu cukru to szkoła, gdzie ponoć przebywa pod czujnym okiem kompetentnych nauczycieli.
Nie wyobrażam sobie jakoś także systemu oceniania – wewnątrzszkolnego czy przedmiotowego – w którym uzyskując 14 punktów na 16 możliwych otrzymać można ocenę dostateczną za karę i „dla przykładu”, ponieważ nie jest się dość aktywnym na lekcjach.
Nie rozumiem również zupełnie, jak mogło dojść do tego, że mamie Bartka zasugerowano, że skoro dziecko musi jeść na lekcji, powinna rozważyć odizolowanie go od innych dzieci w klasie i starać się o indywidualny tok nauczania, by mógł – zamiast chodzić do szkoły – uczyć się w domu.
Głowimy się teraz bardzo nad tym, jak nie dopuścić do tego, że nauczyciele zniechęcą Bartka do szkoły i nauki, oraz jak zapobiec krzywdom, jakie ich niezrozumienie problemu może wyrządzić w psychice dziecka. Sama choroba to już wystarczające nieszczęście dla organizmu dziecka i szkoła powinna mu w tym nieszczęściu pomóc – taki jest jej ustawowy obowiązek.
Multimedia dla nauczycieli gimnazjum
Uczysz w gimnazjum? Spotkasz się wkrótce w szkole ze swoimi uczniami i uczennicami, którzy wrócili z kolonii? Może warto wcześniej obejrzeć kilka filmików, które na koloniach nakręcili i beztrosko umieścili na YouTube.com?
Uwaga, filmiki – nawet te wykonane przez dwunastolatków – są przeznaczone raczej dla osób dorosłych, oglądasz na własną odpowiedzialność. Pod wskazanymi adresami masz również możliwość zgłosić film jako nieodpowiedni i niezgodny z regulaminem serwisu YouTube.com, co zaskutkuje jego trwałym usunięciem.
Zbulwersowało Cię to? Uważasz, że świat się zmienił i że teraz jest gorzej, niż w czasach, gdy z rodzeństwem jeździliście na kolonie? Widocznie jestem dużo młodszy, bo moim zdaniem nic się nie zmieniło. Tyle, że wtedy nie było tak powszechnie dostępnych urządzeń rejestrujących dźwięk i obraz.
Autorzy tych debilnych filmików będą się nami opiekować, gdy będziemy na emeryturze. Będą nas leczyć, spowiadać, przeprowadzać przez ulicę i podcierać nam tyłki. Ja mimo wszystko mam do nich zaufanie.
Jeśli po obejrzeniu któregoś z tych filmików tracisz zaufanie do swoich uczniów, gimnazjum nie jest dla Ciebie idealnym miejscem pracy.
Dla równowagi inny film jednego z autorów filmów powyżej.