Polskie Ministerstwo Spraw Zagranicznych waha się w kwestii rekomendacji dla turystów wyjeżdżających do Egiptu. Trwająca tam kontrrewolucja i związane z nią zamieszki sprawiają, że ten popularny cel wyjazdów stał się potencjalnie niebezpieczny dla zwiedzających i osób postronnych. Część klientów biur podróży, opłaciwszy koszt urlopu w Egipcie wiele miesięcy temu i nie chcąc stracić całości czy nawet części poniesionej opłaty, decyduje się na wyjazd i planuje dolecieć do celu podróży wyczarterowanym samolotem, a potem smażyć się na plaży w zamkniętym kurorcie i nie ruszać się z niego nawet na wycieczkę do podnóża piramid.
Podobnie jak Jacek i Janina, jestem raczej domatorem, ale lubię udać się w podróż i zobaczyć miejsca, w których dotąd nie byłem. Nigdy jednak nie pociągały mnie wycieczki i wczasy zorganizowane, zwiedzanie z przewodnikiem, gdzie wszyscy razem na rozkaz skręcają to w jedną to w drugą stronę i – przynajmniej teoretycznie – słuchają tych samych popisów przeważnie pozornej erystyki (wystarczy czasem zadać pytanie z prośbą o uzasadnienie jakiejś opinii czy sądu i nagle okazuje się, że przewodnik wcale nie zna języka).
Kiedy podróżuję, najbardziej lubię uchodzić za tubylca. Samotnie maszerując po ulicach Brukseli, Warszawy, Gdańska czy Paryża, albo czytając książkę w tamtejszym parku czy przy fontannie na skwerze, fajnie jest być zapytanym o drogę przez jakiegoś turystę i udzielić mu wskazówek. A jeszcze większą satysfakcję czerpię wtedy, gdy uda mi się bez problemu pokazać drogę. To chyba wątpliwy zaszczyt dla filologa anglisty, ale jednak sprawiło mi olbrzymią przyjemność, gdy kilkakrotnie zdarzyło mi się gdzieś nad Sekwaną czy na Polach Elizejskich być pochwalonym przez Amerykanina czy Brytyjczyka, że – jak na Francuza – nieźle mówię po angielsku. W takich sytuacjach czuję się dumny i ważny jak polski MSZ udzielający wskazówek turystom.
Gdy jadę w jakieś nowe miejsce, lubię być tam naprawdę. Zamknięte enklawy dla obcokrajowców w najmniejszym stopniu nie wydają mi się warte zainteresowania. Nie wybieram się do Egiptu, ale – gdybym tam pojechał tego lata – wolałbym być na placu El-Tahrir i w jego okolicach, nie zważając na niebezpieczeństwo, niż wylegiwać się nad lazurową taflą sztucznego basenu, pociągając przez słomkę drinka, którego równie dobrze mogę kupić w krakowskim pubie, a którego przeciętny Egipcjanin mieszkający koło meczetu Al-Fath w centrum Kairu nigdy w życiu nie weźmie do ust.