Dzisiaj ostatni dzień zajęć, od poniedziałku sesja. W jednej z grup, z którymi mam zajęcia w tym ostatnim dniu semestru, od paru miesięcy przyjęło się, że wszyscy używamy takiego wirtualnego tła podczas naszych spotkań. Właściwie popełniłbym faux pas, gdybym zapomniał włączyć je na zajęciach z tą grupą, i pewnie nie chcieliby ze mną gadać, dopóki bym nie naprawił swojego błędu i nie przeprosił. Ciekawe, że nawet nie pamiętam, jak to się zaczęło, ale najwyraźniej nauczanie zdalne ma to do siebie, że – jak każda interakcja społeczna – może prowadzić do wytworzenia nawyków i powstania tradycji.
Pełnej sukcesów i krótkiej, szybkiej sesji. Wszystkim studentom, także tym, którzy nie używają tła podczas naszych zajęć.
Dostałem niedawno maila od niejakiego Alieksjeja Jebiewdenko, który – jak wynika z logów platformy e-learningowej – uważa się za mojego studenta. Ewentualnie nim jest, ale – przynajmniej w kontaktach internetowych – stara się zachować anonimowość. Wiadomość email miała temat: „Podaruj dzieciom słońce”, a oto jej treść – w całości:
Witam! W związku ze zbliżającym się systemem eliminacji studenta zwracam się do ludzi dobrego serca z prośbą o wsparcie akcji „panda 3”.
Po całym dniu patrzenia w oczy równie smutne, jak te na obrazku, nieprędko dzisiaj zasnę. Bartłomiejowi, Magdalenie, Rafałowi i wszystkim innym smutnym studentom życzę krótkiej, radosnej i pełnej sukcesów sesji. Niech Wam pan da nie tylko trzy, ale i cztery, a nawet pięć.
Z jednej strony trudno się dziwić Karolinie Orleckiej, że się denerwuje i ma pretensje o to, że jej praca maturalna z filozofii zaginęła. Ten przykry przypadek losowy z pewnością nie cieszy nikogo.
Z drugiej strony jednak, zamiast załamywać ręce i obarczać winą anonimowy trybik machiny, który zawiódł, powinno się zwrócić uwagę na zupełnie inny aspekt tej sprawy. To, że po kilkunastu latach funkcjonowania systemu egzaminów zewnętrznych na masową skalę zaginął jeden arkusz, to w rzeczywistości – jakkolwiek niezręcznie w stosunku do pani Karoliny to zabrzmi – olbrzymi sukces Centralnej Komisji Egzaminacyjnej i Okręgowych Komisji Egzaminacyjnych i świadectwo praktycznej niezawodności systemu.
Każdego roku polskie instytucje odpowiedzialne za egzaminy na różnych etapach edukacji obracają milionami arkuszy. Dyrektorzy szkół nie zawsze dobrze pakują i opisują koperty z tymi arkuszami, błędy te nie zawsze są jednoznacznie korygowane w tak zwanych punktach odbioru prac. Ocenianie zewnętrzne ma na celu obiektywizm, porównywalność wyników i anonimowość relacji między zdającym a egzaminatorem. W związku z tym prace wędrują niekiedy setki kilometrów, w zależności od zasięgu terytorialnego danej komisji. Ba, w niektórych przedmiotach bywa, że jadą przez całą Polskę.
Wędrówka prac to proces, w którym na los każdego arkusza i koperty czyha wiele różnych niebezpieczeństw. Najpierw – bezpośrednio po egzaminie – dyrektor szkoły odwozi je do najbliższego POP-u. Po drodze – czego żadnemu dyrektorowi nikt nie życzy – może mu wypaść i zawieruszyć się w kącie auta czy garażu jakaś koperta, może mieć wypadek samochodowy, w wyniku którego część kopert i arkuszy może ulec uszkodzeniu lub zniszczeniu, może też nie mieć pewności, czy członkowie zespołów nadzorujących prawidłowo spakowali i przeliczyli wszystkie arkusze na sali. Wbrew pozorom, ustalenie liczby arkuszy, jakie powinny spłynąć w dużej szkole po dużym egzaminie, nie jest wcale takie proste. Nie wszyscy maturzyści przychodzą na egzamin, chociaż wcześniej deklarowali przystąpienie do niego. Zwłaszcza maturzyści z minionych lat, którzy podnoszą wynik, nie zawsze się na egzamin zgłaszają. Wystarczy, by zespół nadzorujący pomylił się i nie odnotował czyjejś nieobecności na protokole sprawdzania, a już liczba arkuszy w kopercie nie zgadza się z liczbą osób przystępujących do egzaminu.
Poza tym powiedzmy sobie szczerze: nie chodziliście do szkoły, nie studiowaliście? Nigdy Wam się nie zdarzyło, że „pani” czy „pan” zgubili klasówki, które mieli w biurku w swojej własnej klasie, nigdzie niby ich nie zabierali? Nigdy Wam się nie zdarzyło, że oddaliście jakąś pracę i nigdy Wam jej nie oceniono? Ja, jako nauczyciel, przyznałem się do takiego błędu kiedyś publicznie. A i tak nie wątpię, że każdy taki przypadek kiedyś miał, jako nauczyciel, czy jako uczeń.
Po kilkunastu latach zginęła praca jednej maturzystki z jednego przedmiotu. Dla tego, który jest winny tej sytuacji, ktokolwiek to był, nie ma żadnego usprawiedliwienia. Pani Karolina potrzebowała tego wyniku i przystąpiła do egzaminu, chociaż od ukończenia liceum minęło już parę lat i chociaż ma już dyplom wyższej uczelni. Ale to, że miliony arkuszy co roku jakoś nie giną i miliony zdających otrzymują wynik, to prawdziwy triumf systemu. I chwała mu za to.
Uwielbiam informatyków. W ćwiczeniach sprawdzających zrozumienie tekstu czytanego lub słuchanego znajdą zawsze takie problemy, które ani autorowi, ani nikomu innemu w wydawnictwie czy instytucji organizującej egzamin nie przyszłyby do głowy.
Na przykład czytamy tekst o wypożyczaniu rowerów z samoobsługowych stacji w Londynie. Pierwsze pół godziny za darmo, następne funta, każde kolejne pół godziny kosztuje coraz więcej. Oceniamy zdanie, czy koszt wypożyczenia jest tym większy, im dłużej korzystamy z roweru. Zdaniem autora tak. Informatycy kiwają z powątpiewaniem głowami. Przecież to wszystko zależy od tego, jakie porównujemy okresy czasu. Nie ma żadnej różnicy w cenie między jeżdżeniem na rowerze 10 minut a 20 minut. Czyli zdanie jest niby prawdziwe, ale nie zawsze, nie w każdych warunkach, tylko w pewnym przedziale, przy założeniu, że porównujemy ze sobą okresy czasu, z których przynajmniej jeden jest dłuższy niż pół godziny.
Albo sprawdzamy, czy to prawda, że w pewnym hrabstwie ubyło wskutek redukcji najwięcej policyjnych etatów. Średnio ubyło 10% etatów, w naszym hrabstwie 13%, w jakimś innym 16%. Zdaniem autora zadania zdanie jest fałszywe, bo skoro w naszym hrabstwie ubyło 13%, niby powyżej średniej, ale w innym 16%, to w tym innym ubyło najwięcej. No tak, mówią informatycy, ale skąd wiadomo, ilu policjantów pracowało w którym hrabstwie, i na jakiej podstawie można stwierdzić, że 13% z naszego hrabstwa to naprawdę mniej, niż 16% z tego innego? Może tam było mniej policjantów?
Albo wsłuchujemy się w to, czy jest prawdą, iż stres może przejmować kontrolę nad naszym życiem i motywować nas. Słuchany tekst wyraźnie stwierdza, że pod wpływem stresu tracimy panowanie nad sobą, podejmujemy nieprzewidywalne kroki, popadamy w depresję. Ale jednocześnie zdarzają się przypadki, jak pewnej pani, opisywanej w tekście, która nie dałaby rady wykonać jakiegoś tam zadania, gdyby nie stres, który ją zmotywował. Czyli, podpowiada nam klucz, zdanie prawdziwe. Informatycy kręcą nosami. Gdybyśmy oceniali alternatywę, że stres nas kontroluje lub motywuje, w porządku, ale koniunkcja, że robi jedno i drugie, to zupełnie inna sprawa. Koniunkcja jest ich zdaniem fałszywa.
Kimkolwiek jesteś i jakich byś nie miał lub nie miała doświadczeń w układaniu zadań do podręczników lub na egzaminy, testuj je na informatykach. Inaczej nie trafisz palcem nawet do własnego … nosa.
W prawie wszystkich spotkaniach towarzyskich, a i w kontaktach służbowych, wychodzi ostatnio prędzej czy później temat rzekomej potwornej zapaści w systemie egzaminów zewnętrznych, miażdżącej ponoć w swoich wynikach kontroli NIK-u, a także krzywdzie, jaką komisje okręgowe, komisja centralna, ministerstwo i partia rządząca (a jakże) z zamysłem czynią biednym maturzystom i innym egzaminowanym. Leniwe, wredne urzędasy do spółki z egzaminatorami, których jedynym celem jest wyżycie się na biednych zdających i leczenie swoich kompleksów na ich cierpieniu, robią wszystko co mogą, by najwybitniejsi młodzi ludzie nie dostali się do wymarzonych liceów czy na upragnione studia.
Nic dziwnego, temat ostatnio bardzo modny. Patrząc na to okiem laika łatwo ulec zmanipulowaniu i uwierzyć w najgorsze brednie. W jednej z gazet przeczytałem dość nerwowy artykuł o krzywdzie, jaka ostatnio stała się dziewczynie, która uzyskała słaby wynik z matury z języka szwedzkiego, chociaż przecież wychowała się w Szwecji. Dziennikarz zapomniał sprawdzić, a może celowo zataił fakt, że matura z tego języka odbyła się ostatnio 10 lat temu. W innej gazecie przeczytałem dłuższy wywód na kilka szpalt o tym, jakie są konsekwencje stosowania zadań i arkuszy, które nie podlegają standaryzacji. Skąd jednak autor wziął wiedzę o tym, że arkusze standaryzowane nie są, nie wiadomo, wiedza ta jest – o ile mi wiadomo – mylna. Zabawne są też dywagacje o mitycznym „kluczu” podejmowane przez osoby, które nie mają pojęcia o tym, jak ocenianie wygląda.
System oceniania zewnętrznego nie jest idealny. Ale, co ciekawe, system ten ma z założenia się doskonalić. Gdy został stworzony, wbudowano w niego mechanizm stałej racjonalizacji. I od tamtej pory system poddawany jest stałej ewaluacji, a w oparciu o wnioski praktyczne ewoluuje ku lepszemu.
W histerii przeciwko ocenianiu zewnętrznemu niektórzy mają nawet odwagę postulować powrót do oceniania w szkole. Przypominam sobie wtedy swoją maturę i zastanawiam się, jak to możliwe, że zdałem z polskiego, chociaż miałem pisać o bohaterze romantycznym, a całą moją pracę poświęciłem Poświatowskiej, Bursie, Wojaczkowi i Hłasce. Ba, otrzymałem ocenę celującą! No tak, to była matura wewnętrzna, a ja byłem stypendystą Prezydenta Miasta w dziedzinie kultury i laureatem ogólnopolskiego konkursu poetyckiego. Nawet anonimowość naszych prac była tylko teoretyczna, a kryteria oceniania musiały być całkowicie umowne.
Gdy skończyliśmy pisać maturę z matematyki, pamiętam długą kolejkę przez całą salę, w której staliśmy, by oddać profesorowi owoce swojej pracy. W kolejce tej niejedno zadanie można było sobie sprawdzić, uzupełnić, poprawić. Profesor zaznaczał zielonym długopisem miejsca, w których nasze prace zawierały skreślenia i poprawki. Krążyły legendy o tym, że zaznaczał na zielono miejsca bez żadnych skreśleń, aby potem w tych miejscach samemu na niebiesko nanieść poprawki na naszą korzyść. W takiej samej kolejce na języku polskim czytałem wypracowania kilku koleżanek i kolegów, by wyłapać błędy ortograficzne (z tego akurat byłem dobry).
Od mojego przyjaciela marynarza, którego przy okazji pozdrawiam i gratuluję mu jako świeżo upieczonemu doktorowi nauk, dowiedziałem się niedawno, że na stronie swojego liceum ogólnokształcącego – wprawdzie w piątej setce, ale jednak – jestem umieszczony na liście wybitnych absolwentów. Sprawdziłem, faktycznie. Jestem wybitnym absolwentem II Liceum Ogólnokształcącego im. R. Traugutta w Częstochowie. Musiałem zrobić na kimś duże wrażenie, nie wiem tylko, czy lejąc wodę, czy ściągając, czy pomagając ściągać innym. Szkoły średniej nie wspominam źle, mam o niej dobre zdanie, nie raz pisałem tutaj o świetnych nauczycielach, którzy mnie uczyli, ale – szczerze powiedziawszy – procedury i kryteria oceniania zmieniły się od tamtych czasów nie do poznania. Zdecydowanie na lepsze.
Przy kawie, winie czy przy świecach, rozmawiajmy o miłości, radościach i problemach naszego codziennego życia. O ocenianiu zewnętrznym rozmawiam tylko z osobami, które najpierw obejrzą w całości poniższe filmy z Marcinem Smolikiem na konferencji OSKKO w Krakowie.
Michał wpada na egzamin kilkanaście minut spóźniony, w pięknie uprasowanej koszuli i długim, wzorzystym krawacie. Siada na ostatnim wolnym miejscu i po chwili nerwowego grzebania po kieszeniach pyta, czy ktoś ma pożyczyć długopis.
Lekko rozbawiony, piszę na tablicy po angielsku, żeby piękny, długi krawat założyć na egzamin ustny, a na pisemne przychodzić z czymś do pisania.
Dwa dni później pytamy z Agnieszką tych samych studentów na ustnym. Wszyscy są w garniturach, włoski na żelu, ogoleni i pachnący. Nawet dziewczyny mają piękne, długie, kolorowe… krawaty. Długopisów nie sprawdzaliśmy.
Wakacje w pełni, ale nie wszyscy mogą się nimi radować w ten sam sposób. A w każdym razie nie powinni. Ponieważ za rogiem, tuż tuż, czai się sierpień, pora sobie przypomnieć, że na niektórych z nas czeka pod koniec miesiąca egzamin, a na niektórych nawet dwa. Najwyższa pora zabrać się do roboty, bo inaczej skończyć się może sztuką ludową podobną do tej na ilustracji. Nawiasem mówiąc, najwyższa to również pora, bym i ja wziął się za siebie i ułożył dwa egzaminy…
Jak nie wiadomo, o co chodzi, to chodzi o pieniądze, mówi znane nam wszystkim aż nadto dobrze przysłowie. Wszystko obraca się wokół finansów. Wyraz „pieniądze” jest też – niestety – bardzo często kluczowym wyrazem do przekazania informacji w poleceniu na egzaminie – gimnazjalnym, maturalnym i każdym innym, w którym zdający muszą napisać po angielsku jakiś tekst. Na każdym etapie kształcenia nauczyciel przez kilka lat walczy z uczniami, by pisownia „money” nie myliła im się z „many” i tydzień w tydzień poświęca przynajmniej trzy minuty w każdej klasie na uwypuklanie tego problemu. A potem wchodzi podczas egzaminu do pracowni rachunkowości i widzi na ścianie coś takiego, i traci wszelką motywację do dalszej walki z wiatrakami. Ewentualnie, po chwili zastanowienia, zaczyna myśleć o zemście poprzez czytanie z uczniami angielskich tekstów udowadniających, że Ziemia jest płaska, liczby ujemne mają pierwiastki kwadratowe, a stolicą Hiszpanii jest Paryż.
Od ubiegłego tygodnia pytam na ustnej maturze z angielskiego i mam wrażenie, że muszę – nim będzie za późno – podzielić się pewną cenną wskazówką dla tegorocznych maturzystów, tym bardziej, że moja elitarna dziewięcioosobowa grupa chłopaków idzie na ustny angielski jutro. Doceniać domową kuchnię swojej mamy na pewno warto. Jest zdrowsza niż stołowanie się w barach szybkiej obsługi albo jadanie mrożonek podgrzanych w mikrofalówce. I argument ten starał się powiedzieć co drugi maturzysta, jakiego w tym roku pytałem na ustnym egzaminie. Ale „I like cooking my mum” naprawdę nie oznacza tego, co im się wydawało, że oznacza, i budzi – za pierwszym razem – uśmiech na twarzy egzaminatorów. A gdy słyszą po raz trzydziesty w danym tygodniu, że ktoś lubi ugotować sobie członków rodziny lub przyjaciół, uśmiech ustępuje miejsca zażenowaniu i współczuciu, nie wiedzieć tylko komu się współczuje bardziej – gotowanym przez maturzystę ludziom czy jemu samemu. „I like my mum’s cooking. It is very tasty and good for you.” I o tym – Rafał, Mateusz, Adrian i inni – pamiętajcie jutro po południu.
Zewnętrzny system oceniania, odkąd go wprowadzono, ma stałe grono zaciekłych przeciwników, którzy – niekiedy – w jego krytykowaniu tracą wszelki umiar i nie starają się zachować ani grama rozsądku czy konsekwencji. Widać to po raz kolejny bardzo wyraźnie w komentarzach na temat harmonogramu matur, ogłoszonego na nowy rok szkolny. Ci sami ludzie, którzy w minionych latach zaciekle walczyli ze zdawaniem egzaminu na obu poziomach jednego dnia, nagle zmienili zdanie. Gdy kolejni dyrektorzy Centralnej Komisji Egzaminacyjnej podawali harmonogramy, w których egzamin na poziomie podstawowym odbywał się rano, a na poziomie rozszerzonym – z tego samego przedmiotu – po południu, malkontenci narzekali, że maturzystów czeka nadludzki wysiłek, któremu ich organizmy ani intelekt nie będą w stanie podołać. Zupełnie nie dostrzegali faktu, że w starej maturze egzamin trwał dłużej, niż oba poziomy matury w nowej formule razem wzięte, i nie było w nim żadnej przerwy. Teraz, gdy dwa główne przedmioty maturalne zostały rozłożone na cztery dni, a maturzyści będą przystępować tylko do jednego poziomu egzaminu z języka polskiego i matematyki w danym dniu, ci sami malkontenci lamentują, że praca szkół zostanie sparaliżowana, a podstawy programowej nie będzie się dało zrealizować, gdyż klasy młodsze – tuż po długim majowym weekendzie – dostaną kolejny tydzień wolnego. Zupełnie im przy tym nie przeszkadza, że to dokładnie tego samego argumentu używali ich adwersarze w latach minionych, by bronić idei zdawania dwóch egzaminów w ciągu jednego dnia. Zupełnie jak w polityce. Politycy oburzają się na przeznaczony dla zamkniętej widowni happening artystyczny, podczas którego światowej klasy polski muzyk targa pełną opisów przemocy księgę, a potem ci sami politycy organizują szesnaście równoległych konferencji prasowych we wszystkich miastach wojewódzkich, na których – przed kamerami – niszczą broszury informacyjne neutralne światopoglądowo, zawierające jedynie rzeczowe treści. Albo jak u przeciwników edukacji seksualnej. Promują księgę, w której roi się od opisów gwałtów i kazirodztwa, a oburza ich i rozgrzewa do czerwoności artykuł, który podkreśla młodym ludziom, jak ważne w ludzkiej seksualności jest altruistyczne dbanie o szczęście partnera lub partnerki. Najlepiej nic nie robić, nic nie mówić, trzymać się z dala od wszelkich innowacji, racjonalizacji czy nawet dyskusji. Matura niech wróci stara, a z nią czarny rynek korepetycji, targi o ocenianie z dyrektorami i między poszczególnymi nauczycielami. Odżyją łapówki, układy, wrócą egzaminy na studia… Gdy zdawałem starą maturę, mój świętej pamięci matematyk zielonym długopisem zaznaczał w naszych pracach maturalnych wszystkie miejsca, gdzie dokonaliśmy poprawek, więc staliśmy w kolejce do oddania prac bardzo długo. Tak długo, że można było jeszcze niejedno ściągnąć. Z matury z języka polskiego otrzymałem ocenę celującą, chociaż – po latach – zupełnie nie mogę zrozumieć, co moje bełkotanie o Bursie, Poświatowskiej i Wojaczku miało wspólnego z ideałami bohatera romantycznego, któremu – zgodnie z tematem – poświęcona powinna była być moja praca. Zewnętrzny system oceniania nie jest idealny, ale usunął wiele korupcjogennych i patologicznych zjawisk, z którymi borykała się stara matura, i wobec których najlepszy nawet dyrektor, nauczyciel i uczeń byli bezradni. Dał szkołom, organom prowadzącym, rodzicom i uczniom narzędzia, o których dawniej nie można było marzyć. Wśród jego podstawowych założeń jest stała racjonalizacja, wynikająca z analizy i wcielania w życie wniosków obserwacji systemu w praktyce. Szkoda, że – nawet wśród wysokiej klasy specjalistów dydaktyków i kadry kierowniczej oświaty – są osoby, które wolą narzekać i biadolić, niż włączyć się kreatywnie w poprawianie systemu.