Skończył się listopad, a wraz z nim sezon zniczy i chryzantem w supermarketach. Ale nie trzeba było w listopadzie iść do sklepu, by sobie przypomnieć, że to okres odwiedzin na cmentarzach, aktualnymi problemami lokalnych społeczności nikt nie żyje tak bardzo, jak miejscowe parafie.
W jednej takiej kościelnej wspólnocie, w jedną z listopadowych niedziel, proboszcz poświęcił niedzielne kazanie zwyczajom związanym z tym, jak wspominamy naszych zmarłych, a ściślej kwiatom, które zostawiamy na ich grobach, i zniczom, które im zapalamy.
Kazanie odbiło się szerokim echem i byłem świadkiem wielu żarliwych dyskusji poświęconych temu, co powiedziano w kościele. Parafianie byli zbulwersowani tym, że ktoś za nich decyduje, czy kwiaty mają być sztuczne, czy naturalne, a także tym, czy lampki i znicze mają być kolorowe, czy przezroczyste i bezbarwne. Wszyscy, których rozmów na temat kazania słuchałem, byli oburzeni faktem, że ksiądz wtrąca się w to, co kupują na groby swoich bliskich i odgrażali się, że i tak będą robić po swojemu.
Ale gdy próbowałem drążyć temat i dowiedzieć się, jakich argumentów użyto podczas kazania, nikt nie potrafił mi powiedzieć ani słowa. Jakie właściwie kwiaty (naturalne czy sztuczne) należy – zdaniem księdza – wstawiać do wazonów, albo jakie właściwie mają być te znicze, też nikt nie zapamiętał. Wszyscy moi rozmówcy mówili, że ksiądz wprowadził bardzo wyraźne rozgraniczenie, że jeden rodzaj kwiatów i zniczy jest zły, a drugi dobry. Wszyscy byli jednakowo oburzeni, straszyli, że będą robić na złość, ale nikt tak naprawdę nie zapamiętał z tego kazania, który rodzaj kwiatów i zniczy jest dobry, a który nie do zaakceptowania.
Że problem jest istotny, nie ulega wątpliwości. Wydawanie milionów na naturalne kwiaty i na dziesiątki zniczy na każdym nagrobku jest bardzo nieprzyjazne dla środowiska naturalnego. Jakość krakowskiego powietrza stała się od jakiegoś czasu palącym (!) problemem, o którym każdy mieszkaniec miasta i gmin ościennych słyszy codziennie. Ale kazanie, którego wysłuchało tylu moich znajomych, było chyba poświęcone czemuś innemu. Czemu, nikt tak naprawdę nie wie.
Pogratulować jasnego przekazu.
Tag: Igołomia – Wawrzeńczyce
Inne stulecie
Zaczynałem pracę w XX wieku, a teraz jest już XXI wiek. Wprawdzie gdy zaczynałem pracę, od końca stulecia dzieliło nas już tylko sześć lat, a i nowe stulecie zaczęło się stosunkowo niedawno, ale świat jest jednak teraz zupełnie inny niż był.
Pamiętam, jak wtedy – u schyłku XX wieku – pojechałem z maturalną klasą Technikum Rolniczego na targi rolne do Poznania. To była młodzież głównie ze wsi, ale także z podkrakowskich miasteczek. Jechaliśmy pociągiem, więc – by zaoszczędzić sobie jeżdżenia w tę i z powrotem – umówiliśmy się na dworcu głównym w Krakowie (to był nawiasem mówiąc zupełnie inny dworzec niż ten, który w tym samym miejscu stoi obecnie). I tu się zaczęły problemy. Przynajmniej połowa uczniów z tej było nie było maturalnej klasy nie miała pojęcia, jak dojechać do dworca. Owszem, dojechać “nyską” na Rybitwy każdy umiał, ale Kraków to było jakieś tajemnicze miasto, do którego jedzie się z Nowej Huty nie do końca wiadomo jak i nie całkiem wiadomo w którym kierunku. Poumawiali się po kilka osób i w grupach dojechali z Czyżyn. Ten przejazd z Czyżyn do Krakowa też był – jak się potem dowiedziałem – bardzo trudny. Trzeba było bowiem kupić bilet tramwajowy, a potem jeszcze go skasować podejrzawszy jak inni ludzie to robią. Żeby wejść do tramwaju, trzeba było wcisnąć guzik przy drzwiach, więc ktoś tam przyjechał dopiero drugim tramwajem, bo jak był sam na przystanku, to nie umiał sobie otworzyć drzwi. Dworzec w Krakowie okazał się przerażająco ogromny i trzeba było się szukać biegając z miejsca na miejsce, bo nie każdy potrafił dotrzeć na właściwy peron.
Jechaliśmy pociągiem do Częstochowy, bo mieliśmy zahaczyć o Jasną Górę i moich rodziców, a potem mieliśmy połączenie z dworca na Stradomiu. W Częstochowie wysiedliśmy z pociągu i zjechaliśmy schodami ruchomymi w hallu dworca po zachodniej stronie. Wychodzę na zewnątrz i czekam na resztę, a tymczasem okazuje się, że kilku co by nie mówić dwudziestoletnich uczniów właśnie wjeżdża schodami z powrotem na górę, żeby sobie jeszcze raz zjechać (to był ich pierwszy raz). I nigdy nie zapomnę wzroku Pawła, dwudziestoletniego dryblasa, który podbiega do mnie i pyta: “Panie profesorze, mogę sobie jeszcze raz zjechać? Mogę?”.
Robimy sobie zakupy do kolacji w małym supermarkeciku w centrum Częstochowy, w Billi. Dla wielu z uczniów to pierwsze w życiu zakupy w sklepie samoobsługowym.
W Poznaniu pamiętam niedowierzanie, z jakim uczniowie korzystali z darmowej degustacji wędlin i piwa na targach. Nikt z nich nie był wcześniej na żadnej wystawie, targach, nie było jeszcze hipermarketów, promocji i degustacji. Nie mogli zrozumieć, dlaczego można się najeść i napić za darmo.
A teraz jest wiek XXI. Lecę z Maćkiem i Arturem, obaj są uczniami Technikum Mechanizacji Rolnictwa, mają po osiemnaście lat i mieszkają na wsi, na dziesięciodniową praktykę do Włoch. Kolega z pracy, Paweł, odwozi nas służbowym samochodem szkolnym na lotnisko. Po drodze panowie są wyraźnie zorientowani, jak można ominąć korki. Żaden z nich nie pamięta czasów, gdy nie było autostrady ani obwodnicy. Ani w Balicach, ani na lotnisku Malpensa w Mediolanie nic poza biustem barmanki w zasadzie nie robi na nich wrażenia, czują się swobodnie i wiedzą, do czego wszystko służy. W Balicach czekamy kilka godzin, bo w Mediolanie jest mgła i nasz samolot jest opóźniony, panowie sami poruszają się po terminalu, robią zakupy, Maciek wychodzi “pooddychać”. Na miejscu, w Mediolanie, Artur pierwszy wypatruje nasze bagaże i zdejmuje je z taśmy.
Kilka dni później znajoma Włoszka umawia się ze mną i Arturem w jednym z największych centrów handlowych Europy. Parkujemy na jednym z wielu parkingów, na jednym z wielu poziomów, jeździmy schodami ruchomymi z galerii do galerii. Artur czuje się jak u siebie w domu, bo to “taka Plaza”, a sposób oznakowania parkingów jest mu znajomy, bo przypomina ten z Galerii Kazimierz.
Bardzo się cieszę z tego, że XXI wiek jest inny niż był XX. Bardzo się cieszę, że zmiana poszła w tym kierunku, a nie w przeciwnym. Modlę się, bym za dziesięć lat mógł powiedzieć, że ten kierunek się nie zmienił. Że wbrew obawom, jakie odczuwam chwilami po obejrzeniu wiadomości (ograniczanie swobód obywatelskich i budowanie państwa policyjnego w Stanach, nacjonalistyczne i ideologiczne rządy w Polsce po ostatnich wyborach, a także wiele innych niepokojących znaków), kolejne pokolenie moich uczniów i uczennic będzie miało jeszcze bliżej do reszty świata, niż obecne. Że mimo usilnych starań dla kolejnych roczników uczniów i uczennic będę coraz bardziej muzealnym eksponatem, który nie jest w stanie za nimi i za światem, w którym żyją, nadążyć. Że będę ich coraz mniej rozumiał, mimo że będę zawsze próbował.
Tamci uczniowie z ubiegłego stulecia też żyją teraz w innym świecie. Tym tramwajem, do którego nie umieli wsiąść, niektórzy z nich zajechali w końcu bardzo daleko. Pokończyli studia, pozakładali rodziny, pobudowali domy. Niektórzy nie mają dziś wiele wspólnego z tym życiem, które znali dziesięć lat temu. Pewnie niewielu z nich jeździ już stać kilka nocy pod rząd z kalafiorami na Rybitwach. Łukasz mieszka na stałe w Nowym Jorku i nie może się wyrobić z zamówieniami, takim jest cenionym fachowcem w robotach wykończeniowych na budowie. Ewa, Grzegorz, Marek, Piotr i Ilona, których uczyłem w XX wieku, są teraz moimi kolegami z pracy i razem uczymy kolejne roczniki młodzieży. Gospodarstwa tych, którzy pozostali na wsi, są zupełnie inne niż te, z których tamtego poranka wyjechali do Poznania na targi.
Artur ogląda w pokoju we Włoszech stację Viva Polska, nie zna za bardzo Lecha Janerki, tego dziadka, z którym właśnie przeprowadzają wywiad. Ale nie dziwi go to, że tu, we Włoszech, może oglądać polską telewizję. Nie dziwi go to, że w kieszeni jego spodni dzwoni właśnie telefon, bo jakaś dziewczyna w Polsce przypomniała sobie o nim. Mam nadzieję, że za kolejne dziesięć lat Artur siedząc gdzieś w pokoju z jakimś młodszym od siebie o piętnaście lat gościem, będzie mógł – podobnie jak ja teraz – powiedzieć, że świat zmienia się na lepsze i że idzie do przodu.
Ten wpis to odgrzewany kotlet sprzed … dziewięciu lat. Za rok okaże się, czy wyrażone w nim życzenie się spełniło. Oby się spełniło. To najlepsze życzenie, na jakie mnie stać w przeddzień inauguracji nowego roku szkolnego.
Mroczna kapusta
As he rode nearer he saw shadows moving against it, and made out a few snatches of song. It was an inn, and inside there were people having a good time, or what passed for a good time if you were a peasant who spent most of your time closely concerned with cabbages. Compared to brassicas, practically anything is fun.
Kiedy podjechał bliżej, zauważył poruszające się w nim cienie i pochwycił strzępki piosenki. Przed nim stała gospoda, a w środku ludzie bawili się, czy też zajmowali tym, co uchodzi za zabawę wśród wieśniaków, całe życie pracujących przy kapuście. Wobec tych roślin prawie wszystko sprawia człowiekowi radość. (tłum. Piotr Cholewa)
Przeczytawszy powyższy fragment powieści „Mort” Terry’ego Pratchetta, nie mogłem się oprzeć pokusie odnalezienia tego oto zdjęcia zrobionego prawie dwa lata temu podczas wizyty z wycieczką zaprzyjaźnionych Francuzów w podkrakowskiej gminie Igołomia – Wawrzeńczyce.