Paweł Kukiz z dumą, emocjonalnym tonem i przy użyciu paru nieparlamentarnych wyrazów ogłosił, że programu nie ma i mieć nie będzie, i jedyne, na czym nam ma zależeć, to zmiana ordynacji wyborczej, a potem dopiero się weźmiemy za wspólnego wroga i za walkę o wspólne dobro.
Problem w tym, że w XXI wieku tylko w krajach politycznie (a zwykle i gospodarczo) bardzo zacofanych i takich, do których Paweł Kukiz na pewno się nie odwołuje, społeczeństwo ma jednego wspólnego wroga i jednomyślnie postrzega wspólne cele.
Poza tym konia z rzędem, albo i królestwo zamiast konia każdemu, kto przekona mnie, że Jednomandatowe Okręgi Wyborcze są cudowną receptą na wszystko i nie mają wad. Wystarczy się wsłuchać w to, jak okręgi jednomandatowe funkcjonują w niezbyt przecież odległej Wielkiej Brytanii, w której mieszka – bądź co bądź – wielu znajomych każdego z nas. 61% Brytyjczyków chce odejścia od JOW-ów. Od dziesiątków lat pogłębia się dysproporcja między procentem głosów oddanych na kandydatów największych dwóch partii (coraz mniejszym) a ich dominującą obecnością w parlamencie. W dobitny sposób próbował to pokazać Kukizowi Janusz Korwin – Mikke, ale argumentacja – widoczna gołym okiem dla każdego, kto potrafi wykonywać elementarne działania arytmetyczne – jakoś do przywódcy woJOWników nie dotarła.
Wskutek funkcjonowania ordynacji jednomandatowej, szkoccy nacjonaliści, którzy zdobyli w skali kraju zaledwie 4,7% głosów, są w parlamencie trzecią siłą. Liberalni Demokraci, którzy zdobyli 2,5 miliona głosów mają osiem mandatów, a UKIP – uzyskawszy 4 miliony głosów – wprowadził tylko jednego reprezentanta do parlamentu. Taka izba absolutnie nie odzwierciedla rzeczywistych nastrojów społecznych i poparcia dla poszczególnych ugrupowań.
Jak fatalnie wyglądałyby skutki wprowadzenia jednomandatowych okręgów wyborczych w Polsce, pokazuje też bardzo wyraźnie nasza izba wyższa. W senacie mamy praktycznie samych senatorów PO i PiS. Co więcej, można się właściwie umówić, że polityczna mapa Polski jest na stałe zabetonowana wzdłuż granicy północ – południe, gdzie w jednomandatowej ordynacji na zachód od tej granicy nikt poza kandydatami Platformy nie ma szans dostać się do Senatu, a na wschód od niej – może z wyjątkiem paru wysp w wielkich miastach – senatorami zostają tylko kandydaci PiS-u.
Jest jeszcze jeden aspekt. W wyborach proporcjonalnych wprowadzono mechanizm progu wyborczego, który skutecznie zapobiega rozdrobnieniu na scenie politycznej. Głosy niektórych wyborców niejako się w związku z tym marnują, ponieważ są oddawane na partie, które w ogóle nie dostają się do parlamentu. W przypadku ordynacji jednomandatowej jest jednak jeszcze gorzej. Większość wyborców głosuje na osoby, które do parlamentu się nie dostają. Głos większości wyborców jest w tych wyborach ignorowany. W prosty sposób prowadzi to nie do większego poczucia więzi między obywatelami okręgu a wybranym kandydatem, lecz do rosnącej alienacji i wyłączenia się z polityki coraz większej liczby obywateli.
Moi kochani młodzi czytelnicy, studenci, przyjaciele – oto wyzwanie dla was. Przekonajcie mnie, że jednomandatowe okręgi wyborcze to lek na całe zło, jakie czyha na nas za każdym rogiem w naszej ukochanej ojczyźnie. I że warto ufać komuś, kto na całe to zło wypisuje receptę w postaci jednej magicznej pigułki.