Próba poloneza, próba ojcostwa

Od kilku tygodni klasy maturalne żyją już bynajmniej nie wynikami matur próbnych, bynajmniej nie klasyfikacją semestralną, ale zbliżającą się… Nie, nie maturą, skądże. Żyją – a jakże by inaczej – nadchodzącą wielkimi krokami studniówką. Jako szkoła staramy się ich zresztą dobrze przygotować do funkcjonowania w życiu społecznym także w jego towarzyskich aspektach, organizując bezustanne próby poloneza i walca. I pewnie dobrze, niech naszą szkołę sławią absolwenci okrzesani, błyskotliwi i umiejący się kulturalnie zabawić.
Arek i Marcin nie trafili dziś jednak na próbę poloneza, postanowili sprawdzić się w zupełnie innej roli. Przyszli do mnie na hospitację do pierwszej klasy. Sprawdzali się jako wychowawcy, sprawdzali się jako ojcowie.
Arek i Marcin są uczniami najlepszej grupy z wszystkich moich obecnych grup, tak zwanej grupy lajcikowej czwartej klasy technikum mechanicznego. Przynależność do tej grupy oznacza z jednej strony splendor i zaszczyty (na przykład cotygodniowe jedzenie na angielskim ptasiego mleczka), a z drugiej strony obowiązki. W grupie lajcikowej nie do pomyślenia są uchybienia, które uczniom w innych grupach uchodzą czasem na sucho, a ewentualna kara (która raczej się nie zdarza) jest nieporównanie surowsza. Od uczniów w tej elitarnej grupie oczekuję, że będą świecić przykładem wszystkim innym, że będą wykonywać wiele dodatkowej pracy ponad to, co stanowi ich ramowe obowiązki. Z panami z tej grupy zdarza się rozpocząć lekcję na kilka minut przed dzwonkiem, z panami z tej grupy zdarza się nie usłyszeć dzwonka na koniec, z tą grupą nie odkłada się klasówek i nie przesuwa terminów wykonania zadania.
Arek i Marcin za kilka miesięcy wraz z całą grupą opuszczą mury naszej szkoły i zaszczytny tytuł grupy lajcikowej się zwolni, więc będzie go trzeba przekazać potomnym. Dziewczyna Arka ma żałobę i nie idą na studniówkę, Marcinowi też widać te próby już wystarczyły, więc dzisiaj postanowili się przyjrzeć pierwszakom, spośród których w najbliższych dniach wyłonią swoich następców.
Panowie z pierwszych klas przeszli w czasie tej hospitacji sami siebie. Wiedzą już doskonale, o co chodzi, i robią wszystko co w ich mocy, by znaleźć się w tej wybranej grupce nieszczęśliwców, na których skupiam całą moją konsekwencję i surowość, obdarzając ich jednocześnie dokładnie taką samą – nie licząc ptasiego mleczka – słodyczą i czułością, co wszystkich innych. Przez bite trzy godziny chyba tylko raz usłyszałem jakieś dwa słowa nie na temat powiedziane pod nosem do kolegi, kreatywność w wymyślanych przez nich problemach wprawiła mnie w nieustanne kilkugodzinne osłupienie, a dwaj z nich tak się przyłożyli do przydzielonego sobie zadania, że czterokrotnie przekroczyli normę, którą mieli wykonać. Wizytujący lekcję seniorzy byli wyraźnie pod wrażeniem, bo Marcin nagrodził postawę pierwszaków stawiając im na koniec trzy pizze (akurat była pora obiadowa).
W całej tej sytuacji jest coś, co pozytywnie zaskakuje. Arek i Marcin dla większości tych chłopców z pierwszych klas byli naprawdę wielkimi autorytetami. Nie staraliby się bardziej, gdyby lekcję hospitował dyrektor, nie staraliby się bardziej, gdyby przyjechał minister. Bardziej nie dało się już starać. Zależało im na uznaniu Arka i Marcina w niepojęty sposób.
A ja cieszyłem się bardzo patrząc na to, bo rozumiałem, że coś mi się tu bardzo udało. Gdy przestanę się z Arkiem i Marcinem spotykać na tych kilku lekcjach angielskiego w tygodniu, ich miejsce zajmą inni młodzi faceci, dla których warto chodzić do pracy. I oby tak dalej, taka jest kolej rzeczy.

Zero tolerancji, zero demokracji, zero pedagogiki, zero rozumu

W ostatnich dniach dużo było szumu wokół różnych demagogicznych haseł z bodajże nieistniejącego w ogóle programu naprawy szkoły zatytułowanego – jakże niefortunnie, ale o tym już pisałem – „Zero tolerancji”.
Jedną z kluczowych dyskusji sprowokowanych przez ten program była kwestia używania przez młodzież telefonów komórkowych. Z prawdziwym zdziwieniem wysłuchałem zażartej dyskusji kilku zdesperowanych nauczycieli, którzy nie są w stanie poradzić sobie z plagą telefonów komórkowych, a młodzież nie daje im prowadzić lekcji, bo nieustannie puszcza sobie sygnały, dzwoni do siebie i instaluje sobie na tych komórkach jakieś okropne programy.
Oto dowiedziałem się, że w minionym tygodniu w niektórych szkołach na korytarzach oznaczono miejsca, w których – podczas przerwy – uczeń ma prawo mieć w ręku telefon komórkowy, natomiast telefon zauważony w każdym innym miejscu w szkole jest bezwzględnie konfiskowany. Usłyszałem całkiem poważne dyskusje nad tym, czy telefon komórkowy należy mieć w kieszeni w spodniach czy w plecaku,a także czy wolno wyjąć uczniowi telefon, który ma w kieszeni na tyłku, bez narażania się na posądzenie o molestowanie seksualne. Usłyszałem propozycje wprowadzenia rejestru numerów IMEI aparatów uczniów i zebrania oświadczeń od rodziców, że zgadzają się na odebranie ich dzieciom aparatów telefonicznych, jeśli będą się nimi bawić podczas lekcji. Z niedowierzaniem przyjąłem do wiadomości propozycje, by uczniowie mieli obowiązek wyjmować z telefonów karty SIM na czas pobytu w szkole albo by musieli deponować baterie do telefonów w szkolnej kasie codziennie rano.
Z radością przyjąłem fakt, że póki co niczego konkretnego nie ustalono i idąc na wywiadówkę w piątek nie muszę zbierać od rodziców oświadczeń, że zgadzają się na odebranie ich dziecku komórki o numerze identyfikacyjnym takim to a takim. Mogłoby się bowiem okazać, że nie wszyscy rodzice takie oświadczenie chętnie by podpisali, a tym samym nagle zrobiłby się problem z czegoś, co problemem w ogóle nie jest. Przynajmniej dla mnie.
A najtrafniej chyba ujął to mój kolega nauczyciel, Józef. Mówi, że skoro uczniom nudzi się na lekcji, to trudno im się dziwić, że znajdują sobie jakieś zajęcie. Patrząc na problem z tej strony należałoby zastosować środki zaradcze zdecydowanie inne niż represje wobec uczniów.
Za rządów obecnego ministra nadzwyczaj często dyskutuje się o wymyślonych i nierealnych problemach polskiej oświaty. Odwraca się uwagę od rzeczywistych problemów. Robert z pierwszej klasy musiał kilka dni temu uciec się do tak drastycznych sposobów, jakie widać na załączonej ilustracji, by poradzić sobie z ćwiczeniem rozumienia ze słuchu. Zepsuły się głośniki przy jego komputerze i brakło nam zapasowych. To jest rzeczywisty problem, że kreatywni i mądrzy uczniowie muszą stawić czoła brakom zaplecza dydaktycznego szkoły, a nauczyciele uzupełniają tego rodzaju braki z własnej kieszeni.
Słyszymy ostatnio, że za całe zło w szkole odpowiada opętańcza idea bezstresowego wychowania, liberalizm i demokracja. Dowiadujemy się, że nowoczesna pedagogika poniosła klęskę i trzeba ją ze szkół wyplenić.
Bzdura.
Nowoczesna pedagogika do większości szkół wcale nie dotarła. Polskiej oświacie potrzebna jest raczej pomoc w krzewieniu osiągnięć tej pedagogiki, a nie w jej napiętnowaniu.
Rozmawialiśmy ostatnio z uczniami o problemie komórek. Doszliśmy do wniosku, że tego rodzaju nierealnych problemów jest więcej. Jeśli szkolne regulaminy mają szczegółowo się zająć zasadami używania komórek, to powinny się w nich także znaleźć szczegółowe zapisy dotyczące używania maszynek do golenia. Problem z maszynkami do golenia jest na moich lekcjach dokładnie taki sam, jak z komórkami, czyli żaden.
Jeśli szkoły miałyby zająć się wyimaginowanymi kłopotami, takimi jak te telefony komórkowe, a pod pretekstem rozwiązywania tego rodzaju problemów miałoby się wprowadzić zamordyzm i zarzucić doskonalenie interpersonalnych umiejętności nauczycieli oraz ich zmysłu pedagogicznego, to polskiej szkole, a przede wszystkim polskiej młodzieży stałaby się wielka krzywda.

Ubogie słownictwo

Ta sama lekcja w dwóch różnych klasach. Cel lekcji – szybkie przypomnienie zastosowania dwóch czasów teraźniejszych i intensywne ćwiczenie umiejętności budowy zdań w tych czasach i rozróżniania ich w zależności od kontekstu. Na początek kawa na ławę wyłożenie od podstaw wszystkiego, co uczeń klasy maturalnej powinien wiedzieć już od dawna.
Lekcja przebiega podobnie w obu klasach. W miarę szybko krok po kroku przypominamy sobie wszystko to, co istotne.
Jeden z punktów: co dzieje się z pisownią czasowników zakończonych na literę -e przy dodawaniu końcówki -ing w czasach ciągłych.
Grupa pierwsza, sami panowie, technikum mechanizacji. Na moje pytanie Przemek bez zastanowienia odpowiada niczym automat:
– E wydupca.
Grupa druga, mieszana, po zadaniu pytania nie mam pewności, czy w klasie jest ktoś, kto zna odpowiedź. Rzucam kilka przykładów: write, take, dance. Parę osób w klasie nawiązuje kontakt wzrokowy, zaczynają pstrykać palcami i machać rękami w poszukiwaniu słowa. Po kilkudziesięciu sekundach stękania padają rozmaite czasowniki: wykreślać, eliminować, pomijać, likwidować, opuszczać. Po wyartykułowaniu przez uczniów kilku dłuższych wypowiedzi można mieć pewność, że wszyscy wiedzą, o co chodzi.
Mówi się często, że stosowanie wulgaryzmów jest symptomem ubogiego słownictwa. Coś w tym pewnie jest, ale w opisanej powyżej sytuacji nie ulega też wątpliwości, że to co w grupie elokwentnej trwało około minuty i wymagało zaangażowania środków pozasłownych, takich jak gestykulacja, w grupie mniej wygadanej zajęło ułamek sekundy. Zaoszczędzone kilkadziesiąt sekund można by oczywiście przeznaczyć na urozmaicenie przemkowych zasobów leksykalnych, ale można też było dzięki temu zrobić ze dwa zdania więcej z repetytorium gramatycznego.
Mam obecnie trzy grupy pierwszaków w męskich klasach technikum. Zauważyłem, że póki co, musimy się nauczyć wzajemnie słuchać. Myślę, że potem przyjdzie pora na to, byśmy wzajemnie pouczyli się języków, nie tylko angielskiego. Od czterech innych grup panów, obecnie w czwartych klasach technikum, musiałem się sporo nauczyć, to i ci mi pewnie dadzą popalić.

Wychowawstwo

Drugi raz w ciągu kilku minionych lat spotkała mnie dziwna i prawdę mówiąc lekko niezrozumiała dla mnie sytuacja.
Odchodząca na urlop macierzyński koleżanka zorganizowała w swojej klasie anonimowy „plebiscyt” na nauczyciela, który miałby na czas jej nieobecności pełnić obowiązki wychowawcy w jej klasie i w sposób zupełnie jednogłośny, wręcz śmiesznie jednogłośny, bo wygląda to właściwie na jakąś zmowę albo wygłupy, zostałem wybrany właśnie ja.
Gdy plebiscyt przeprowadzała w technikum mechanicznym Ela, można to było jeszcze jakoś próbować zrozumieć. Panowie znali mnie wówczas od trzech semestrów, ja znałem ich, wiedzieliśmy mniej więcej, czego się po sobie spodziewać. Dziś, kiedy są w klasie maturalnej, są moimi pupilami i niedawno sprawiłem im tutaj reklamę nad reklamami. Coś nas w każdym razie łączy. To nie są obcy faceci i ja dla nich nie jestem obcy.
Łatwo też było wymigać mi się wówczas od odpowiedzialności spadającej na mnie wraz z tym wskazaniem, bo jako nauczyciel niepełnoetatowy byłem wtedy osobą zupełnie nie na miejscu. Co to za wychowawca (czy nawet osoba pełniąca obowiązki wychowawcy), który jest w szkole dwa dni w tygodniu?
Ale gdy Sylwia pokazała koleżankom w pokoju wyniki plebiscytu w swojej trzeciej klasie liceum ogólnokształcącego, była to dla mnie wielka zagadka. Dziewczyny śmiały się z jednomyślności na tych kartkach, na których jeśli było jakieś inne nazwisko, to tylko obok mojego, a większość kartek wskazywała jednoznacznie na mnie. Mnie było zupełnie nie do śmiechu.
Zastanawiam się, co jest nie tak z tą młodzieżą, której jest tak zupełnie obojętne, kto będzie ich wychowawcą, że wskazują właśnie na mnie? Cóż we mnie takiego jest? Jestem niezbyt rozgarniętym, przeciętnym nauczycielem, z nieszczególnie ułożonym życiem osobistym, rozwodnikiem, bez specjalnych osiągnięć w wychowywaniu dzieci (od lat nie próbuję się nawet spierać z byłą żoną, której zdaniem nie powinienem widywać córki), wprawdzie nie palę, ale bywa, że wypiję o jedno piwo za dużo, do kościoła chodzę od święta, w niedzielę lubię pospać do dziesiątej, a przynajmniej powylegiwać się w łóżku.
Jestem takim zwykłym człowieczkiem, co to nie potrafi sobie poradzić z większością swoich własnych problemów, a oto trzydzieści parę osób, z którymi mam zastępstwa od kilku tygodni i mam mieć przez parę następnych miesięcy (ich anglistka urodziła parę dni temu), uważa, że jestem najlepszym (i właściwie jedynym) kandydatem na ich wychowawcę (wychowawczyni urodzi za parę tygodni). Prawie nikogo z nich nie znam jeszcze z nazwiska. Mało czyje imię pamiętam. Na co liczą? Przecież nie na to, że dzięki mnie wszyscy zdadzą maturę (oblałem sześciu moich własnych maturzystów podczas ostatniej sesji maturalnej). Przecież nie na to, że dzięki mnie wszyscy zostaną do matury dopuszczeni (czterech uczniów powtarza w tym roku przeze mnie klasę).
Nie mam obecnie już prostej wymówki, że jestem niepełnoetatowy, bo pracuję od poniedziałku do piątku. Pozostaje mi liczyć na mądrość dyrekcji mojej szkoły, bo jak tu wychowywać ludzi, których się w ogóle nie zna.

Zaufanie na egzaminie

Koleżanka ucząca w jednym z częstochowskich liceów nie martwi się tym, że w myśl nowego rozporządzenia o ocenianiu nie będzie egzaminować swoich maturzystów na ustnym egzaminie z języka angielskiego. Mówi, że to nawet lepiej. Nie będzie się denerwowała, że po trzech latach jej pracy oni takie głupoty wygadują i tak ją kompromitują przed drugą osobą z komisji. A i oni sami jej zdaniem chętniej i na większym luzie przystąpią do egzaminu, gdy będzie ich pytać ktoś obcy, a nie nauczycielka, która gnębiła ich całe liceum. Gdyby ona miała ich pytać, pewnie by się bardziej denerwowali i byliby przekonani, że zrobi wszystko, żeby ich usadzić. Obawialiby się, że będzie im zadawała podchwytliwe, chamskie pytania i zaniży ocenę.
Smutne w sumie jest to, co Marta mówi.
Mnie jest bardzo przykro, że nie będę słyszał moich uczniów podczas ustnego egzaminu na maturze. Jestem ciekaw, jak sobie poradzą. Wydaje mi się, że zdecydowana większość z nich chciałaby, abym na tym egzaminie był. Po podpisaniu przez ministra Giertycha rozporządzenia wykluczającego mnie z udziału w komisji, przed którą będą zdawać, umówiliśmy się od razu, że po egzaminie spotykamy się wieczorem specjalnie po to, by opowiedzieli mi o jego przebiegu.
Mam grupy maturalne, które do moich klas zostały wcielone w drugiej klasie wskutek likwidacji i łączenia oddziałów. Chłopaki wiedząc już, że nie mogą być pytani na maturze przeze mnie, liczą na to, że pytać ich będzie Asia, która uczyła ich w pierwszej klasie. Nie chcą być pytani przez nauczyciela, którego w ogóle nie znają. Nie chcą zdawać przed komisją, która jest im całkowicie obca.
Nie rozumiem zupełnie, jak po kilku latach wspólnej pracy uczniowie mogą nie mieć zaufania do nauczyciela. Jak to możliwe, żeby chcieli być egzaminowani i oceniani przez kogokolwiek, byle nie przez osobę, do której są przyzwyczajeni i którą powinni byli przez całą szkołę średnią poznać na wylot. Trzecia klasa ogólniaka, w której mam teraz zastępstwa za rodzącą na dniach Asię, też jednogłośnie żałuje, że Asia nie będzie mogła ich egzaminować.
Myślę, że Asia i ja czerpiemy znacznie większą satysfakcję z pracy w szkole, niż Marta. Zatkało mnie, gdy słuchałem przemyśleń Marty. Nie umiałem zareagować. Tak jakbym słuchał strażaka, który nienawidzi i boi się ognia, albo marynarza, który nie umie pływać i nie znosi bezkresnego widoku morza.

Nie lubię Giertycha

Roman Giertych, mimo setek tysięcy zebranych podpisów nadal pełniący funkcję Ministra Edukacji Narodowej, podpisał wczoraj rozporządzenie zmieniające zasady oceniania, klasyfikowania i przeprowadzania egzaminów w szkołach. Z jednej strony dobrze, bo od wielu tygodni organizował tylko konferencje prasowe obiecując gruszki na wierzbie, a wszystko to nie miało dotąd żadnego pokrycia w rzeczywistości prawnej. Z drugiej strony źle, bo podpisanie rozporządzenia utrwala pozycję ministra na stołku i gwarantuje nam kolejne miesiące jego eksperymentów na żywej tkance polskiej szkoły, w których to eksperymentach będziemy ciągle słyszeli, że jesteśmy głupi, brzydcy, niezaradni, i że minister nas cudownie naprawi.
Minister Giertych uważa, że wszyscy go lubią, że ma tylko problem z niektórymi mediami. Minister się myli. Jest kilka osób, które go nie lubią. Ja go na pewno nie lubię, bo szkaluje polską szkołę notorycznie powtarzając, że jest ona w złym stanie i że należy przywrócić w niej elementarny ład. Wypowiedzi tego rodzaju obrażają mnie, moich kolegów i koleżanki, moich uczniów i ich rodziców. Świadczą o tym, że pan minister nie ma pojęcia o szkolnej rzeczywistości. Mam kilkudziesięciu maturzystów w technikach mechanicznych, którzy są złotymi chłopakami i nie zasługują na to, by ktoś traktował ich jak bandziorów i ubierał w mundurki lub indoktrynował ich i zabraniał im myśleć. Każdego z nich lubię o wiele bardziej, niż pana ministra.
Sądzę, że nie lubi pana ministra Katarzyna, ktora od wielu tygodni łudziła się słuchając jego hucznych konferencji prasowych, że obejmie ją tak zwana amnestia maturalna. Katarzyna liczyła na świadectwo dojrzałości, bo przecież minister trąbił na lewo i na prawo, że jeden przedmiot można oblać, byle średnia z wszystkich egzaminów była powyżej 30%. Tylko że minister był nieprecyzyjny. Nie chodziło mu o przedmioty, lecz o egzaminy. Katarzyna nie zdała dwóch egzaminów z języka: pisemnego i ustnego. Amnestia jej nie obejmie. Szkoda, że dowiedziała się o tym dopiero po wielu godzinach wpatrywania się w uśmiechniętą twarz ministra, który zdawał się jej obiecywać to świadectwo. Koleżanki Katarzyny, które zdały maturę, wyjechały do Anglii. Katarzyna została w Polsce, by poczekać na podpis ministra pod rozporządzeniem.
Minister nie trąbił też zbyt głośno na konferencjach o tym, że moi maturzyści mechanicy wbrew dotychczasowym zwyczajom nie spotkają się ze mną na egzaminie ustnym z języka angielskiego, ponieważ komisje ustne zostaną uszczuplone do dwóch osób i wykluczony z ich składu jest nauczyciel, który uczył w danej klasie. Nie martwi mnie to specjalnie, bo wiem, że skład komisji nie ma tak naprawdę żadnego znaczenia, ale oni mogą tego nie wiedzieć.
Bardzo krzywdząca dla uczniów jest też tabela z przelicznikami punktów z poziomu rozszerzonego na poziom podstawowy. Minister obiecał na początku wakacji, że w przyszłym roku wyniki matur będą szybciej. To, że były późno, nazwał skandalem. Widać, że nie ma wielkiego pojęcia o tym, jak wygląda proces oceniania matur i prezentacji wyników. Wymyślił, że poziomu podstawowego nie będą zdawać uczniowie przystępujący do rozszerzonego, a poziom podstawowy ma im być wpisywany na podstawie przelicznika. Praktyka minionych lat pokazuje jednak jasno, że jest to niekorzystne dla maturzystów. Przyjęty przelicznik da im o wiele mniejszą ilość punktów z poziomu podstawowego aniżeli ta, którą by przypuszczalnie uzyskali, gdyby do niego przystąpili.
Minister obiecywał przyspieszenie wyników matur, nie mówił jednak o tym, że obniży rangę egzaminu, zburzy będącą podstawą tego egzaminu zasadę obiektywizmu i porównywalności, a nawet stworzy realne zagrożenie przywrócenia egzaminów wstępnych na studia, co faktycznie jeszcze bardziej wydłuży maturzystom okres oczekiwania na wyniki egzaminów, które pozwolą im mieć precyzyjne plany na przyszłość.
Dużo jest też w rozporządzeniu ministra pustej paplaniny mającej tylko znaczenie propagandowe. Ocena z zachowania ma mieć wpływ na promowanie ucznia, ale przecież każdy trzeźwo myślący człowiek wie, że skoro rada pedagogiczna może, ale nie musi zostawić na drugi rok w tej samej klasie ucznia z oceną naganną ze sprawowania, to na pewno go nie zostawi. A że za trzecim razem musi? Cóż z tego? Przytłaczająca większość uczniów otrzymujących trzecią z kolei ocenę naganną jest w ostatniej klasie danego etapu kształcenia, więc takiemu uczniowi po prostu da się nieodpowiednie i się go wypuści ze szkoły. Jednym słowem głupie, puste, nikomu niepotrzebne i niczego nie zmieniające przepisy.
Wprowadzone pośpiesznie do rozporządzenia zmiany wymagają szeregu uściśleń i przemyśleń proceduralnych. Trzecia klasa ogólniaka w mojej szkole ma ze mną obecnie permanentne zastępstwo za koleżankę, która jest na macierzyńskim. Formalnie ona jest ich nauczycielem w ostatniej klasie, więc nie powinna egzaminować ich na ustnym. Faktycznie jednak to ja uczę w tej klasie. Kto z nas może ich w maju egzaminować na maturze w myśl rozporządzenia? Czwarta klasa technikum agrobiznesu nie ma ze mną przedmiotu „język angielski” – przedmiot ten realizuje z nimi koleżanka. Ale ja mam z nimi przedmiot „język obcy w agrobiznesie”. Czy mogę egzaminować ich na egzaminie ustnym z języka angielskiego? Trudno lubić ministra za to, że chodząc na lekcje w klasach maturalnych nie wiadomo jak z nimi rozmawiać i co im mówić, żeby uspokoić ich zupełnie naturalne obawy.
Ministra pewnie nie lubi też wójt z kujawskiej wsi, który kierując się racjonalnymi przesłankami ekonomicznymi w porozumieniu z radą gminy próbował zamknąć małą wiejską szkołę, której uczniowie dzięki temu mogliby trafić do położonej zaledwie cztery kilometry dalej nowoczesnej placówki. Roman Giertych przybył jednak do Siedlimowa w propagandowo – teatralnym celu, by ująć się za ludem i stanąć w obronie nieopłacalnej szkoły. Minister obiecał pomoc dla gminy na rozwiązanie wszystkich gminnych problemów finansowych związanych z oświatą, swojej obietnicy nie chciał jednak nijak potwierdzić formalnie. Tupet wójta, który domagał się konkretów, skończy się prawdopodobnie zarządem komisarycznym w gminie.
Głosami koalicji Sejm nie dopuścił wczoraj do odwołania Romana Giertycha ze stanowiska. Głosów za odwołaniem było jednak na tyle dużo, że śmiem przypuszczać, że i spora część posłów nie lubi ministra Giertycha.
Osiemdziesiąt procent moich maturzystów to wyborcy pana Leppera. Ja nigdy nie byłem i nie jestem jego zwolennikiem, ale w świetle zdarzeń ostatnich paru miesięcy muszę z uznaniem i szacunkiem odnosić się do jego partii. Stopień kompromitacji Polski na arenie międzynarodowej i stopień zepsucia państwa przez pozostałe partie koalicyjne osiągnął już taki poziom, że wypada mi tylko mieć nadzieję, że licząc na głosy mądrych i porządnych ludzi, takich jak moi uczniowie mechanicy, pan Lepper przestanie w końcu stabilizować ten haniebny układ. Wydaje mi się, że zbliża się moment, w którym będzie można śmiało powiedzieć, że Samoobrona uzyskała już wszystkie możliwe korzyści z udziału w koalicji, a dalszy w niej udział szkodzi jej.
Z dużą rezerwą odnoszę się do postaci Andrzeja Leppera, ale słyszałem już tego pana, gdy godniej i lepiej niż prezydent państwa broni honoru i imienia Polski przed oszołomami, mądrze i bez emocji wypowiada się o problemach związków homoseksualnych, merytorycznie krytykuje sojuszników i popiera mądre pomysły przeciwników. Sam się dziwię, że to piszę, ale cała moja nadzieja na koniec dalszego psucia Polski i polskiej edukacji w Samoobronie.