Początek sierpnia z Andrzejem

Ten wpis to odświeżany kotlet sprzed siedmiu lat. Przypominam go w związku ze śmiercią Tomka.

Początek sierpnia spędziłem z Andrzejem Bursą. Chodziliśmy na spacery do parku albo nad rzekę, siedzieliśmy na ławce pod blokiem, leżeliśmy razem na łóżku. W łóżku nie musieliśmy na szczęście się martwić o Miłość, na chwilę tylko kiedyś wpadł Tomek i jeden dzień martwiliśmy się razem, lecz w jego, nie w naszej sprawie (vide Andrzej Bursa, Miłość). Przy okazji, przekonaliśmy się, jak blisko jest z Proszowic roku 2016 do centrum Krakowa lat pięćdziesiątych XX wieku, czyli z czasów Andrzeja. Nic dziwnego, tu rządzi proboszcz, a nie burmistrz.

Zabierałem Andrzeja ze sobą na przejażdżki tramwajem albo nad zalew w Nowej Hucie, dość daleko od jego ukochanego Śródmieścia. Byliśmy też razem nieopodal Garncarskiej, bo jechaliśmy Alejami, ale trzymałem go wtedy zamkniętego między okładkami. Otworzyłem go za to i na Plantach, i na Błoniach, i na Rynku Głównym… Bywa, że razem ziewaliśmy – nawet jeżeli ktoś wkręcił iskry bólu w nasze szczęki, by nam to utrudnić (vide Andrzej Bursa, Przecież znasz wszystkie moje chwyty…).
To były dla mnie chwile cenne, ale też nie pozbawione rozczarowań. Po wielu latach od naszego ostatniego spotkania zauważyłem na przykład, że Andrzej niezbyt dobrze zna angielski i w jednym z jego kultowych wierszy, który – jak dla mnie – ważniejszy jest w literaturze polskiej niż niektóre dzieła Krasińskiego – po prostu zrobił parę byków. Mówię oczywiście o wierszu Języki obce. W tym samym wierszu symptomatyczne stało się, że to, co jest ideą główną tego wiersza, ironia związana z nierealnością podróży czytelnika czy poety do Stanów czy jakiegokolwiek kraju anglojęzycznego, czytelnikowi współczesnemu właściwie trzeba wyjaśniać, gdyż z centrum Krakowa łatwiej chyba dzisiaj i szybciej można się dostać do centrum Londynu, niż do Szczecina, Kołobrzegu czy Trójmiasta.
Z przykrością odnotowałem, że język Andrzeja, podobnie jak język Zygmunta i innych wieszczów, oddalił się od języka współczesnej młodzieży, i niektórzy mogą mieć problem z wierszami, w których używa słów – na przykład – rosyjskich. A tak jest w wierszu, w którym poeta „apiat” cierpi za miliony, wierszu nie mniej kultowym.
Kilkakrotnie nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że obcując z Andrzejem, tak naprawdę nie zajmuję się poezją, lecz polityką. Jak wyznałem Janinie, czytając wiersz Pantofelek albo opowiadanko Smok, nie mogłem nie skojarzyć tego, co mówi do mnie Andrzej, z postaciami współczesnej polskiej sceny politycznej. Na rozstanie z Andrzejem (pewnie znowu tylko na jakiś czas, bo przecież – jak Wernyhora – wróci, vide Andrzej Bursa, Wernyhora) znalazłem jednak słowa, które mnie trochę uspokoiły. Skłoniły do kompromisu. Nawet jeśli to tylko jedna strona ma ustąpić, a druga nie cofnie się o krok. Andrzej „ululał” mnie tymi słowami na amen. Idę się zalać jak jasna cholera (vide Andrzej Bursa, Nadzieja). Chyba zostanę wariatem. Na zawsze.

Półka zgody

Podnosząc wzrok znad Kindle’a, na którym czytam sobie właśnie niezmiennie inspirującego „Tajemniczego przybysza” Marka Twaina, patrzę na półkę nad kaloryferem i dociera do mnie, że moim największym marzeniem jest, by świat wyglądał podobnie do tej półki.

To zupełnie przypadkowe ustawienie książek na półce, efekt wynikający z doboru tytułów nie był zamierzony.

Wiwat Pan Tadeusz

Ten odgrzewany kotlet sprzed trzech lat niech będzie pożegnaniem dla Prezydenta Komorowskiego, którego kadencja wkrótce się kończy. Oby jego następca nie był tak straszny, jak się tego obawiam…

Cała Polska czyta „Pana Tadeusza”. Czyta Prezydent i jego żona, nikt nie chce być gorszy.
Od kilku dni dość często przebywam u mojego sąsiada, emerytowanego polonisty. To właśnie u niego zobaczyłem w Telewizji Polskiej wiadomość, która obu nas doprowadziła do łez. Tyle, że ze śmiechu.
Jak bowiem donosi regionalna telewizja z Poznania, w tamtejszym Gimnazjum Numer 43 grono pedagogiczne i uczniowie wspólnie znaleźli sposób na ubóstwo językowe wśród młodzieży i – zamiast biegać za piłką czy wyprawiać inne bezeceństwa – gimnazjaliści zbierają się na przerwach na boisku i na zmianę z nauczycielami czytają na głos klasykę literatury. Przypuszczam, nawiasem mówiąc, że rozstawienie sprzętu nagłaśniającego, a potem jego demontaż, zajmują komuś połowę lekcji poprzedzającej przerwę i następującej po niej.
Podobno pomysł zdał egzamin, chociaż patrząc z Julianem w ekran telewizora mieliśmy trudności z wypatrzeniem wśród rzędów dzieciaków stojących z założonymi rękami kogoś rozentuzjazmowanego lekturą trzynastozgłoskowca, kiwającego się rytmicznie, zasłuchanego z rozmarzoną miną, zachwyconego pięknem języka. Ale to pewnie nasza wina, bo ja byłem przemęczony po całym dniu pracy, a Julian miał świeżo zakroplone oko. Inaczej na pewno dopatrzylibyśmy się jakiegoś sensu w rewolucyjnym pomyśle zagospodarowania uczniom długiej przerwy przez nauczycieli poznańskiego gimnazjum. Podobno niektórzy żałują, że przerwa trwa tylko piętnaście minut, ale wierzą, że i te piętnaście minut pozostawi w głowach gimnazjalistów niezatarty ślad.
Na pewno. Ja też w to głęboko wierzę. Nauczycieli i dyrekcję z Poznania podziwiam za kontakt z rzeczywistością, wspólny język z młodzieżą i nowatorskie podejście do produktywnego spędzania czasu podczas przerwy śródlekcyjnej. W końcu rozprostować kości, zjeść kanapki czy załatwić potrzeby fizjologiczne można zawsze podczas lekcji, a przerwa powinna być wykorzystana na coś poważniejszego.

Tadeusz i inni

Parę miesięcy temu zaniemówiłem i w desperacji udałem, że mam jakiś wymagający pilnej interwencji problem fizjologiczny, gdy koleżanka zażądała ode mnie próby wyjaśnienia, czemu właściwie młodzież nie chce czytać Sienkiewicza, i że nawet bryki ze streszczeniami i filmy z ekranizacjami nie wydają się im interesujące. Innym razem poczułem jakieś nagłe skołkowacenie języka i paraliż pozostałych części ciała odpowiedzialnych za artykułowanie ludzkiej mowy, gdy ktoś inny poskarżył się, że nie udało mu się wywołać entuzjazmu na lekcji, na której zaplanował spontaniczną dyskusję o tym, z którą z postaci „Pana Tadeusza” uczniowie identyfikują się najbardziej i dlaczego.
Odpowiedź na te pedagogiczne rozterki dotarła do mnie w olśniewający sposób podczas wakacyjnej lektury powieści Terry’ego Pratchetta, do których postanowiłem sobie wrócić, korzystając z przepastnego archwium plików .mobi na moim Kindelku (urządzeniu dostępnym obecnie także za grosze w niewspółmiernie tańszej wersji dla miłośników reklam i linków sponsorowanych). 
Kilka dni i zarazem trzy pliki temu oddałem się nostalgicznej podróży w przygody czytelnicze mojej młodości i jeżdżę po opisanym w powieściach Pratchetta Świecie Dysku. Świat ten, stworzony gdzieś na styku wyobraźni autora i jego igraszek ze stanowiącymi filary kultury, tak antycznej jak i współczesnej, wizjami kosmologicznymi natury mitologicznej, religijnej i naukowej, ma kształt płaskiego dysku i istnieje w „odległym i trochę już zużytym układzie współrzędnych”. Przez przestrzeń płynie na barkach czterech gigantycznych słoni, unoszonych z kolei na grzbiecie wielkiego żółwia, którego ciężkie płetwy pokrywa wodorowy szron, a przedwieczną skorupę wyżłobiły kratery meteorów. Po powierzchni dysku hasają istoty rodem ze wszystkich ballad, poematów i powieści, jakie można odnaleźć w bibliotekach gminnych najdalszych zakątków naszego kraju, nawet daleko od szosy, a prawa natury zdają się tam obowiązywać w sposób, o jakim filozofowie europejskich uniwersytetów jeszcze nie mieli wątpliwej przyjemności śnić. Czytam sobie tego Pratchetta, czytam, i dociera do mnie niepodważalna prawda. Mam – ja i wszyscy moi znajomi – dużo więcej wspólnego z bohaterami powieści o Świecie Dysku, o Harrym Potterze czy sagi „Zmierzch”, niż z tymi stworzonymi przez Mickiewicza czy Sienkiewicza. Nie identyfikuję się z nikim z „Pana Tadeusza” i nigdy nie wrócę do tej lektury, w przeciwieństwie do powieści „Równoumagicznienie”, którą czytam właśnie z równą przyjemnością, jak przed laty, i która lepiej oddaje otaczający mnie świat i jego problemy, niż poemat z elementami gawędy szlacheckiej o ostatnim zajeździe na Litwie, spisany trzynastozgłoskowcem w Paryżu 180 lat temu.

Ten wpis to odgrzewany kotlet sprzed trzech lat.

Naście lat Güntera

Ten wpis to odgrzewany kotlet z 14 sierpnia 2006, odgrzewany z okazji śmierci Güntera Grassa. Jacek Kurski nie jest już w tamtej partii, poza Grassem także niektórzy inni bohaterowie wpisu już nie żyją, a Marcin zasłużył się w międzyczasie dla naszej ojczyzny dużo bardziej niż mogłem sobie wtedy wyobrazić. Kółko filmowe od lat nie istnieje, a wkrótce ja sam także znikam. Na bębenku zagrać nie umiem, nawet blaszanym, więc chociaż odgrzewam kotlet.

Gdy do pierwszej klasy liceum czy technikum przychodzą nowi uczniowie, przez kilka miesięcy trzeba się z nimi uczyć porozumiewać. Nie ciągną się już za warkoczyki i nie plują na siebie, ale nie za bardzo jeszcze wiedzą, po co przyszli do szkoły średniej i w ogóle niespecjalnie świadomie uczestniczą w tym, co się wokół nich dzieje. Większość jest niesamodzielna, nierozgarnięta i w ogóle takie z nich „pindzie”.
Nagle w trzeciej klasie panowie w technikum stają się ni stąd ni zowąd takimi dojrzałymi partnerami do dyskusji, którzy uważnie słuchają tego, co się do nich mówi, sami chcą, aby ich słuchać. Mówiąc, wkładają w to dużo serca i rozumu. Ale to jest w trzeciej klasie, gdy już mają dowody osobiste i prawa jazdy, większość z nich ma już za sobą nie tylko pierwsze doświadczenia seksualne, ale spore życie intymne, niejeden z nich przejmuje w domu pałeczkę po dziadku czy ojcu jako gospodarz i głowa rodziny. Wielu z nich pracuje, robi interesy.
To są niby ci sami faceci, których się poznało dwa – trzy lata wcześniej, przynajmniej tak samo każdy z nich ma na imię i nazwisko i trochę przypomina z wyglądu tego dzieciaka z pierwszej klasy. Gdybym tak jednak w klasie maturalnej miał każdego ucznia postrzegać przez pryzmat pierwszego wrażenia, jakie na mnie zrobił w pierwszej klasie i przez kilka pierwszych miesięcy naszej znajomości, nie zwracając uwagi na to, jak bardzo się zmienił, robiłbym sobie i uczniom wielką krzywdę.
Taki Marcin na przykład był w pierwszej klasie nadpobudliwym dzieciakiem ubliżającym kolegom w niewybredny sposób, mającym trudności z usiedzeniem w ławce i zwykle lekko rozkojarzonym. Jeszcze na początku drugiej klasy trzeba go było ciągle monitorować, bo jedyne co go interesowało na angielskim to skąpo czy raczej wcale nieodziane panienki w najbardziej perwersyjnych zakątkach internetu, a przy okazji próby infekowania szkolnego serwera rozmaitymi spyware’ami. Dziś jest to prawie dwumetrowy facet z wielkimi barami, który gdy przyjdzie wcześniej na lekcje, prosi o płytę z programem i włącza sobie powtórki podczas przerwy, a kiedy mamy dwie lekcje pod rząd, w przerwie też robi powtórki. Czasami podnosi rękę i mówi „E, sprawdzę sobie pocztę, dobra?”.
W zasadzie gdyby rozwój Marcina zatrzymał się dla mnie na tym etapie, na jakim Marcin był dwa lata temu, na lekcji powinien siedzieć zakuty w kajdanki i przywiązany do swojego krzesła. Tymczasem jest to facet, który – kiedy wstaje i mówi że „idzie się odlać” – wiem, że za moment wróci i nie zwiedzi po drodze całego świata.
Marcin z pierwszej klasy był o rok starszy od Güntera Grassa, który w 1942 roku marzył o pływaniu w łodzi podwodnej i zgłosił się do wojska. Chciał się wyrwać z domu, chciał pływać U-bootem.
Marcin z pierwszej klasy był sympatycznym, ale głupim gnojkiem. Gdyby go oceniać na podstawie tego, jaki wtedy był, nigdy nie powinien mieć prawa przystąpić do matury, iść na studia, zakładać rodziny, zostać burmistrzem czy prezydentem Rzeczypospolitej. Tymczasem Marcin, którego dzisiaj znam, śmiało mógłby zostać Prezydentem Rzeczypospolitej już teraz. Tyle, że zgodnie z ordynacją wyborczą póki co może co najwyżej zostać radnym. Wkrótce będzie mógł starać się o zostanie posłem.
Jest taki polski poseł, który zachowuje się dużo mniej poważnie niż Marcin. Dzisiaj jako jeden z największych autorytetów moralnych (za takiego się widać uważa) potępił Güntera Grassa za to, że jako siedemnastolatek był przez krótki okres czasu w Waffen-SS. Poseł ten, Jacek Kurski, niejednokrotnie wygadywał głupoty by doraźnie rozprawić się z politycznym przeciwnikiem. Ostatnio oskarżał Platformę Obywatelską i komitet wyborczy Donalda Tuska o rzekome finansowanie kampanii wyborczej przed wyborami prezydenckimi oraz parlamentarnymi z pieniędzy nielegalnie wyprowadzonych z PZU. Dość szybko okazało się, że argument wysunięty przez Kurskiego był niewypałem i w rzeczywistości prędzej mógłby obciążać jego własną partię, niż Platformę. Ziejąca z jego filmu „Nocna zmiana” niechęć do wszystkiego, co postępowe albo lewicowe, mnie osobiście przyprawia o dreszcze.
Kurski mówi o sobie, że jest człowiekiem walącym prosto z mostu prawdę prosto w twarz. Powiedział na przykład o Marianie Krzaklewskim „rozlazła baba”, o Unii Wolności „Żydzi i masoni”, o Lechu Wałęsie „polityczny trup”. Za swoją gadkę znany jest pod pseudonimem bulteriera swojej partii.
Ja bardzo sobie cenię facetów, którzy mówią prosto z mostu. Cenię sobie prostych facetów. Sam za takiego się uważam. Bardzo szanuję szczerych ludzi, którzy mówią, co myślą. Pod warunkiem, że myślą.
Dawno nie słyszałem, żeby Marcin pieprzył bez sensu niczym Jacek Kurski. Wydoroślał po prostu. Bez wahania zagłosuję na niego w każdych wyborach, w jakich się zdecyduje startować. Bo obecny Marcin myśli, zanim powie.
Mój ojciec jest rówieśnikiem Grassa. W 1945 roku, gdy Grass nie był już w Waffen-SS, mój ojciec przeszmuglował z sąsiedzkiego klasztoru ojców Jezuitów, z którego właśnie przed Rosjanami uciekli niemieccy żołnierze, drewniane, malowane politurą narty. Na tych nartach czterdzieści lat po zakończeniu wojny uczyłem się jeździć.
Jeśli dobrze rozumiem Jacka Kurskiego, to choćbym niczym Grass był laureatem Nobla i największym pisarzem mojego narodu, to jestem naznaczony tym piętnem, tą skazą, bo nauczyłem się jeździć na nartach na parszywych, pohitlerowskich nartach z piwnicy mojego ojca. Bo jako nastolatek nie rozumiałem, że na tych nartach jeździli hitlerowscy SS-mani.
Mój ojciec jako nastolatek po raz pierwszy w życiu zobaczył film, gdy pomalował kaloryfery w kinie dla niemieckich żołnierzy przy Al. Kościuszki w Częstochowie – dziś jest tam oddział PKO BP. Jak rozumiem jest mocno niestosowne, że dzisiaj prowadzę kółko filmowe w internacie mimo tej haniebnej karty z życiorysu mojego ojca. Myślę, że aby odkupić tą winę, powinienem raz na zawsze zrezygnować z chodzenia do kina, a może i z centralnego ogrzewania.

Mroczna kapusta

As he rode nearer he saw shadows moving against it, and made out a few snatches of song. It was an inn, and inside there were people having a good time, or what passed for a good time if you were a peasant who spent most of your time closely concerned with cabbages. Compared to brassicas, practically anything is fun.

Kiedy podjechał bliżej, zauważył poruszające się w nim cienie i pochwycił strzępki piosenki. Przed nim stała gospoda, a w środku ludzie bawili się, czy też zajmowali tym, co uchodzi za zabawę wśród wieśniaków, całe życie pracujących przy kapuście. Wobec tych roślin prawie wszystko sprawia człowiekowi radość. (tłum. Piotr Cholewa)

Przeczytawszy powyższy fragment powieści „Mort” Terry’ego Pratchetta, nie mogłem się oprzeć pokusie odnalezienia tego oto zdjęcia zrobionego prawie dwa lata temu podczas wizyty z wycieczką zaprzyjaźnionych Francuzów w podkrakowskiej gminie Igołomia – Wawrzeńczyce.

Tradycja niegodna kultywowania

Mieszkam w regionie, który za sprawą zaprzyjaźnionej bandy literatów sprzed stu lat uchodzi za żywy skansen wszystkiego, co dotyczy staropolskich tradycji związanych z uroczystością zaślubin. Na północ od Kościoła Mariackiego jest Rydlówka, tu także w upalne popołudnie – tak jak dzisiaj – spoglądam z balkonu, robię zakupy i chodzę do pracy.
I jak od czasu do czasu jest mi dane się przekonać, pewne staropolskie zwyczaje trzymają się tu nieźle, nawet jeśli są zupełnie bez sensu – dobitnym tego przykładem jest dla mnie ceremonia zapraszania gości weselnych przez pana młodego z drużbą. Jeżdżą oni po domach przyszłych gości weselnych z zaproszeniami i wódką, picie alkoholu stanowi integralną część ceremonii zaprosin, a drużba ma za zadanie wygłosić specjalną formułkę zachęcającą do przybycia na uroczystość.
Zwyczaj ten zawsze mnie śmieszył i cieszę się, że niektórzy od niego już odchodzą i wysyłają zaproszenia pocztą, jeśli pan młody i panna młoda nie są w stanie do kogoś przyjechać osobiście i we dwoje. Gdy ostatnio zapukali do mych drzwi Łukasz z Piotrem, czułem się tak, jakby to oni ze sobą się pobierali (nie żebym miał coś przeciwko), a nie Łukasz z Eweliną. Ewelina była w całej tej ceremonii dziwnie nieobecna – i ciałem, i duchem, a Łukasz i Piotr jakoś mi nie pasowali do tej pijackiej roli.
W ogóle wiele obowiązków drużby przed weselem w irracjonalny sposób obciąża go finansowo i sprowadza się tak naprawdę tylko do tego, by stworzyć okazję do picia. Z kolei dziwaczna tradycja, iż drużbą może być tylko kawaler, uniemożliwia rewanż i wzajemne drużbowanie między przyjaciółmi.
Nie każda tradycja jest godna kultywowania, nawet dostojnicy Kościoła katolickiego angażują się w walkę z prymitywnym i brutalnym zwyczajem rytualnego obrzezania wewnętrznych warg sromowych i łechtaczki u niektórych ludów afrykańskich. Ten zwyczaj z drużbą nie jest może tak drastyczny i nie robi nikomu – poza panną młodą – wielkiej krzywdy, ale mam nadzieję, że przeminie. Co nie zmienia faktu, że Łukaszowi i Ewelinie życzę z głębi serca wszystkiego, co najlepsze. Piotrowi oczywiście również.

Hołd dla wizjonera

W minionym i bieżącym tygodniu przesłuchałem ze wszystkimi grupami uczniów i studentów podcast Science In Action, cykliczną audycję BBC, między innymi po to, by zachęcić ich do korzystania z tej formy doskonalenia umiejętności rozumienia tekstu słuchanego. Dzisiaj, w dobie przenośnych odtwarzaczy i telefonów komórkowych z pojemnymi kartami pamięci, nie ma chyba lepszego sposobu na to, by nie marnować czasu w tramwaju w drodze do szkoły czy na uczelnię. Każdy z łatwością znajdzie całe tony legalnych materiałów na interesujący go temat, co przełoży się na znajomość słownictwa specjalistycznego z dowolnie wybranej dziedziny.
W podcaście, który niespodziewanie sprawił większy problem studentom starszych lat, niż uczniom pierwszej klasy technikum, dowiedzieliśmy się o nowej roli insuliny, która może wpływać na długość ludzkiego życia, poznaliśmy ciekawą, nową teorię na temat przyczyny wyginięcia dinozaurów, a także usłyszeliśmy urywki kilku wywiadów, jakie na przestrzeni wielu lat przeprowadził dziennikarz BBC z legendarnym wizjonerem, Arthurem C. Clarkiem, który w wieku 90 lat zmarł w połowie marca na Sri Lance. Ku mojemu zdziwieniu, tytuły książek tego pisarza znał tylko jeden student, a film 2001: A Space Odyssey widziało zaledwie kilka osób.
Clarke był szczęśliwcem, któremu dane było patrzeć, jak najśmielsze wizje z jego książek urzeczywistniają się na jego oczach. W roku 1945 w magazynie Wireless World przewidział wykorzystanie umieszczonych na orbicie geostacjonarnej satelitów do komunikacji pomiędzy odległymi miejscami naszego globu. Pisał o stacjach kosmicznych na orbicie Ziemi, o podróżach na Księżyc. Te z jego wizji, które jeszcze się nie spełniły, jak loty na Marsa czy winda na wysokość 36000 km, nadal stanowią inspirację dla współczesnych odkrywców i zdobywców – młodych naukowców na całym świecie. Niezwykle inspirująca dla młodych adeptów mechaniki i nauki w ogóle jest także myśl Clarke’a, iż każda wystarczająco zaawansowana technologia jest nie do odróżnienia od magii.
Na stałe do historii kina weszła scena, w której rzucona w górę przez dzikiego małpoluda, obracająca się w powietrzu kość, pierwsza broń człekokształtnych, przy pomocy której zdobywają oni przewagę nad innym stadem w jednej ze scen otwierających film 2001: A Space Odyssey, zmienia się w prom kosmiczny.
Clarke umierał optymistycznie patrząc w przyszłość. Jego pragnieniem było wrócić za pięćdziesiąt lat, by zobaczyć, jak bardzo zmieni się świat, w którym poprzednie pół wieku zmieniło naukową fikcję w fakt. Wierzył, że przyszłość jest całkowicie zależna od nas i że przyniesie ona spełnienie kolejnych marzeń ludzkości. Lubił cytować indyjskiego premiera Nehru, którego zdaniem zbędne w dzisiejszym świecie są polityka i religia, a nadszedł czas na naukę i duchowość.
Arthur C. Clarke jest dla mnie dużym autorytetem, ale panowie w jednej z grup zachowywali się jak wymarłe dinozaury, gdy słuchaliśmy tego podcastu, nie przyszłoby mi więc do głowy zmuszać kogokolwiek z nich do oddawania hołdu zmarłemu pisarzowi, wystarczy, że kazałem im w ramach lekcji języka angielskiego spisywać ze słuchu rozmaite daty, liczby i fakty, opisywać zawartość atmosfery ziemskiej sprzed 65 milionów lat na podstawie próbek z igieł w stogu siana i innych perełek tego podcastu.
Będzie miło, jeśli chociaż jedna osoba zapamięta ten podcast na tyle, by obejrzeć Odyseję kosmiczną, gdy przypadkowo natrafi na nią w telewizji czy wypożyczalni. Ale nie można ludzi zmuszać do robienia różnych rzeczy po to, by zaspokoić własną potrzebę bicia pokłonów. Można osiągnąć cel odwrotny do zamierzonego, o czym przekonałem się w tym tygodniu, słuchając komentarzy uczniowskich na temat okolicznościowych wart sztandarowych w dniu 2 kwietnia. W jednej z grup próbowano przy mnie znaleźć kogoś do pełnienia tej warty i reakcje, aczkolwiek bardzo spontaniczne, nie należały – delikatnie mówiąc – do entuzjastycznych. Dowiedziałem się też, że skoro my – nauczyciele – tak bardzo chcemy, żeby te sztandary stały, to powinniśmy je sobie zatknąć i okopać. Bez dalszych komentarzy.



No i po co ja piszę o ministrze?

Czytając siódmy tom sagi o Harrym Potterze natrafiam na fragment, w którym Harry pyta Ministra, dlaczego nikt nie próbował nigdy w ministerstwie rozwiązać problemu Voldemorta, dlaczego ministerstwo marnuje czas zajmując się rozbieraniem na części pierwsze spadku po Dumbledorze czy zacierając ślady informacji o ucieczkach z Azkabanu:

„Has anyone ever tried sticking a sword in Voldemort? Maybe the Ministry should put some people onto that, instead of wasting their time stripping down Deluminators or covering up breakouts from Azkaban. So this is what you’ve been doing, Minister, shut up in your office, trying to break open a Snitch? People are dying – I was nearly one of them – Voldemort chased me across three countries, he killed Mad-Eye Moody, but there’s no word about any of that from the Ministry, has there? And you still expect us to cooperate with you!”

Minister Scrimgeour bardzo oburza się na te słowa i przypomina Harry’emu, że należy mu się szacunek z racji sprawowanego urzędu, na co Harry szybko odpowiada, że na szacunek trzeba sobie zasłużyć:

„You may wear that scar like a crown, Potter, but it is not up to a seventeen-year-old boy to tell me how to do my job! It’s time you learned some respect!”
„It’s time you earned it.” said Harry.

No i po co ja piszę o tym ministrze w blogu, skoro J. K. Rowling już wszystko napisała?
Napisała o szkole otwartej i tolerancyjnej, której profesorowie giną z rąk Voldemorta za to, że uczą młodych adeptów magii o Mugolach i o tym, że nie różnią się oni aż tak bardzo od ludzi świata magicznego. Napisała o świecie, w którym trzeba walczyć z rasizmem, fanatyzmem religijnym i przemocą. Wychodzi na to, że napisała już o wszystkim i nie ma o czym pisać. Ciekawe, skąd J. K. Rowling tak dobrze zna polskie realia…

Harry Potter Siódmy

Już w najbliższą sobotę fani młodego czarodzieja z Hogwartu, w tym ja, zamkną się w swoich mieszkaniach, schowają się pod kołdry, a nawet pójdą na urlop, by jednym tchem przeczytać kolejny, siódmy tom cyklu powieści o Harrym, Harry Potter and the Deathly Hallows. Ja swój egzemplarz zamówiłem i zapłaciłem za niego już kilka miesięcy temu.
Od wczoraj mam namacalny dowód, że ta książka jest wreszcie gotowa – napisana, wydrukowana, przygotowana do wysyłki i kolportażu do księgarń. Mimo nadzwyczajnych środków ostrożności jakiś entuzjasta sfotografował wszystkie 759 stron i umieścił zdjęcia w sieci.
Nie chce mi się dyskutować nad wartościami artystycznymi powieści o Harrym Potterze, nad warsztatem pisarskim J. K. Rowling, nad moralnymi implikacjami walki dobra ze złem w jej książkach. Atakujących jej twórczość – zwłaszcza jako naruszającą hierarchie i przynoszącą szkodę moralności – stawiam w jednym szeregu raczej z Lordem Voldemortem niż z Albusem Dumbledorem, tym bardziej że wśród nich są tacy, którzy do żadnej książki Rowling nigdy nie zajrzeli.
Ale jedno jest niepojęte – fenomen popularności tego pisarstwa. Nie przypominam sobie drugiego przypadku w historii literatury, by kolejne powieści jakiegoś autora były tak wyczekiwane, by miłośnicy jego książek włamywali się do komputerów i podkradali z nich kolejne wersje robocze. Ktoś, kto zdobył egzemplarz siódmego tomu na kilka dni przed premierą i poświęcił sporo czasu, by sfotografować strona po stronie całą książkę, to jeszcze nic. Zapewne tysiące ludzi na całym świecie próbują teraz z tych średniej jakości fotografii przeczytać powieść, której ukazania nie mogą się doczekać. A wielu z nich przeczytało już pewnie powieść do końca i ma oczy opuchłe od intensywnego wpatrywania się w monitory komputerów. Począwszy od czwartej (chyba) części pojawiło się też masowo zjawisko tak zwanego „fan fiction”. Wielbiciele Pottera w oczekiwaniu na kolejne odsłony jego historii zaczęli – naśladując styl Rowling – pisać swoje wersje kolejnych tomów i publikować je w internecie. Przeglądałem kilka wersji szóstego tomu, a napisany przez jakiegoś fana tom siódmy, który od kilku miesięcy krążył już po internecie, jest przykładem naprawdę udanego naśladownictwa stylu i wyrazem prawdziwej fascynacji potterowskim światem magii. W każdym razie uprzedzam – w sobotę wyłączam telefony, komputer i dzwonek do drzwi. Będę bardzo zajęty, przypuszczam, do poniedziałku.


O Potterze pisałem już w blogu, m.in. tutaj:
Magia szkoły
Mundurek Pottera