Przed wojną…

Od kilku tygodni trwa wojna. Nic na ten temat nie pisałem, ale co można napisać? Jakie słowa mogą wyrazić to, co czujemy, co myślimy? Jakie słowa mogą skomentować to, co dzieje się tak bezrozumnie, tak bezsensownie?

Wyobraź sobie, że przychodzisz na pierwsze zajęcia w semestrze letnim ze studentami, z którymi od paru tygodni się nie widziałeś, i świat zmienił się przez te parę tygodni nie do poznania. W styczniu martwiliśmy się, jakie będą proporcje między zajęciami zdalnymi a stacjonarnymi w nauczaniu hybrydowym, a na pierwszych zajęciach w semestrze letnim nagle całkiem serio rozmawiamy o śmierci, o zabijaniu, o rzeczach, których w styczniu, przed sesją, w ogóle się nie spodziewaliśmy.

Wyobraź sobie, że przychodzisz na zajęcia i jeden z Twoich studentów łączy się na nie z Ukrainy. Pytasz go, czy jest bezpieczny, czy czegoś potrzebuje, kiedy wraca do Krakowa. A on Ci mówi, że nie wraca, że przyszedł się pożegnać, bo idzie na wojnę. Co można powiedzieć w takiej sytuacji?

Wyobraź sobie, że Twój student z Charkowa przychodzi na zajęcia i wiesz, że jego dom został zrównany z ziemią, a jego rodzina zabita. Wiesz to od innych studentów, bo on sam zachowuje się tak, że trudno się domyślić, że cokolwiek się stało. Wszyscy inni płaczą albo są sparaliżowani.

Wyobraź sobie, że jesteś wychowawcą klasy maturalnej w technikum w dużym mieście na wschodzie Polski i że nagle czterech Ukraińców z Twojej klasy znika bez pożegnania, bo pojechali do domu bić się na wojnie. Kilka tygodni temu zastanawialiście się, czy można zrobić studniówkę w czasie pandemii, dziś kilka osób z klasy wyjechało na wojnę i nie ma z nimi kontaktu.

W kilku grupach zwróciliśmy uwagę na to, że zaczęliśmy używać frazy „before the war” („przed wojną”) w zupełnie innym znaczeniu, niż jeszcze kilka tygodni temu. Przeszliśmy nad tym do porządku dziennego. Do niedawna „przed wojną” oznaczało dwudziestolecie międzywojenne sprzed stu lat, dziś jest to dla nas synonimiczne z powiedzeniem „w styczniu” czy „w ubiegłym roku”.

Ale równie zdumiewające jest, jak niewiele się zmieniło przez te sto lat. Wojna sprawia, że nabiera się dystansu do wydarzeń zarówno bieżących, jak i przeszłych. Zauważyłem, że całkowicie przedefiniowały się moje relacje z ludźmi – bliskimi i dalszymi. Rozmawiamy zupełnie innym językiem i o innych rzeczach. Ale zupełnie inaczej patrzę też teraz na ulotne i fragmentaryczne pozostałości po rodzinie i krewnych, których już z nami nie ma, ale którzy żyli podczas poprzedniej wojny. Zaczynam coraz bardziej rozumieć, dlaczego nie mówili nam o swoich doświadczeniach, dlaczego pewnych rzeczy nie dali nam rady przekazać, choć dziś pewnie by nam się przydały.

Moja Babcia ze strony Mamy, Marta, spędziła część wojny w Warszawie. Widziała Niemca, który wziął żydowskie dziecko za nóżki i roztrzaskał mu głowę o mur. Uciekała pieszo z Warszawy do Częstochowy po Powstaniu z gromadką dzieci, po drodze pomogli jej (podwózką lub dokarmianiem) Niemcy, ale żaden Polak. Miała takie doświadczenia, pamiętała takie rzeczy, a jednak największą traumą z poprzedniej wojny dla mojej Babci pozostało wyzwolenie Częstochowy przez Rosjan w styczniu 1945 roku. Babcia nigdy nie powiedziała, jakim cudem jej koszula nocna została założona przez żonę rosyjskiego oficera podczas zwycięskiej defilady, mogę się tylko domyślać.

Mój Dziadek ze strony Ojca, Piotr, był w Granatowej Policji. Nie wiem, na ile pomagał w eksterminacji częstochowskich Żydów, na ile uczestniczył w rabowaniu i przejmowaniu ich majątku. To był w naszej rodzinie temat tabu i właściwie chyba bym nawet o tym nie wiedział, gdyby nie to, że mój Ojciec, Rajmund, miał po wojnie pod górkę i z uwagi na historię Dziadka nigdy nie mógł awansować w wojsku i pozostał na zawsze szeregowcem.

Nie oceniam Dziadka. Poczytałem trochę i rozumiem, że to nie były łatwe decyzje i że nie sposób nam mówić, co byśmy zrobili na ich miejscu albo co oni powinni byli zrobić. Mój Tata, który był nastoletnim szczylem, dobrze żył z Niemcami stacjonującymi w klasztorze ojców jezuitów tuż za płotem. Malował im kaloryfery w kinie, dzięki czemu mógł obejrzeć pierwszy w życiu film i to za darmo. Uciekający w styczniu 1945 Niemiec zostawił Tacie narty, na których jeszcze ja uczyłem się kilka dekad później jeździć. Któregoś dnia wróciłem ze szkoły i Tata kazał mi spalić te narty. Nie rozumiałem wtedy, czemu, czułem się pokrzywdzony, oszukany. Dzisiaj już chyba rozumiem. W dniach tuż przed tym niepojętym wówczas dla mnie nakazem zniszczenia nart ćwiczyłem jazdę na nartach tuż za oknem wujka Władka, starszego Brata mojego Ojca. Wujek Władek, który był dorosłym mężczyzną podczas wojny, był zesłany na roboty w głąb Rzeszy. Mój Tata i jego starsze rodzeństwo mieli zupełnie inne doświadczenia z hitlerowcami podczas wojny, a im więcej czytam o Granatowej Policji, tym więcej z tego rozumiem, a przynajmniej się domyślam.

Czuję potworną bezsilność. Czuję, że – podobnie jak moi rodzice i dziadkowie – nie mamy większego wpływu na to, co się wokół nas dzieje. Jesteśmy trybikami w bezrozumnej machinie. Cokolwiek zrobimy, cokolwiek powiemy, nie ma tak naprawdę większego znaczenia. To, że w ostatnim tygodniu zajęć w semestrze zimowym nie spodziewaliśmy się w ogóle, jak świat się zmieni i o czym będziemy rozmawiać na pierwszych zajęciach w semestrze letnim, zniechęca mnie do prognozowania przyszłości. Trudno się zdobyć na najmniejsze nawet oznaki optymizmu.

Telewizja narodowa

Od początku mistrzostw Europy w piłce nożnej, jak Polska długa i szeroka, rodacy siedzą i śledzą transmisje meczy w telewizji niemieckiej, dostępnej za darmo z dwóch powszechnie używanych w Polsce satelitów, Astry i Hotbirda. Ulice, place i parkingi pod hipermarketami w polskich miastach opustoszałe, Polacy siedzą przed ekranami i oglądają ZDF.
Ostatnie minuty meczu Polski ze Szwajcarią, dogrywka w karnych. Z każdym strzałem do bramki niemiecki komentator coraz bardziej rozentuzjazmowany, wyraźnie wymawia nazwiska wszystkich polskich piłkarzy, nawet Błaszczykowskiego. Kiedy kamera pomiędzy karnymi wędruje po trybunach, komentator wskazuje z wyraźnym wzruszeniem Bońka. Z każdym kolejnym zdaniem wydaje się bardziej oczywiste, że kibicuje Polsce. Przed oddaniem strzału przez Lewandowskiego, Milika, Glika i Błaszczykowskiego daje dowody swojej wiedzy na temat polskich zawodników. Po ostatnim karnym i golu Krychowiaka krzyczy po niemiecku „Witamy Polskę wśród największych potęg Europy!”.
Dobrze, że w czasach, gdy polska telewizja jest pod propagandowym i kadrowym zaborem autorytarnej partyjnej władzy, za zachodnią granicą niemiecki podatnik łoży na naszą prawdziwą telewizję narodową. Dziękujemy Wam, Niemcy, za das Zweite Deutsche Fernsehen.

9 lat, czyli amnezja

Dziewięć lat temu większość moich znajomych nagle wyjechała z Polski. Część wyjechała już wcześniej, część wyjeżdżała przez kolejne kilka lat. Ale dziewięć lat temu był to problem na tyle poważny, że często pisałem o tym na blogu, a i sam zastanawiałem się nad wyjazdem. W jednym z wpisów pojawiła się taka – niezwykle wymowna – grafika.

Po upadku rządu (swoją drogą mało kto pamięta, ale posłowie PiS mieli wtedy obowiązek głosować za obaleniem własnego rządu i głosowali za uchwałą o iście kuriozalnej treści), część moich znajomych wróciła, część została. Znam ludzi, którzy mówią, że po ponownym dojściu do władzy tej partii, wyjadą ponownie. Ale nie o tym chciałem napisać.
Chciałem napisać, że było mi bardzo miło, zwłaszcza w kontekście ostatniego wpisu, gdy w internecie zacząłem przypadkowo spotykać banery takie, jak poniższe.

Z tego co rozumiem, w sobotę 12 września tego roku spotykamy się w co najmniej kilku miejscach naszego kraju, by pokazać, że nie wszyscy jesteśmy zwolennikami Hitlera i Himmlera. W Warszawie, Krakowie i Poznaniu na pewno.

Czkawka

Lubicie się wzruszyć od czasu do czasu? Powinniście dzisiaj być na dworcach kolejowych w Monachium albo we Wiedniu. Tłumy ludzi poszły tam przywitać imigrantów z Syrii, niechcianych w krajach Ksenofobicznej Czkawki, przepraszam, Grupy Wyszehradzkiej. Niemcy i Austriacy witali przybyłych Syryjczyków oklaskami, przybijając „piątki”, wręczając im kanapki, wodę mineralną, karty telefoniczne i kody dostępu do internetu. W ciągu ostatniej doby do Monachium przyjechało podobno około 10 tysięcy Syryjczyków.
Papież Franciszek wezwał wprawdzie wspólnoty katolickie w całej Europie, by każda parafia i każdy klasztor przyjęły pod swoje skrzydła chociaż jedną rodzinę uchodźców, ale my – jak wiadomo – jesteśmy od lat bardziej papiescy od papieża. I tak jak Polacy kochają Jana Pawła II, ale są za karą śmierci, tak samo chodzą do kościoła co niedziela, ale imigrantów z Syrii w najlepszym wypadku odesłaliby z powrotem do ich ogarniętego wojną kraju, a zasiłki socjalne opłacane z podatków Anglików i Niemców zatrzymaliby wyłącznie dla siebie. W bardziej skrajnej, ale niestety wcale nie rzadkiej wersji swojej nienawiści do obcych, cieszą się ze śmierci każdego uchodźcy.
Boją się islamskiego terroryzmu, a sami demonstrują fobie gorsze od tych, które rozpętały II wojnę światową. Jak dla mnie, to jest niestety kolejny powód, by się wypisać z tego narodu.

Chore referenda

Panowie prezydenci, były i obecny, potraktowali nas jak idiotów i wymyślili sobie – w ramach kampanii wyborczej – referenda. Zapomnieli, że w myśl polskiej konstytucji, referendum ogólnokrajowe ogłasza się w sprawach fundamentalnej wagi ustrojowej. Od tego, czy zrobić chodnik, oczyszczalnię ścieków albo olimpiadę zimową w Krakowie, są referenda lokalne. Dlatego ani w jednym, ani w drugim referendum (o ile do tej parodii demokracji dojdzie do skutku) nie mam zamiaru brać udziału. Mam też nadzieję, że Senat RP przynajmniej w przypadku tego drugiego referendum zachowa zdrowy rozsądek i zahamuje chore ambicje Prezydenta.
Bronisław Komorowski zachował pozory przyzwoitości. Dwa z zadanych przez niego pytań mają charakter faktycznie ustrojowy i mają jako taki sens. Pytanie o jednomandatowe okręgi wyborcze, których gorącym przeciwnikiem jestem z oczywistych względów (to marnowanie 70% głosów wyborców), było jedynym postulatem programowym Pawła Kukiza, kandydata na urząd Prezydenta RP, który zgromadził jedną piątą głosów wyborców i zajął trzecie miejsce w wyścigu o urząd Głowy Państwa. Fakt, że Platforma Obywatelska od lat postuluje to samo i udało jej się to zrealizować na poziomie wyborów samorządowych i wyborów do izby wyższej – Senatu Rzeczypospolitej – nie odbiera byłemu Prezydentowi prawa do zadania pytania o to w referendum. Jest to poniekąd ukłon w stronę kandydata, który zajął trzecie miejsce w wyborach prezydenckich, a który – poza tym jednym – nie miał i nie ma żadnych postulatów.
Pytanie o finansowanie partii ma już mniejszy sens, bo przecież nie można tego pytania zadawać w oderwaniu od pytania o system wyborczy i sposób liczenia głosów. Natomiast trzecie pytanie zadane przez byłego Prezydenta to już parodia, bo pytamy o coś, co w drodze ustawy zostało w tak zwanym międzyczasie rozstrzygnięte. Równie dobrze można by spytać Polaków o to, czy godłem RP ma być orzeł biały, a flaga ma mieć barwy biało – czerwone. Ba, takie pytania będą o wiele bardziej konstytucyjne.
To, co nam próbuje zafundować Prezydent Andrzej Duda, jest jeszcze gorsze. Nie próbuje on nawet zachować pozorów, że pyta o coś konkretnego i o fundamentalnym dla ustroju Państwa znaczeniu. Po prostu pyta o to, co będzie wygodne dla jedynie słusznej partii w nadchodzącej kampanii wyborczej do Parlamentu Rzeczypospolitej. Mam prawo wyrazić swoje oburzenie, bo między innymi na mój podpis w kółko się powołuje Pan Prezydent i jego ulubiona partnerka dialogu społecznego, pani wiceprezes jedynej słusznej partii, Beata Szydło. Tak, jestem jednym z tych sześciu milionów, którzy – nieświadomi popełnianego grzechu – dmuchnęli w żagle Pana Dudy.
Nie pójdę na referendum. Ani na pierwsze, Pana Komorowskiego, ani na drugie (o ile dojdzie do skutku), Pana Dudy. Jedno i drugie to kpina z demokracji, z konstytucji i z ustroju Państwa. To pierwsze w dwóch trzecich ma jako taki sens, to drugie jest zupełnie bez sensu. Pytanie o lasy państwowe to typowy chwyt Prawa i Sprawiedliwości, by wymyślić jakiś rzekomy problem i zrobić z niego aferę, choć w rzeczywistości problem w ogóle nie istnieje. I co, takie wydumane fikcyjne problemy zasługują na wydatek milionów złotych z budżetu Państwa?
Polska polityka jest na naprawdę żenującym poziomie. Osoby sprawujące poważne stanowiska w Państwie próbują nas pytać o to, czy wszyscy powinni być zdrowi i szczęśliwi, czy pogoda powinna być ładna, albo czy cukier powinien być słodki, a sól słona. Internet jest zresztą pełen memów wyśmiewających ideę referendów podczas tegorocznej kampanii wyborczej. Czy padać ma w lipcu czy w sierpniu? Czy chcesz płacić abonament RTV? Czy jesteś za tym, by każdy otrzymywał pensję minimalną w wysokości 5 tysięcy euro, także jeśli nie pracuje?
Wydaje mi się, że powinniśmy zarządzić referenda w zupełnie innej sprawie. Może po prostu trzeba zlikwidować to państwo i poprosić o włączenie do Rosji (tego się w końcu domaga Prawo i Sprawiedliwość proponując powrót do obowiązku szkolnego od siódmego roku życia) albo do Niemiec (tego się w sumie domaga połowa naszych obywateli, którzy – buntując się przeciw emigrantom z Afryki Północnej – chcą jednocześnie korzyści socjalnych dla siebie porównywalnych z tymi, jakie otrzymują obywatele RFN).
Pan Prezydent Lech Kaczyński był pod koniec swojej przedwcześnie zakończonej kadencji jednym z najgorzej ocenianych prezydentów w historii, chociaż – między innymi dzięki swojej małżonce – umiał się zdystansować od skrajnych poglądów środowiska politycznego, z którego się wywodził. Nie miał wówczas najmniejszych szans na reelekcję, chociaż ambitni twórcy jego legendy i legendy tak zwanej IV RP twierdzą inaczej. Panu Prezydentowi Dudzie życzę, by umiał się wzbić ponad tę monopartyjność, o jakiej sobie marzą Jarosław Kaczyński, Krystyna Pawłowicz czy Antoni Macierewicz. Prezydent, który będzie umiał uszanować obywateli nie będących katolikami ani nacjonalistami, nawet jeśli na niego nie głosowałem, będzie miał mój szacunek. I szacunek wielu innych ludzi.
Póki co, jakoś nie wierzę w to, by Pan Andrzej Duda na mój szacunek miał w przyszłości kiedykolwiek zasłużyć. A jego decyzje w sprawie referendum były niejako gwoździem do trumny nadziei szans na ten szacunek.

Naście lat Güntera

Ten wpis to odgrzewany kotlet z 14 sierpnia 2006, odgrzewany z okazji śmierci Güntera Grassa. Jacek Kurski nie jest już w tamtej partii, poza Grassem także niektórzy inni bohaterowie wpisu już nie żyją, a Marcin zasłużył się w międzyczasie dla naszej ojczyzny dużo bardziej niż mogłem sobie wtedy wyobrazić. Kółko filmowe od lat nie istnieje, a wkrótce ja sam także znikam. Na bębenku zagrać nie umiem, nawet blaszanym, więc chociaż odgrzewam kotlet.

Gdy do pierwszej klasy liceum czy technikum przychodzą nowi uczniowie, przez kilka miesięcy trzeba się z nimi uczyć porozumiewać. Nie ciągną się już za warkoczyki i nie plują na siebie, ale nie za bardzo jeszcze wiedzą, po co przyszli do szkoły średniej i w ogóle niespecjalnie świadomie uczestniczą w tym, co się wokół nich dzieje. Większość jest niesamodzielna, nierozgarnięta i w ogóle takie z nich „pindzie”.
Nagle w trzeciej klasie panowie w technikum stają się ni stąd ni zowąd takimi dojrzałymi partnerami do dyskusji, którzy uważnie słuchają tego, co się do nich mówi, sami chcą, aby ich słuchać. Mówiąc, wkładają w to dużo serca i rozumu. Ale to jest w trzeciej klasie, gdy już mają dowody osobiste i prawa jazdy, większość z nich ma już za sobą nie tylko pierwsze doświadczenia seksualne, ale spore życie intymne, niejeden z nich przejmuje w domu pałeczkę po dziadku czy ojcu jako gospodarz i głowa rodziny. Wielu z nich pracuje, robi interesy.
To są niby ci sami faceci, których się poznało dwa – trzy lata wcześniej, przynajmniej tak samo każdy z nich ma na imię i nazwisko i trochę przypomina z wyglądu tego dzieciaka z pierwszej klasy. Gdybym tak jednak w klasie maturalnej miał każdego ucznia postrzegać przez pryzmat pierwszego wrażenia, jakie na mnie zrobił w pierwszej klasie i przez kilka pierwszych miesięcy naszej znajomości, nie zwracając uwagi na to, jak bardzo się zmienił, robiłbym sobie i uczniom wielką krzywdę.
Taki Marcin na przykład był w pierwszej klasie nadpobudliwym dzieciakiem ubliżającym kolegom w niewybredny sposób, mającym trudności z usiedzeniem w ławce i zwykle lekko rozkojarzonym. Jeszcze na początku drugiej klasy trzeba go było ciągle monitorować, bo jedyne co go interesowało na angielskim to skąpo czy raczej wcale nieodziane panienki w najbardziej perwersyjnych zakątkach internetu, a przy okazji próby infekowania szkolnego serwera rozmaitymi spyware’ami. Dziś jest to prawie dwumetrowy facet z wielkimi barami, który gdy przyjdzie wcześniej na lekcje, prosi o płytę z programem i włącza sobie powtórki podczas przerwy, a kiedy mamy dwie lekcje pod rząd, w przerwie też robi powtórki. Czasami podnosi rękę i mówi „E, sprawdzę sobie pocztę, dobra?”.
W zasadzie gdyby rozwój Marcina zatrzymał się dla mnie na tym etapie, na jakim Marcin był dwa lata temu, na lekcji powinien siedzieć zakuty w kajdanki i przywiązany do swojego krzesła. Tymczasem jest to facet, który – kiedy wstaje i mówi że „idzie się odlać” – wiem, że za moment wróci i nie zwiedzi po drodze całego świata.
Marcin z pierwszej klasy był o rok starszy od Güntera Grassa, który w 1942 roku marzył o pływaniu w łodzi podwodnej i zgłosił się do wojska. Chciał się wyrwać z domu, chciał pływać U-bootem.
Marcin z pierwszej klasy był sympatycznym, ale głupim gnojkiem. Gdyby go oceniać na podstawie tego, jaki wtedy był, nigdy nie powinien mieć prawa przystąpić do matury, iść na studia, zakładać rodziny, zostać burmistrzem czy prezydentem Rzeczypospolitej. Tymczasem Marcin, którego dzisiaj znam, śmiało mógłby zostać Prezydentem Rzeczypospolitej już teraz. Tyle, że zgodnie z ordynacją wyborczą póki co może co najwyżej zostać radnym. Wkrótce będzie mógł starać się o zostanie posłem.
Jest taki polski poseł, który zachowuje się dużo mniej poważnie niż Marcin. Dzisiaj jako jeden z największych autorytetów moralnych (za takiego się widać uważa) potępił Güntera Grassa za to, że jako siedemnastolatek był przez krótki okres czasu w Waffen-SS. Poseł ten, Jacek Kurski, niejednokrotnie wygadywał głupoty by doraźnie rozprawić się z politycznym przeciwnikiem. Ostatnio oskarżał Platformę Obywatelską i komitet wyborczy Donalda Tuska o rzekome finansowanie kampanii wyborczej przed wyborami prezydenckimi oraz parlamentarnymi z pieniędzy nielegalnie wyprowadzonych z PZU. Dość szybko okazało się, że argument wysunięty przez Kurskiego był niewypałem i w rzeczywistości prędzej mógłby obciążać jego własną partię, niż Platformę. Ziejąca z jego filmu „Nocna zmiana” niechęć do wszystkiego, co postępowe albo lewicowe, mnie osobiście przyprawia o dreszcze.
Kurski mówi o sobie, że jest człowiekiem walącym prosto z mostu prawdę prosto w twarz. Powiedział na przykład o Marianie Krzaklewskim „rozlazła baba”, o Unii Wolności „Żydzi i masoni”, o Lechu Wałęsie „polityczny trup”. Za swoją gadkę znany jest pod pseudonimem bulteriera swojej partii.
Ja bardzo sobie cenię facetów, którzy mówią prosto z mostu. Cenię sobie prostych facetów. Sam za takiego się uważam. Bardzo szanuję szczerych ludzi, którzy mówią, co myślą. Pod warunkiem, że myślą.
Dawno nie słyszałem, żeby Marcin pieprzył bez sensu niczym Jacek Kurski. Wydoroślał po prostu. Bez wahania zagłosuję na niego w każdych wyborach, w jakich się zdecyduje startować. Bo obecny Marcin myśli, zanim powie.
Mój ojciec jest rówieśnikiem Grassa. W 1945 roku, gdy Grass nie był już w Waffen-SS, mój ojciec przeszmuglował z sąsiedzkiego klasztoru ojców Jezuitów, z którego właśnie przed Rosjanami uciekli niemieccy żołnierze, drewniane, malowane politurą narty. Na tych nartach czterdzieści lat po zakończeniu wojny uczyłem się jeździć.
Jeśli dobrze rozumiem Jacka Kurskiego, to choćbym niczym Grass był laureatem Nobla i największym pisarzem mojego narodu, to jestem naznaczony tym piętnem, tą skazą, bo nauczyłem się jeździć na nartach na parszywych, pohitlerowskich nartach z piwnicy mojego ojca. Bo jako nastolatek nie rozumiałem, że na tych nartach jeździli hitlerowscy SS-mani.
Mój ojciec jako nastolatek po raz pierwszy w życiu zobaczył film, gdy pomalował kaloryfery w kinie dla niemieckich żołnierzy przy Al. Kościuszki w Częstochowie – dziś jest tam oddział PKO BP. Jak rozumiem jest mocno niestosowne, że dzisiaj prowadzę kółko filmowe w internacie mimo tej haniebnej karty z życiorysu mojego ojca. Myślę, że aby odkupić tą winę, powinienem raz na zawsze zrezygnować z chodzenia do kina, a może i z centralnego ogrzewania.

Bez wniosków z historii

Kto czyta dzisiaj Mein Kampf Adolfa Hitlera? Wbrew pozorom, nie tylko historycy, łatwo się o tym przekonać oglądając komentarze pod tą pozycją w internetowych księgarniach. Bynajmniej, nie jest to książka podlegająca jednoznacznej ocenie, a zdania o niej wśród internautów, klientów i czytelników są bardzo rozbieżne. Nie wszystkich Mein Kampf przeraża, budzi u nich ohydę i spotyka się z bezwzględnym potępieniem.

Jezus i Hitler. Można ich obu kochać, albo obu nienawidzić. Co ważne, trzeba sobie zdać sprawę, że nieśli ze sobą to samo przesłanie i spotkał ich obu ten sam los.

Taki komentarz pod kontrowersyjnym tytułem autorstwa jednego z monstrów historii wypatrzył autor artykułu w The Awl i wydaje się, że trzeba się liczyć z tym, że osób, do których skrajne, nie tylko hitlerowskie poglądy docierają i przemawiają, nigdy w społeczeństwie nie zabraknie.

Mam dopiero 17 lat, a już przeczytałem tę książkę od dechy do dechy dwukrotnie. […] Społeczeństwo współczesne powinno się otworzyć na tę książkę. Świat byłby o wiele lepszym miejscem.

Gdy niedawno z rąk tak zwanego Państwa Islamskiego zginął amerykański dziennikarz James Foley, media mainstreamowe na Zachodzie zatrzęsły się z oburzenia. Tymczasem mało się mówi o tym, co tak naprawdę powiedział James Foley przed swoją egzekucją (skądinąd niepojęte jest dla mnie, że z takim opanowaniem i przekonująco mówił dokładnie to, czego oczekiwali od niego jego zabójcy, mając jednocześnie świadomość, że i tak nie ocali to jego życia). Nie ma też prawdziwej refleksji nad tym, dlaczego w Syrii i Iraku po stronie Islamskiego Państwa Iraku i Lewantu walczą setki przybyszy ze Stanów Zjednoczonych, Wielkiej Brytanii i wielu innych krajów kultury zachodniej.
Jak pokazuje Max Fisher, sympatie dla Kalifatu w krajach Unii Europejskiej są zaskakująco wysokie. Co jeszcze ciekawsze, Kalifat zdaje się budzić większą sympatię u Francuzów, niż u Palestyńczyków.
Dzisiaj, gdy w wyborczych sondażach w Polsce pną się w górę politycy, którym wydaje się, że w polskim interesie narodowym jest uderzenie szarżą na Kreml i zagrożenie szabelkami Putinowi, wydaje się, że faktycznie – jak to powiedział niedawno z trybuny sejmowej premier – naczytali się za dużo romantycznych powieści. Ale to nie zmienia faktu, że mogą namieszać, a dzisiejsza awantura w Sejmie zdaje się być tego prognozą. Jedni mogą bezkarnie chodzić i pieprzyć farmazony o tym, jak to rzekomo najwyżsi urzędnicy państwowi uknuli spisek, by zamordować prezydenta Kaczyńskiego, a innym nie wolno nawet wpaść na pomysł powołania oficjalnej komisji śledczej do zbadania tego, czy ci pierwsi dochowali wszystkich procedur i zachowali wszystkie środki ostrożności demontując polski wywiad. Liczne karykatury i szkaradzieństwa na postumentach polskich miast, miasteczek i wsi stoją sobie spokojnie, bo oddają cześć oficjalnemu obiektowi kultu, a tęcza na Placu Zbawiciela cyklicznie płonie i trzeba wydawać krocie na jej ochronę i odbudowę.
Obawiam się, jednym słowem, że Pan Opticum ma rację. Wszyscy – według jego obliczeń – mamy przejebane.

Urodziny

Powinienem dzisiaj być zupełnie gdzie indziej, niż jestem. Wyszło nie tak, jak należy. Przepraszam.
Ale, jak mówi Małgosia, przyjedziecie i nadrobimy. Bardzo Wam dziękuję za to, że niektóre role się odwróciły w tym roku. I chociaż z naszej wspólnej imprezy zrobiły się trzy – w Andegawenii, Bawarii i Małopolsce (jaka ta Europa malutka, kto by to pomyślał), to jesteśmy dużo bardziej razem niż rok temu. W życiu już tak jest, nie jest łatwo. Wyboje są.
Przy okazji, najlepszego dla Margoli. Jej urodziny też dzisiaj są. Ciekawe, czy jeszcze tu zagląda.

Polska, Polska ponad wszystko

Polityk jednej z parii popularnych wśród wielu moich znajomych popełnił ostatnio gafę wobec płci tak zwanej pięknej, po czym tłumaczył się z tej nieszczęsnej twitterowej wpadki w iście patriotyczny sposób, a mianowicie twierdząc, że cytował jedynie klasykę polskiej muzyki rozrywkowej, zespół Big Cyc.
Warto wiedzieć, zanim się coś nazwie polskim, że tak naprawdę wszystko przychodzi z zachodu, a wiele rdzennie polskich rzeczy jest po prostu niemieckie.

Cała moja młodość, spędzona w cieniu kultowego hitu zespołu Kobranocka, legnie w gruzach, dopóki nie przyznam, że wszystko, co wydawało mi się na wskroś swojskie i polskie, nie przyszło zza Odry. Die Toten Hosen wymyślili wszystko to, co wspominam z moich najbardziej szalonych lat, także to, co wydawało mi się rdzennie polskie.

Na szczęście, młodość tych o dwadzieścia lat młodszych, fanów zespołu Ich Troje, też legnie w gruzach, dopóki nie ukłonią się głęboko przed Niemcami.

Paskudni, pozbawieni taktu Niemcy, przyjeżdżają potem nawet do nas, do uświęconego polskimi relikwiami Krakowa, do klubu studenckiego na naszym miasteczku akademickim, na które przez działki i lotnisko maszerują moi studenci, i robią sobie jaja z naszego najświętszego patriotyzmu, włączając w jego bezczeszczenie polskich artystów, pewnie niczego nieświadomych.

A czasami, wredne i podstępne niemieckie małpy, dla niepoznaki śpiewają po angielsku. Nie ma to jak XIX wiek. Miejmy nadzieję, że w najbliższych wyborach zwyciężą wreszcie partie, które w tym XIX wieku utknęły na dobre. Zrobią porządek z tymi ohydnymi Niemcami. Te wszystkie złe siły pchnęły nas za daleko do przodu. Trzeba by cofnąć zegar. Najlepiej do lat trzydziestych XX wieku.

Ten wpis ze szczególnymi pozdrowieniami dla Sandry i Alberta, z zaproszeniem na grilla. I nikomu nie wolno się z tego śmiać. A moim ulubionym artystą niemieckim jest w rzeczywistości Westernagen.

Karnawał w Kolonii

Według przepowiedni Malachiasza, listy krótkich sentencji łacińskich, opisujących rzekomo wszystkich papieży, będącej w rzeczywistości fałszerstwem mającym doprowadzić do wyboru pożądanego kandydata, kolejny papież, którego kolegium kardynalskie wkrótce wybierze, będzie ostatnim. Pontyfikat „Piotra Rzymianina” ma się zakończyć zniszczeniem Rzymu i Sądem Ostatecznym. Końcowe zdanie przepowiedni brzmi:

In persecutione extrema S. R. E. sedebit Petrus Romanus, qui pascet oves in multis tribulationibus: quibus transactis civitas septicollis deruetur et judex tremendus judicabit populum. Finis.

Abdykacja Benedykta XVI, określanego w przepowiedni jako „Gloria olivae”, zaskoczyła mnie i wstrząsnęła mną silnie, chociaż na instytucję kościelną od dawna patrzę z boku i z dużym dystansem. Przykleiłem się do telewizora na dobre półtorej godziny i słuchałem z zapartym tchem, co mają do powiedzenia na ten temat polscy hierarchowie, księża, dziennikarze stacji religijnych i innych mediów, a także zwykli Polacy – wierni i trzymający się z dala od kościoła. Nie licząc przerw na reklamę, każda minuta w polskich stacjach informacyjnych była poświęcona decyzji papieża, nawet jeśli przez chwilę można było odnieść inne wrażenie.

Znudzony trochę słuchaniem ciągle tych samych osób, tych samych komentarzy, utrzymanych w tym samym tonie, pomyślałem ze szczerym zainteresowaniem, że warto by było posłuchać, jak na decyzję o ustąpieniu z papieskiego tronu niemieckiego papieża patrzą nasi sąsiedzi Niemcy.
Przejrzałem szybko wszystkie niemieckie kanały, jakie akurat miałem pod ręką dostępne. Leciały na nich filmy i teleturnieje, a na niemieckiej „jedynce” (ARD) trwała transmisja karnawałowej parady w Kolonii, mieście, do którego Benedykt XVI udał się w swoją pierwszą podróż apostolską podczas dobiegającego właśnie końca pontyfikatu. Rozentuzjazmowani uczestnicy pochodu wymachiwali kwiatami, tańczyli w kolorowych, pomysłowych przebraniach, pozdrawiali rozbawionych przechodniów i obserwatorów, licznie zgromadzonych na trasie ich marszu. Po półgodzinnym oglądaniu parady przełączyłem się ponownie na obsesyjnie przejęty losem opuszczanego przez Benedykta XVI tronu Stolicy Piotrowej kanał, określany przez niektórych mianem „polskojęzycznej telewizji niemieckiej”. A obojętność Niemców na to, co wydarzyło się właśnie w Rzymie, i co nie ma precedensu w historii współczesnej, kazała mi się zastanowić nad tym, czy przepowiednia Melechiasza nie okaże się czasem w pewnym sensie prawdziwa. Sąd Ostateczny to może nie przyjdzie, Rzym jako miasto w ruinach może nie legnie, ale instytucja papiestwa zdaje się dobiegać końca, nie tylko dlatego, że Melechiasz przewidział dla Benedykta XVI tylko jednego następcę. Człowiek, którego poprzednicy decydowali o losach państw i narodów, okazuje się być mniej interesujący, niż ludzie pajacujący na ulicach Kolonii.