Nie lubię pisać o czymś, o czym zupełnie nie mam pojęcia, więc przed napisaniem tego wpisu zainstalowałem i odinstalowałem Pokemon Go, a między tymi czynnościami nawet – zaskoczony – znalazłem dwa Pokemony na działce, za której wieczyste użytkowanie właśnie piętnastokrotnie zwiększono mi opłatę. Teraz już chyba rozumiem, czemu.
Pokemon Go to gra na urządzenia mobilne, która łącząc dane z GPS z obrazem z kamery przenosi nas do rzeczywistości wirtualnej, połączonej jednak ze światem realnym. Gracz zasadniczo chodzi po mieście patrząc w ekran smartfona, szukając po okolicy Pokemonów i łapiąc je. Pokemony, które uda się schwytać, można – tak jak w kultowej bajce – trenować i wystawiać do walk z Pokemonami innych trenerów.
Do gry ani nie zachęcam, ani jej nie krytykuję. Niektórzy moi znajomi zaczęli się w to bawić, mnie gry komputerowe nigdy jakoś specjalnie nie wciągały, ale rozumiem, że mogą być atrakcyjne, doceniam też pomysł wykorzystania rzeczywistości rozszerzonej w tak prosty sposób, w dodatku bez wielkich wymagań sprzętowych.
Ale ten przydługi wstęp wynika z prostej przyczyny. Otóż kilka dni temu usłyszałem rozmowę, w której młoda, atrakcyjna dziewczyna, cieszyła się z istnienia Pokemon Go i mówiła, że jej życie wręcz się dzięki tej grze zmieniło i nabrało sensu. Wreszcie nie trzeba siedzieć w domu i nudzić się, wreszcie jest po co wyjść na miasto. Wreszcie można się z kimś spotkać, by podzielić się informacjami i wskazówkami. Wreszcie życie przestało być nudne i bezcelowe.
No tak, a ja początek sierpnia spędziłem w domu, z Andrzejem Bursą, nowym numerem tygodnika Polityka i z dramatem Harry Potter and the Cursed Child, którego premiera miała miejsce w Londynie 31 lipca. Cóż ja mogę wiedzieć o sensie życia albo o tym, jak walczyć z nudą… Na szczęście ta młoda, atrakcyjna dziewczyna może się już ruszyć z domu i nie musi się męczyć w samotności. Gdyby nie Pokemon Go, na pewno nie miałaby dokąd pójść, nikt nie chciałby jej nigdzie zabrać i nikogo by w ogóle nie zainteresowała…