Media ekscytują się ujęciem Kajetana Poznańskiego, kulturalnego i inteligentnego bibliotekarza z… Warszawy, którego policja wytropiła na Malcie, i to bynajmniej nie tej w Poznaniu. Kajetan Poznański zamordował swoją znajomą, a przy okazji spekulowania na temat motywu zbrodni dość dużo się ostatnio trąbiło o jego obsesji na punkcie jedzenia ludzkiego mięsa.
Tymczasem wystarczyło mi pójść do jednego z pobliskich sklepów, w którym nawiasem mówiąc dość często robię zakupy, i w którym pracuje kuzynka mojej sąsiadki, by ciarki przeszły mi po plecach. Wygląda na to, że koneserzy ludzkiego mięsa są bliżej nas, niż nam się wydaje.
Tag: Poznań
Wiwat Pan Tadeusz
Ten odgrzewany kotlet sprzed trzech lat niech będzie pożegnaniem dla Prezydenta Komorowskiego, którego kadencja wkrótce się kończy. Oby jego następca nie był tak straszny, jak się tego obawiam…
Cała Polska czyta „Pana Tadeusza”. Czyta Prezydent i jego żona, nikt nie chce być gorszy.
Od kilku dni dość często przebywam u mojego sąsiada, emerytowanego polonisty. To właśnie u niego zobaczyłem w Telewizji Polskiej wiadomość, która obu nas doprowadziła do łez. Tyle, że ze śmiechu.
Jak bowiem donosi regionalna telewizja z Poznania, w tamtejszym Gimnazjum Numer 43 grono pedagogiczne i uczniowie wspólnie znaleźli sposób na ubóstwo językowe wśród młodzieży i – zamiast biegać za piłką czy wyprawiać inne bezeceństwa – gimnazjaliści zbierają się na przerwach na boisku i na zmianę z nauczycielami czytają na głos klasykę literatury. Przypuszczam, nawiasem mówiąc, że rozstawienie sprzętu nagłaśniającego, a potem jego demontaż, zajmują komuś połowę lekcji poprzedzającej przerwę i następującej po niej.
Podobno pomysł zdał egzamin, chociaż patrząc z Julianem w ekran telewizora mieliśmy trudności z wypatrzeniem wśród rzędów dzieciaków stojących z założonymi rękami kogoś rozentuzjazmowanego lekturą trzynastozgłoskowca, kiwającego się rytmicznie, zasłuchanego z rozmarzoną miną, zachwyconego pięknem języka. Ale to pewnie nasza wina, bo ja byłem przemęczony po całym dniu pracy, a Julian miał świeżo zakroplone oko. Inaczej na pewno dopatrzylibyśmy się jakiegoś sensu w rewolucyjnym pomyśle zagospodarowania uczniom długiej przerwy przez nauczycieli poznańskiego gimnazjum. Podobno niektórzy żałują, że przerwa trwa tylko piętnaście minut, ale wierzą, że i te piętnaście minut pozostawi w głowach gimnazjalistów niezatarty ślad.
Na pewno. Ja też w to głęboko wierzę. Nauczycieli i dyrekcję z Poznania podziwiam za kontakt z rzeczywistością, wspólny język z młodzieżą i nowatorskie podejście do produktywnego spędzania czasu podczas przerwy śródlekcyjnej. W końcu rozprostować kości, zjeść kanapki czy załatwić potrzeby fizjologiczne można zawsze podczas lekcji, a przerwa powinna być wykorzystana na coś poważniejszego.
Inne stulecie
Zaczynałem pracę w XX wieku, a teraz jest już XXI wiek. Wprawdzie gdy zaczynałem pracę, od końca stulecia dzieliło nas już tylko sześć lat, a i nowe stulecie zaczęło się stosunkowo niedawno, ale świat jest jednak teraz zupełnie inny niż był.
Pamiętam, jak wtedy – u schyłku XX wieku – pojechałem z maturalną klasą Technikum Rolniczego na targi rolne do Poznania. To była młodzież głównie ze wsi, ale także z podkrakowskich miasteczek. Jechaliśmy pociągiem, więc – by zaoszczędzić sobie jeżdżenia w tę i z powrotem – umówiliśmy się na dworcu głównym w Krakowie (to był nawiasem mówiąc zupełnie inny dworzec niż ten, który w tym samym miejscu stoi obecnie). I tu się zaczęły problemy. Przynajmniej połowa uczniów z tej było nie było maturalnej klasy nie miała pojęcia, jak dojechać do dworca. Owszem, dojechać “nyską” na Rybitwy każdy umiał, ale Kraków to było jakieś tajemnicze miasto, do którego jedzie się z Nowej Huty nie do końca wiadomo jak i nie całkiem wiadomo w którym kierunku. Poumawiali się po kilka osób i w grupach dojechali z Czyżyn. Ten przejazd z Czyżyn do Krakowa też był – jak się potem dowiedziałem – bardzo trudny. Trzeba było bowiem kupić bilet tramwajowy, a potem jeszcze go skasować podejrzawszy jak inni ludzie to robią. Żeby wejść do tramwaju, trzeba było wcisnąć guzik przy drzwiach, więc ktoś tam przyjechał dopiero drugim tramwajem, bo jak był sam na przystanku, to nie umiał sobie otworzyć drzwi. Dworzec w Krakowie okazał się przerażająco ogromny i trzeba było się szukać biegając z miejsca na miejsce, bo nie każdy potrafił dotrzeć na właściwy peron.
Jechaliśmy pociągiem do Częstochowy, bo mieliśmy zahaczyć o Jasną Górę i moich rodziców, a potem mieliśmy połączenie z dworca na Stradomiu. W Częstochowie wysiedliśmy z pociągu i zjechaliśmy schodami ruchomymi w hallu dworca po zachodniej stronie. Wychodzę na zewnątrz i czekam na resztę, a tymczasem okazuje się, że kilku co by nie mówić dwudziestoletnich uczniów właśnie wjeżdża schodami z powrotem na górę, żeby sobie jeszcze raz zjechać (to był ich pierwszy raz). I nigdy nie zapomnę wzroku Pawła, dwudziestoletniego dryblasa, który podbiega do mnie i pyta: “Panie profesorze, mogę sobie jeszcze raz zjechać? Mogę?”.
Robimy sobie zakupy do kolacji w małym supermarkeciku w centrum Częstochowy, w Billi. Dla wielu z uczniów to pierwsze w życiu zakupy w sklepie samoobsługowym.
W Poznaniu pamiętam niedowierzanie, z jakim uczniowie korzystali z darmowej degustacji wędlin i piwa na targach. Nikt z nich nie był wcześniej na żadnej wystawie, targach, nie było jeszcze hipermarketów, promocji i degustacji. Nie mogli zrozumieć, dlaczego można się najeść i napić za darmo.
A teraz jest wiek XXI. Lecę z Maćkiem i Arturem, obaj są uczniami Technikum Mechanizacji Rolnictwa, mają po osiemnaście lat i mieszkają na wsi, na dziesięciodniową praktykę do Włoch. Kolega z pracy, Paweł, odwozi nas służbowym samochodem szkolnym na lotnisko. Po drodze panowie są wyraźnie zorientowani, jak można ominąć korki. Żaden z nich nie pamięta czasów, gdy nie było autostrady ani obwodnicy. Ani w Balicach, ani na lotnisku Malpensa w Mediolanie nic poza biustem barmanki w zasadzie nie robi na nich wrażenia, czują się swobodnie i wiedzą, do czego wszystko służy. W Balicach czekamy kilka godzin, bo w Mediolanie jest mgła i nasz samolot jest opóźniony, panowie sami poruszają się po terminalu, robią zakupy, Maciek wychodzi “pooddychać”. Na miejscu, w Mediolanie, Artur pierwszy wypatruje nasze bagaże i zdejmuje je z taśmy.
Kilka dni później znajoma Włoszka umawia się ze mną i Arturem w jednym z największych centrów handlowych Europy. Parkujemy na jednym z wielu parkingów, na jednym z wielu poziomów, jeździmy schodami ruchomymi z galerii do galerii. Artur czuje się jak u siebie w domu, bo to “taka Plaza”, a sposób oznakowania parkingów jest mu znajomy, bo przypomina ten z Galerii Kazimierz.
Bardzo się cieszę z tego, że XXI wiek jest inny niż był XX. Bardzo się cieszę, że zmiana poszła w tym kierunku, a nie w przeciwnym. Modlę się, bym za dziesięć lat mógł powiedzieć, że ten kierunek się nie zmienił. Że wbrew obawom, jakie odczuwam chwilami po obejrzeniu wiadomości (ograniczanie swobód obywatelskich i budowanie państwa policyjnego w Stanach, nacjonalistyczne i ideologiczne rządy w Polsce po ostatnich wyborach, a także wiele innych niepokojących znaków), kolejne pokolenie moich uczniów i uczennic będzie miało jeszcze bliżej do reszty świata, niż obecne. Że mimo usilnych starań dla kolejnych roczników uczniów i uczennic będę coraz bardziej muzealnym eksponatem, który nie jest w stanie za nimi i za światem, w którym żyją, nadążyć. Że będę ich coraz mniej rozumiał, mimo że będę zawsze próbował.
Tamci uczniowie z ubiegłego stulecia też żyją teraz w innym świecie. Tym tramwajem, do którego nie umieli wsiąść, niektórzy z nich zajechali w końcu bardzo daleko. Pokończyli studia, pozakładali rodziny, pobudowali domy. Niektórzy nie mają dziś wiele wspólnego z tym życiem, które znali dziesięć lat temu. Pewnie niewielu z nich jeździ już stać kilka nocy pod rząd z kalafiorami na Rybitwach. Łukasz mieszka na stałe w Nowym Jorku i nie może się wyrobić z zamówieniami, takim jest cenionym fachowcem w robotach wykończeniowych na budowie. Ewa, Grzegorz, Marek, Piotr i Ilona, których uczyłem w XX wieku, są teraz moimi kolegami z pracy i razem uczymy kolejne roczniki młodzieży. Gospodarstwa tych, którzy pozostali na wsi, są zupełnie inne niż te, z których tamtego poranka wyjechali do Poznania na targi.
Artur ogląda w pokoju we Włoszech stację Viva Polska, nie zna za bardzo Lecha Janerki, tego dziadka, z którym właśnie przeprowadzają wywiad. Ale nie dziwi go to, że tu, we Włoszech, może oglądać polską telewizję. Nie dziwi go to, że w kieszeni jego spodni dzwoni właśnie telefon, bo jakaś dziewczyna w Polsce przypomniała sobie o nim. Mam nadzieję, że za kolejne dziesięć lat Artur siedząc gdzieś w pokoju z jakimś młodszym od siebie o piętnaście lat gościem, będzie mógł – podobnie jak ja teraz – powiedzieć, że świat zmienia się na lepsze i że idzie do przodu.
Ten wpis to odgrzewany kotlet sprzed … dziewięciu lat. Za rok okaże się, czy wyrażone w nim życzenie się spełniło. Oby się spełniło. To najlepsze życzenie, na jakie mnie stać w przeddzień inauguracji nowego roku szkolnego.
Krzyżowanie teatru
Dominikanin, ojciec Tomasz Dostatni, widział spektakl „Golgota Picnic” i nie czuje się zgorszony. Przypomina „Apocalypsis cum Figuris” w reżyserii Jerzego Grotowskiego, który w latach siedemdziesiątych spotkał się z krytyką władz kościelnych, w tym z kategorycznymi słowami prymasa Wyszyńskiego podczas kazania na Wawelu, a po dwudziestu latach, w 1998 roku, w Rzymie, to samo przedstawienie otrzymało od kościelnego jury, z kardynałem Glempem jako przewodniczącym komitetu honorowego, międzynarodową nagrodę artystyczną Fra Angelico.
Podobne kontrowersje budziła od początku rock opera „Jesus Christ Superstar”. Nie dość, że w oryginalnej obsadzie rolę Jezusa powierzono wokaliście Deep Purple, Ianowi Gillanowi (a w Polsce Markowi Piekarczykowi z TSA), a obecnie w jednej z polskich telewizji można obejrzeć przedstawienie z gwiazdami takimi, jak Ben Forster, Melanie C i Tim Minchin („wojujący” ateista), to jeszcze Judasz i Maria Magdalena są w tej operze postaciami pozytywnymi. Dzisiaj, czterdzieści kilka lat po światowej premierze, polscy księża i biskupi nie protestują przeciwko emisji spektaklu z londyńskiej O2 Arena, a większość z nich pewnie nie widzi w nim nic niestosownego.
Sztukę Rodrigo Garcíi można kupić na Amazonie. Wyczytałem na Wikipedii, że intencją argentyńskiego dramaturga była krytyka społeczeństwa konsumenckiego i wyrażenie żalu nad losem ludzkości i jej odejściem od nauczania Jezusa. „Golgota Picnic” bez przeszkód pokazywana była w Madrycie przez kilka miesięcy, natomiast w Tuluzie i w Paryżu spektakle budziły kontrowersje i połączone były z demonstracjami przeciwników (i kontrdemonstracjami obrońców wolności słowa).
W Polsce katoliccy fundamentaliści skutecznie zastraszyli organizatorów poznańskiego festiwalu na Malcie i kameralne, przeznaczone dla niespełna dwustu widzów przestawienie, nie odbędzie się. Jeśli ktoś chce posłuchać „Siedmiu ostatnich słów Chrystusa na krzyżu” Józefa Haydna, to może. Ale nie podczas przestawienia „Golgota picnic”, podczas którego wykonuje je nagi pianista. To tu tak naprawdę stało się w ubiegłym tygodniu coś niebezpiecznego dla wolności słowa w Polsce, nie w redakcji jednego z tygodników.
Na zdjęciu powyżej katolicy protestujący przeciw „Golgocie” w Tuluzie w 2011 roku. Pozwolono im sobie poprotestować, a kto chciał, na spektakl poszedł i obejrzał. Inaczej niż w Poznaniu.
Wartości rodzinne
Władysław, ojciec geja, a także Elżbieta, Aneta i Rafał, których córki są lesbijkami, bulwersują ulice Warszawy, Krakowa, Poznania, Wrocławia i Górnego Śląska. Redaktor naczelny dużego polskiego tygodnika, posłanka jednej z największych partii opozycyjnych i paru innych zdenerwowanych celebrytów histeryzuje coś o homoseksualnej propagandzie, o gwałceniu wartości, o burzeniu tradycyjnego modelu rodziny, a także uniemożliwianiu rodzicom wychowywania dzieci w zgodzie z własnym sumieniem.
Z zainteresowaniem oglądam zdjęcia billboardów w internecie i zastanawia mnie, w czym miłość i empatia między rodzicami a dziećmi pokazywanymi na tych plakatach są sprzeczne z wartościami rodzinnymi obowiązującymi w tym „tradycyjnym modelu”.
Na billboardach nie ma par jednopłciowych w intymnych pozach, ale zdjęcia rodziców z dziećmi. Rodzice na plakatach pokazują, że dzieci nauczyły ich, jak ważne jest być sobą, być odważnym i mówić otwarcie. Demonstrują wzajemną miłość i zaufanie. To się nie mieści w tradycyjnym modelu rodziny? W rodzinach pana Lisieckiego, pani Pawłowskiej i innych oburzonych było lub jest inaczej? To serdecznie współczuję.