Odgrzewany kotlet sprzed roku. Po tym, jak „Charlie Hebdo” w rocznicę zamachu opublikował numer z uzbrojonym w kałasznikowa judeochrześcijańskim Bogiem na okładce, z napisem „L’assasin court toujours (Sprawca wciąż na wolności)”, zaskakująca liczba tych, którzy rok temu jednoznacznie bronili magazynu, dzisiaj podziela oburzenie muzułmanów…
Kilka dni temu w jednej z krakowskich księgarni na półkach wyłożony został francuski tygodnik satyryczny „Charlie Hebdo”. Tłumy chętnych na niego raczej się nie rzuciły. Z całą sympatią dla Francji, Paryża i wolności słowa, język znad Sekwany nie jest powszechnie znany w Polsce, a cena jednego egzemplarza czasopisma – około 40 złotych – jest lekko wygórowana.
Poza tym łatwo się jest może solidaryzować przeciwko „islamskim terrorystom” i rzucać slogany o obronie chrześcijańskich wartości przed „dzikimi hordami ze wschodu”. Ale dla „Charlie Hebdo” nie ma żadnych świętości i nie jestem pewien, czy czasopismo, które na Boże Narodzenie umieściło na okładce Matkę Boską w ginekologicznym rozkroku, może się spodziewać dużych zysków nad Wisłą. Nawet jeśli największy Empik w mieście nie sąsiaduje już z Kościołem Mariackim.
Dużo bardziej gustowna satyra, w której obiektem kpin była religia i związane z nią osoby lub przedmioty kultu, musiała się już w Polsce zmagać z obowiązującym nadal Artykułem 196 Kodeksu Karnego. Dlatego w postawie niektórych Polaków stających w obronie ofiar w redakcji „Charlie Hebdo” nietrudno się doszukać nutki hipokryzji. Jeśli chodzi o naśmiewanie się z islamu i proroka Mahometa, bronią wolności słowa i są za nią gotowi umierać, ale papież (zwłaszcza ten jeden) albo dogmaty ich własnego kościoła nie podlegają krytyce.