Czyżyny: tu technologia spotyka się z magią

Nie raz i nie dwa pisałem o świecie, w którym technologia i magia splatają się w jedno, gdzie nauka spotyka się z fantazją, o kampusie Politechniki Krakowskiej w Czyżynach, gdzie od kilkunastu lat pracuję, czarodziejskim miejscu wyjętym jakby z powieści J. K. Rowling. Ucząc tutaj angielskiego (ale i samemu się ucząc) zawsze wiedziałem, że jest coś wyjątkowego w tym miejscu, i dzieliłem się zaskakującymi przygodami, jak spotkania z jednorożcami, które błąkają się po kampusie o zmierzchu, a w czasie pandemii wypatrywały studentów i wykładowców przez okna w środku dnia. Pisałem o magicznych ruchomych schodach ukrytych za bramą do Hogwartu w budynku G, zaczarowanych tak, by zmieniać swoją pozycję, prowadząc do różnych pięter i korytarzy, co sprawia, że poruszanie się po szkole magii w Czyżynach staje się przygodą samo w sobie. Podobnie jak podróż zaczarowaną windą. Pisałem o wybitnych pracownikach naukowych, którzy – niczym czarodzieje – tworzą cuda techniki i rozwiązania, które wydają się wprost magiczne.

Zupełnie nie wiem, dlaczego nigdy nie wspomniałem o tym, że mamy u siebie w Czyżynach swój Hogwarts Express i nasz własny magiczny peron. To tu co roku dobroduszny Hagrid otacza opieką zdezorientowanych pierwszoroczniaków i prowadzi ich na inaugurację roku akademickiego w Muzeum Lotnictwa, do akademików, na szkolenia BHP i biblioteczne, a także na spotkania ze starszymi kolegami z samorządu studenckiego i z ich kierunku. Dla starszych, którzy wychodzili z Pantografu na magicznym peronie, pojedyncze skinienie głowy od Hagrida jest jak powitanie starego przyjaciela, którego obecność oznacza bezpieczeństwo i ciepło, jakie czekają na nich na kampusie.

Tak, dobrze przeczytaliście, mamy w Czyżynach peron magicznego pociągu Hogwarts Express! Peron 9¾, który przenosi nas prosto do świata czarów i magii, a właściwie peron na stacji w Hogsmeade, bo perony 9¾, z których przyjeżdżają nasi studenci, znajdują się w rozmaitych zakamarkach Lubelszczyzny, Małopolski, Podkarpacia, Śląska, Ziemi Świętokrzyskiej, Opolszczyzny czy Illinois. Może się to wydawać dziwne, ale wierzę, że technologia i magia mają ze sobą więcej wspólnego, niż mogłoby się wydawać na pierwszy rzut oka. W końcu, czy nasze codzienne życie nie stało się już trochę jak magia dzięki technologii? Smartfony, które pozwalają nam rozmawiać z ludźmi na całym świecie, komputery, które potrafią rozwiązywać złożone problemy w ułamku sekundy, czy nie są to cuda współczesnego świata? Odkrycie magii tego peronu przypomniało mi, jak ważne jest, abyśmy jako nauczyciele akademicy zachęcali naszych studentów do otwartości na nowe doświadczenia, do kreatywności i do poszukiwania magii w codziennym życiu. Nauka to nie tylko liczby, formuły i algorytmy; to także pasja, odkrywanie nieznanego i poszukiwanie odpowiedzi na pytania, które wydają się niemożliwe.

W Czyżynach granica między tym, co realne, a tym, co magiczne, jest cienka. My, jako społeczność akademicka, mamy moc przekraczania tej granicy każdego dnia. Każdy student, każdy wykładowca na naszym wydziale jest w pewnym sensie magiem swojej dziedziny, odkrywającym tajemnice wszechświata, tworzącym rozwiązania, o których nie śniło się filozofom. Tu każdy dzień jest nową przygodą, a nasza wiedza i kreatywność są naszymi najpotężniejszymi zaklęciami.

W świecie, gdzie każdy z nas codziennie stara się zrozumieć złożoność mechaniki, materiałoznawstwa czy automatyzacji, zaczarowany peron jest przypomnieniem, że magia nie jest tylko fikcją. To metafora innowacji, kreatywności i tego, jak nowe idee mogą przekształcać naszą rzeczywistość. Nasza uczelnia to nie tylko ośrodek technicznej wiedzy i innowacji, ale i miejsce, gdzie wyczarowuje się rzeczywistość. Niech nasze ćwiczenia, seminaria, laboratoria i wykłady będą miejscami, gdzie magia spotyka się z technologią. Niech każdy projekt, każde badanie będzie jak zaklęcie, którego skutki mogą zmieniać świat na lepsze. Każdy z nas ma w sobie potencjał, by zmieniać świat, podobnie jak bohaterowie książek, które tak kochamy.

Podsumowując, powiedzmy sobie prosto z mostu, czemu warto studiować magię na Politechnice Krakowskiej.

Choć idea studiowania magii na Politechnice Krakowskiej może wydawać się czystą fantazją, można ją potraktować jako metaforę dla unikalnych aspektów edukacji technicznej, które mogą przynieść korzyści podobne do tych, jakie przynosiłyby studia magii w świecie fantasy.

Po pierwsze, innowacja i kreatywne rozwiązywanie problemów. Tak jak czarodzieje i czarodziejki pracują nad nowymi zaklęciami i eliksirami, tak studenci uczą się myślenia innowacyjnego, projektowania i rozwiązywania problemów w sposób, który może wydawać się niemal magiczny, tworząc nowe technologie, materiały czy systemy.

Po drugie, możliwość zastosowania w praktyce. Tak jak zaklęcia służą do rozwiązywania codziennych wyzwań w świecie magii, tak umiejętności nabyte podczas studiów technicznych mają bezpośrednie zastosowanie w przemyśle, inżynierii, architekturze i wielu innych dziedzinach.

Po trzecie, nauka przez eksperymenty. Tak jak czarodzieje eksperymentują z różnymi zaklęciami, eliksirami i artefaktami, tak studenci mają dostęp do laboratoriów, gdzie mogą testować swoje teorie, przeprowadzać eksperymenty i uczyć się na błędach, co jest kluczowe w nauce.

Po czwarte, interdyscyplinarność. Podobnie jak magia wymaga znajomości różnych dziedzin, od zielarstwa po zaklęcia, tak i politechnika oferuje specjalizacje, które mogą się przenikać, ucząc studentów, jak łączyć wiedzę z różnych obszarów, takich jak mechanika, elektronika, informatyka czy inżynieria materiałowa.

Po piąte, społeczność i sieć kontaktów. W szkolnej społeczności w Hogwarcie uczniowie uczą się od siebie nawzajem. Tak samo studia na politechnice dają możliwość nawiązywania kontaktów, które mogą przerodzić się w przyszłe współprace zawodowe, mentoring czy wspólne przedsięwzięcia.

Po szóste, rozwój osobisty. Magia pomaga w budowaniu charakteru, odpowiedzialności i odwagi. Analogicznie, studia techniczne kształtują umiejętności analityczne, krytyczne myślenie, wytrwałość i zdolność do pracy w zespole, co jest nieocenione w życiu osobistym i zawodowym.

I wreszcie globalna perspektywa. W świecie fantasy magia jest uniwersalna, choć różnie praktykowana. Uczelnie techniczne często współpracują z międzynarodowymi partnerami, oferując programy wymiany i projekty, które dają studentom globalne spojrzenie na technologię i innowacje.

Choć Politechnika Krakowska nie oferuje w rzeczywistości studiów magii, te analogie pokazują, że edukacja techniczna może być równie fascynująca i otwierająca nowe horyzonty jak zdobywanie umiejętności magicznych.

P. S. Tak, ten wpis został stworzony przy użyciu / ze wsparciem sztucznej inteligencji. To też magia, nieprawdaż?

Kawalerowie nauki

Jak co roku, kilka tygodni temu zalała mnie na LinkedInie fala powiadomień o ukończeniu studiów pierwszego stopnia przez moich byłych studentów i uzyskaniu przez nich tytułu inżyniera. I oczywiście, jak co roku, chociaż mówimy o tym na zajęciach z każdą grupą, wielu z nich zapomniało, że „engineer” to wcale nie jest po angielsku tytuł uzyskiwany po ukończeniu studiów pierwszego stopnia, tylko po prostu zawód. I że w tym znaczeniu inżynierem można być niezależnie od poziomu posiadanego wykształcenia. Pracę inżynierską może wykonywać inżynier po politechnice, magister inżynier, doktor, doktor habilitowany, profesor, ale równie dobrze można pracą inżyniera nazwać fizyczną pracę robotnika mniej wykwalifikowanego. Ba, określenie „sanitary engineer” bywa żartobliwie używane jako eufemistyczne określenie zawodu sprzątaczki lub śmieciarza.

Po studiach pierwszego stopnia w krajach anglojęzycznych otrzymuje się tytuł „bachelor”, wywodzący się z łacińskiego „baccalaureus”. W zależności od rodzaju ukończonych studiów może to być BA (bachelor of arts, studia humanistyczne) lub BSc (bachelor of science, studia ścisłe). W niektórych krajach można się (obecnie lub w przeszłości) zetknąć z tytułami dla zawężonych dziedzin nauki, np. „bachelor of engineering”, „bachelor of technology”, a także „bachelor of education”, „bachelor of laws”, „bachelor of medicine” itp.

Tytułem po ukończeniu studiów drugiego stopnia jest – odpowiadający polskiemu magistrowi – master. Master of Arts, Master of Science itd.

Ale tak jak nikt w Polsce nie powie o sobie, że otrzymał po studiach inżynierskich czy licencjackich bakalarat, tak nikt w krajach anglojęzycznych nie chwali się ukończeniem studiów i otrzymaniem tytułu „engineer”. Brzmiałoby to równie dziwacznie, jak po polsku określanie absolwenta studiów pierwszego stopnia tytułem „kawalera nauki” (dosłowne tłumaczenie angielskiego tytułu).

Warto też wiedzieć, że ponieważ w różnych krajach ustawodawca zdefiniował różne tytuły naukowe, a uniwersytety stosują rozmaite skale ocen na dyplomach, w tłumaczeniach oficjalnych (przysięgłych czy też w odpisach wydawanych przez uczelnie w językach obcych) tytułów i ocen nie tłumaczymy. Dlatego na wydanym przez Politechnikę Krakowską w języku angielskim dyplomie ukończenia studiów inżynierskich nie należy się spodziewać tytułu „engineer”, a znajdujący się tam tytuł „inżynier” nie jest niczyim błędem czy przeoczeniem.

Nie wiedział o tym absolwent Uniwersytetu Ekonomicznego w Krakowie, Daniel Lalewicz, który po otrzymaniu dyplomu licencjata postanowił skrytykować poziom angielskiego na uczelniach w Polsce.

https://www.tiktok.com/@daniellalewicz1/video/7290977379336342816

W komentarzach momentalnie zaroiło się od wyjaśnień i trzeba przyznać Danielowi, że wyciągnął lekcję i przyznał się do błędu.

https://www.tiktok.com/@daniellalewicz1/video/7291232399059324192

Polecam filmy Daniela, jest rodzimym użytkownikiem języka angielskiego i aż miło go posłuchać. Znalazł na swoim dyplomie błąd w miejscu, w którym go nie ma, ale ciekaw jestem, czy zauważył, że na dyplomie naprawdę jest pewna usterka, którą część moich studentów była w stanie wytropić. Ba, jest to coś, co w jednym miejscu dyplomu jest napisane poprawnie, a w innym z błędem.

Dzieciaczki programują

Sylwek uczy dzieciaczki programowania. Tak mówi. Przypomina mi się to, gdy piszę mu coś głupiego, jak zwykle, a on mi odpisuje, że teraz nie ma czasu. Jest zajęty. Za cały komentarz wystarcza ukradkiem przez Sylwka zrobione zdjęcie, a na nim banda słodkich zuchów, którzy właśnie – pod kierunkiem Sylwka – odkrywają świat programowania. Świat tworzenia wszystkiego, co istnieje, świat bycia bogami. Tak przynajmniej widać po ich minach. Jeśli zastanawiałeś się kiedyś, jak wyglądają rozdziawione buzie albo wybałuszone oczy, na zdjęciu Sylwka jedno i drugie widać idealnie.

Dzieciaczki mają tak na oko po dziesięć lat, ale na zajęciach z Sylwkiem widać w nich moc, poczucie sprawczości, wiarę w celowość bycia tu, gdzie są. A przede wszystkim widać, że ci młodzi programiści czują się bohaterami, odkrywcami świata pełnego tajemnic i cudów, które przyjmują z otwartymi ramionami. Radośnie podekscytowani, z dumą czynią sobie ten świat poddanym. I żadne jabłko nie stanie im ością w gardle.

Nie przypominam sobie, kiedy ostatnio widziałem taką minę – choćby jedną – na swoich zajęciach. I nie chodzi bynajmniej o przedmiot. Dożyłem czasów, gdy to moi byli studenci są specjalistami od inspirowania innych, jeden z nich, Konrad, nawet napisał o tym książkę.

Nim Israfil zadmie w ostatnią trąbę, jeszcze niejeden młodszy czy starszy dzieciaczek rozdziawi buzię za sprawą moich byłych studentów. Ulicą Życzkowskiego w Czyżynach przechadza się po jednej stronie składający pod nosem głoski w zdania Dżibril, po drugiej można spotkać Azraela Sylwestra, a na szóstym piętrze budynku nieopodal siedzi też Malik, czyli ja. Malik robi po prostu swoją żmudną robotę, jak na naczelnika Gehenny przystało.

Sylwester to mój Anioł Azrael. Strzeże tablicy z kodem, który zgłębiają moi więźniowie, a który dla mnie jest niepojęty. Nie wierzę w życie wieczne, ale po mojej śmierci Sylwester będzie mieć władzę nad moją duszą, a raczej nad tym, co z niej zostanie. Będzie inspirował.

Coolio, Gangsta’s Paradise

Ten wpis jest częścią sylwestrowego cyklu, w ramach którego powstały już następujące odcinki:
– w Sylwestra 2012, o Łukaszu;
– w Sylwestra 2013, o Pawle;
– w Sylwestra 2014, o Tomku;
– w Sylwestra 2015, o Albercie;
– w Sylwestra 2016, o Dominiku;
– w Sylwestra 2017, o Michale;
– w Sylwestra 2018, o Wiktorze;
– w Sylwestra 2019, o Adamie;
– w Sylwestra 2020, o Maksymilianie;
– w Sylwestra 2021, o Przemysławie;
– w Sylwestra 2022, o Małgorzacie;
– w Sylwestra 2023, o Sylwestrze (niniejszy wpis);
wszystkie wpisy ilustrowane są moimi zdjęciami z dzieciństwa i piosenkami.
W Sylwestra 2024 roku ukaże się wpis o Pawle II.

Rzadki przypadek na AGH

Od lat jeżdżę na organizowane przez miesięcznik edukacyjny Perspektywy Salony Maturzystów. Przybliżam tam uczniom i uczennicom ostatnich klas liceów i techników zasady oceniania i mówię o błędach, jakie często popełniają, pułapkach, jakie na nich czyhają, obalam stereotypy i mity na temat egzaminów z języków obcych i tego, jak są oceniane. W tym roku byłem i w Lublinie, i w Krakowie, i jadę za chwilę do Rzeszowa. Doroczna impreza ma jednak charakter ogólnopolski i odbywa się w wielu miastach.

Na Salonach maturzyści mogą się także zapoznać z ofertą edukacyjną wielu uczelni, niekiedy z bardzo odległych ośrodków akademickich. Uczelnie mają swoje stanowiska, na których rozdają informatory i gadżety, a w salach wykładowych także przedstawiają swoją ofertę w formie prezentacji.

Ostatnio na Krupniczej podpatrzyłem, jak Akademia Górniczo-Hutnicza, której siedziba jest praktycznie po sąsiedzku, zachęca maturzystów do studiowania u siebie, zapewniając dostępność akademików. Jest jeszcze szansa, by przed Salonami w Rzeszowie przemyśleć, czy przy okazji reklamowania uczelni AGH chce się również chwalić użyciem niewłaściwego przypadka na slajdzie. „Akademiku” to wołacz, nie dopełniacz. Szacunek za używanie rzeczowników w wołaczu, we współczesnej polszczyźnie potocznej wołacz może jeszcze nie jest na wymarciu, ale coraz częściej bywa zastępowany przez mianownik. Ale używajmy tego przypadka tylko tam, gdzie trzeba.

Niniejszy wpis z nieśmiałością dedykuję dr. Janowi Gościńskiemu z Uniwersytetu Pedagogicznego w Krakowie, za którego zajęciami bardzo będę w tym roku akademickim tęsknić, a który nauczył mnie prawidłowo odmieniać słowo „przypadek” w zależności od znaczenia. Przy okazji polecam osobom zajmującym się tłumaczeniami studia podyplomowe „Cyfrowy tłumacz – nowe technologie w przekładzie” organizowane przez Katedrę Dydaktyki Przekładu i Instytut Filologii Angielskiej UP.

Rekordy z B2+

Ten wpis to odświeżany kotlet z 2019 roku. Jest o ostatnim roku, z jakim miałem zajęcia przed pandemią, stacjonarnie. Z niektórymi z nich spotkaliśmy się potem na studiach drugiego stopnia, już online. W tym semestrze będą bronić prace magisterskie. Jeden z tych studentów, tak mi się wydaje, jest dzisiaj moim przyjacielem. Czas płynie bezlitośnie szybko.

Z pierwszym rokiem informatyki stosowanej Wydziału Mechanicznego Politechniki Krakowskiej pobiliśmy wiele rekordów. Z żadnym rokiem dotychczas nie nurkowaliśmy na przykład dotąd podczas zajęć z angielskiego lub tuż po nich, a tymczasem dzisiaj Arek, Bartek, Krzysztof i Szymon z pierwszego roku nie tylko wskoczyli do Zalewu Nowohuckiego, ale również wprawili resztę roku w osłupienie, wyławiając z tegoż Zalewu prawdziwe… małże. W dodatku jakże okazałe.

Najbardziej dumny jestem natomiast ze studentów pierwszego roku informatyki stosowanej Wydziału Mechanicznego Politechniki Krakowskiej, ponieważ przechytrzyli kilka tygodni temu autorów zagadki tygodnia pisma New Scientist. Takie coś dotąd naprawdę nam się nie wydarzyło.

W grupie C2 i w grupie C1 czytamy New Scientist, a także kilka innych źródeł, w tym Wired, Scientific American, PC World Computer, Medium. Rozwiązujemy krzyżówki, omawiamy innowacyjne rozwiązania, oryginalne podejścia do problemów, ciekawe artykuły. O ile jednak C2 nie może się skupić na takich zagadkach, bo mają ciągle milion dygresji, komentarzy i wątpliwości mniej lub bardziej bezpośrednio dotyczących sedna sprawy, i nie udało im się rozwiązać zagadki, która jest przedmiotem niniejszego wpisu, a w grupie C1 udało się wprawdzie dojść do sedna sprawy, ale jednak zabrakło czegoś, by złapać byka za rogi, grupa B2+, najmniej zaawansowana na roku, nie tylko że znalazła odpowiedź na postawione przez magazyn pytanie, ale przechytrzyła autorów zagadki udowadniając im, że się mylą.

Kilka tygodni temu New Scientist postawił przed swoimi czytelnikami następujące wyzwanie. Załóżmy, że jakaś znudzona rzeczywistością, ambitna i pracowita kobietka postanawia napisać książkę w języku angielskim, w której wszystkie liczby całkowite od zera do plus nieskończoności zostaną wypisane w kolejności alfabetycznej. Wiadomo, że zadanie jest niewykonalne, bo liczb wypisać trzeba nieskończenie wiele, ale jednak wiadomo też, że pierwszą liczbą będzie eight.

Gdy pytałem o to studentów w różnych grupach, to eight było dość oczywistą odpowiedzią. Jaka będzie druga liczba, większość grup też wydedukowała. Będzie to eight billion. Pytanie w zagadce postawionej przez magazyn dotyczyło jednak liczby… przedostatniej.

Załóżmy, że naszej autorce znudziło się wypisywanie liczb w kolejności alfabetycznej począwszy od pierwszej, czyli tego nieszczęsnego eight. Wszystko jej ciągle się zaczyna na eight, postanawia zmienić taktykę i iść od końca. Wiadomo, że na końcu jest zero.

Pytanie magazynu brzmi, jaka liczba jest przedostatnia. Dość łatwo jest dojść do wniosku, że odpowiedź musi mieć coś wspólnego z two.

Tydzień po zadaniu tego pytania, New Scientist publikuje poprawną odpowiedź. Jest nią rzekomo two trillion two thousand two hundred and twenty-two. Dla B2+ jest dość oczywiste, że to zła odpowiedź. Ta liczba jest dość blisko końca. Ale ona nie jest przedostatnia. Ona jest trzecia od końca.

Wiecie, jaka jest prawidłowa odpowiedź? Wiecie, jaka liczba jest przedostatnia?

Nie powiodło się

Idę sobie w niedzielę z samego rana na zajęcia na studiach podyplomowych z pracownikiem naukowym jednej z najlepszych uczelni w Polsce, w dodatku pracownikiem Katedry Informatyki Stosowanej, a tu nie dość, że do wyświetlania prezentacji towarzyszącej swojemu wykładowi prowadzący używa Microsoft Word, to w dodatku coś mu się nie powiodło…

Word (Aktywacja produktu nie powiodła się), użytkownik niezalogowany

Nie uwielbiam Microsoft 365 ani Microsoft w ogóle, ale warto wiedzieć, że i na Politechnice Krakowskiej, gdzie pracuję, i na Uniwersytecie Pedagogicznym, gdzie studiuję, i na Akademii Górniczo-Hutniczej, skąd pochodzi wykładowca, mamy – wszyscy studenci i pracownicy – dostęp do uczelnianej licencji na usługę Microsoft 365.

Przez trzy lata pracy zdalnej nie przyszło mi też do głowy, że muszę wyłączyć kamerę podczas moich zajęć ze studentami, by móc włączyć udostępnianie ekranu. Bez względu na to, co robimy, zawsze mamy z moimi studentami włączone kamery. Podobnie jak nie siedzimy w papierowych workach na głowach, gdy spotykamy się w sali na uczelni.

Trzeba przyznać, na obronę wykładowcy, że ma obszerną wiedzę merytoryczną z wykładanego przedmiotu i wiele do powiedzenia. Jest też nie tylko świetnym fachowcem w swojej dziedzinie, ale też jego wiedza i treści, które do nas kieruje, są znakomicie dopasowane do grupy odbiorców na tych właśnie studiach podyplomowych.

Niemniej po raz kolejny myślę sobie, jak bezpodstawne są pojawiające się czasem wśród moich studentów głosy rozczarowania, że studiują informatykę stosowaną na Wydziale Mechanicznym Politechniki Krakowskiej, a nie na innej uczelni, która była ich pierwszym wyborem. To od CIEBIE SAMEGO/SAMEJ zależy, jaką drogę obierzesz i co osiągniesz w życiu, czego się nauczysz, co wymyślisz i stworzysz, a uczelnia i studia to tylko jedno z wielu narzędzi, z których można skorzystać. Sam fakt dostania się na Akademię Górniczo-Hutniczą, MIT czy Stanford, nie są jeszcze gwarancją sukcesu. A ludzi, którzy po informatyce stosowanej w Czyżynach odnieśli sukces, można by wymieniać długo.

Pierwsza pomoc

Na ostatnich zajęciach ktoś jeszcze inaczej sparafrazował słowa wiersza księdza Twardowskiego: „Spieszmy się kochać ludzi, tak szybko likwidują konta na Naszej Klasie”. Jednak żarty żartami, a tymczasem kilka miesięcy temu zauważyłem wyraźny brak pośpiechu nie tyle w kochaniu ludzi obecnych, co w ratowaniu tych odchodzących. I poczułem realne zagrożenie.
Prowadziłem zajęcia, gdy nagle wpadło do mnie z okrzykiem „Ratunku!” na ustach dwóch obcych studentów. Okazało się, że w piwnicy pode mną podczas zajęć zasłabł profesor i panowie próbowali mu udzielić pomocy.
Z ich późniejszej relacji mniej więcej tak zrozumiałem przebieg wypadków: profesor prowadził wykład siedząc przy biurku w dusznej piwnicy i w pewnym momencie głowa opadła mu na biurko. Panowie przez chwilę zastanawiali się, czy nic mu się nie stało, ale po krótkiej przerwie w wykładzie profesor podniósł głowę i mówił dalej, więc uznali, że wszystko w porządku. Minęło jednak kolejne parę minut i profesor po raz kolejny niezaprzeczalnie zasłabł, czemu tym razem trudno było zaprzeczyć, skoro nawet spadł z krzesła. Wówczas panowie sięgnęli po komórki, by wezwać pogotowie, ale okazało się, że w piwnicznym lochu wszyscy są poza zasięgiem, więc delegacja dwóch co żwawszych studentów pobiegła do drugiego budynku do dziekanatu, by tam szukać pomocy. Oddalony o parę minut drogi dziekanat był jednak akurat oblężony przez rzesze załatwiających jakieś ważne sprawy, więc delegacja wróciła do sali z przygnębiającą informacją, że do dziekanatu jest olbrzymia kolejka, trzeba pobierać numerki z automatu, by się ustawić na końcu tej kolejki, a przewidywany czas oczekiwania jest bardzo długi. Zdumiało mnie zupełnie, że nikomu z nich nie przyszło do głowy użyć telefonu na którejś z mijanych po drodze portierni albo by wejść do dziekanatu bez kolejki, powołując się na wyjątkową przecież sytuację, nie wspominając już o tym, że pewnie studenckie komórki po wyjściu z piwnicy miały już pewnie zasięg. Następnie zdesperowana delegacja uznała, że trzeba szukać pomocy w sąsiednich salach, i tak trafili do mnie.
Gdy wszedłem do sali, w której mieli zajęcia, profesor zdążył się już ocknąć i ze stoickim spokojem tłumaczył im powody swojego zasłabnięcia. Kilku studentów nadal z niedowierzaniem chodziło po sali z komórkami w wyciągniętych przed siebie dłoniach i szukało zasięgu. Sytuacja mogłaby się nawet przez chwilę wydawać komiczna, gdyby nie fakt, że w rzeczywistości była przerażająca. Było wyraźnie widać, że na tych co najmniej kilkunastu dwudziestoparoletnich facetów zupełnie nie ma co liczyć. Stracili głowę i byli bezradni do tego stopnia, że poszukując zasięgu w telefonach żaden z nich nie wpadł na to, by wyjść z pomieszczenia w piwnicy.
Nie oceniam tych panów, bo przecież wiem, że naprawdę się przejęli i próbowali pomóc, nawet jeśli nie całkiem im to wychodziło. Sam pewnie nie spisałbym się lepiej od nich. Wypada jednak życzyć każdemu nauczycielowi dużo zdrowia, szczególnie przy tablicy.

Ten wpis to odgrzewany kotlet sprzed dwunastu lat. Nasza Klasa już nie istnieje, ratowany profesor nie żyje, a ja nadal wolałbym nie zemdleć przy tablicy. Przypomniałem sobie o tym wpisie, bo po niedawnym zasłabnięciu prowadzącego na zajęciach zdalnych na wydziale pomyślałem, że jest kolejny powód, by podczas zajęć przez internet włączać kamery… Pocieszający jest fakt, że studenci pierwszego roku informatyki stosowanej w 2021 roku zachowali się dużo przytomniej niż tamci studenci sprzed dwunastu lat.

Żarełko

Co semestr, najlepsza, najmądrzejsza, najbardziej zaangażowana grupa studentów, jaką mam, awansuje do pozycji, w której podlegają procesowi stałego dokarmiania na wszystkich zajęciach lektoratowych z języka angielskiego.

Chciałbym z przyjemnością poinformować, że na semestr letni 2019/2020, grupą taką zostaje grupa C2 z I roku informatyki stosowanej (grupy dziekańskie 11K1/11K2/11K3). Wygraliście w ostrej konkurencji z I rokiem pojazdów samochodowych (11S1/11S2/11S3) i nie bądźcie pewni, że Wasze owoce, warzywa, białka i węglowodany nie pójdą za pół roku do nich. Bo szala przechyliła się naprawdę w ostatniej chwili i niewielkim w sumie wahnięciem…

Kolejna wieczerza

Wyjątkowo wzruszyło mnie to zdjęcie. Mogłem już takich zdjęć dostać wiele, ale to w sumie jest pierwsze. Dla mnie wygląda jak „Ostatnia wieczerza”  Leonarda da Vinci, tylko jadła i trunków brak, za co Marcina serdecznie przepraszam. Zgadza się, tu zawaliłem. Wybacz.

Przy okazji pozwalam sobie zaprosić wszystkich na imprezę organizowaną przez nasze koło naukowe 4 grudnia w Sali Konferencyjno – Wystawowej „Kotłownia” Politechniki Krakowskiej. Tym razem będzie strawa duchowa, ale będzie też to i owo dla ciała.

ITAD (IT Academic Day) Politechniki Krakowskiej odbywa się już po raz dziesiąty, to jubileuszowa edycja. Aż dziwne, że nadal mieścimy się w Kotłowni… Kto wie, może za rok konieczny będzie powrót do Muzeum Lotnictwa, w którym ta cykliczna impreza odbywała się przed laty…

Yay by yay

Nauczyłem się nowego słowa. To będzie nowy cykl wpisów na moim blogu, w którym będę się dzielił rzeczami, które udało mi się znaleźć i zaskoczyć nimi studentów, albo których nauczyłem się od studentów, bo sam nie miałem o nich pojęcia. Odkąd mam studentów lepszych (pod względem znajomości języka angielskiego) od siebie, muszę się bardzo starać, by coś wyhaczyć, czego oni nie znają. Przeważnie mi się ich zaskoczyć nie udaje, a oni uczą mnie czegoś nowego nieustannie.

Na drugim roku informatyki stosowanej w ubiegłym roku udało mi się tylko raz przyjść do nich z czymś, czego nie znali. To było „yay”.

„Yay” to oczywiście taka oznaka radości, wybuch emocji, coś w rodzaju polskiego (?) „WOW!”, „jupi!” czy „hurra!”. O tym znaczeniu każdy głupi na drugim roku informatyki stosowanej wiedział.

Ale nie wiedzieli, że tego wyrazu można używać podobnie jak „that” w wyrażeniach typu „yay big”, „yay tall”, „yay many”, czyli po polsku „taaki duży”, „taaki wysoki”, „tyyle”. Podwójne użycie samogłosek celowe, bo wyrazu „yay” w tym kontekście używamy często wspierając się gestykulacją i pokazując rękoma wymiary. Stąd nawet „yay by yay”, czyli dwuwymiarowe, wsparte demonstrowaniem przy użyciu rąk, określenie rozmiaru. Po polsku „tyle na tyle”.

Wczoraj, z pewną nieśmiałością, poszedłem do jednej z grup C1 z czymś, co mi wpadło w oczy podczas czytania na Kindlu i co dla mnie było nowym wyrazem. Byłem już bliski uznania, że po raz drugi odniosłem zwycięstwo nad tymi diabłami wcielonymi z drugiego roku informatyki stosowanej, bo wczoraj nikt – nawet Tomek – nie wiedział, co to znaczy „arid”. Niestety, dzisiaj – w drugiej grupie C1 na tym samym roku – Radek pozbawił mnie złudzeń. Na moim koncie pozostanie nadal tylko to jedno zwycięstwo. To z „yay by yay”. „Arid”, „aridity”, „to aridify” – słowo, które sam poznałem w ubiegłym tygodniu, dla Radka jest oczywiste, bo zna je od dawna, z jakiejś gry bodajże.  No żesz cholera. Dobrze jest mieć takich studentów, człowiek nie ma wyjścia, tylko musi się sam rozwijać.