Jak wiadomo, na końcu tęczy można znaleźć dzbanek złota. Wie o tym każde dziecko, które czytało lub któremu czytano bajki. To nie przeszkadzało niektórym uczestnikom świątecznych pochodów w stolicy podskakiwać rytmicznie wokół płonącej tęczy i rzucać wyrwanymi z chodnika kostkami bruku w strażaków próbujących ją ugasić. Euforyczny trans sprawił, że narodowcy łamali drzewka i niszczyli znaki drogowe, uznali także za stosowne podpalić znajdujące się na terenie ambasady Rosji w Warszawie budkę strażniczą i samochód. Ucierpiało także kilkadziesiąt samochodów przypadkowych mieszkańców stolicy i niejedna elewacja. Zaatakowano maczetami, pałkami, kamieniami i butelkami ośmioro dzieci w wieku od 3 do 14 lat.
Chuligańskie wybryki zdarzają się wszędzie i trudno nawet identyfikować je nierozerwalnie z taką czy inną orientacją polityczną, tak samo jak trudno uznać którąkolwiek orientację i jej zwolenników za wolne od tego rodzaju wynaturzeń. Ale od tego, co w moje imieniny wyprawiali niektórzy podekscytowani młodzieńcy na stołecznych ulicach o wiele bardziej przeraża mnie to, co kilka dni później elegancko ubrani panowie pod krawatem powtarzają w ogólnopolskich stacjach telewizyjnych. Że ten dzień, te pochody i te zamieszki to był „wielki sukces”, że „udało się bardziej niż w minionych latach”, i że „te wydarzenia pokazują, że Polacy jeszcze się nie poddali”. Komu się nie poddali? Kogo nazwać przegranym w obliczu tego rzekomego sukcesu?
Tego dnia w godzinach popołudniowych patrzyłem, jak Przemek i Dominik uszczelniają i ocieplają na zimę drzwi warsztatu. Zrobiłem im herbaty, a oni zmienili mi opony na zimowe. W Święto Niepodległości warto nie włączać telewizora i nie jeździć do miasta. Z dala od pochodów i manifestacji można przekonać się na pierwszy rzut oka, że Polacy faktycznie się nie poddali i robią swoje. I wbrew idiotom palącym tęczę na Placu Zbawiciela znajdą pewnie kiedyś ten garnek złota. Z nich trzeba być dumnym, a nie z jakichś narwańców podskakujących z chorągiewkami.