Parę dni temu chłopcy zabrali mnie na wycieczkę na prawdziwy koniec świata, przez kilka województw. Jechaliśmy odebrać internetowy zakup motoryzacyjny na wsi pod Zamościem. Gdy znaleźliśmy się już na miejscu i zaparkowaliśmy w wąskiej, przywalonej śniegiem uliczce, między gęsto upakowanymi chałupkami, w ciasnej plątaninie płotków i siatki ogrodzeniowej, wysiadłem z auta i rozejrzałem się. Uświadomiwszy sobie, że co niektóre z pięknych, pastelowych domków, to drewniane chaty, „ocieplone” przybitą gwoździami malowaną dyktą albo płytą pilśniową, widząc krzątających się ludzi w każdej zagrodzie, doznałem olśnienia. Ci ludzie, na końcu Polski, na rubieżach Unii Europejskiej, są tak samo szczęśliwi i borykają się z takimi samymi troskami, jak mieszkający w domach z betonu, szkła i stali mieszkańcy Krakowa, Warszawy, Monachium czy Paryża. Dokładnie tak samo kochają, tęsknią, wzruszają się… Te kilka kilometrów lodowej brei, jaka dzieli ich domki od przyzwoicie utrzymanej szosy, zaprząta ich głowy w nie większym stopniu, niż hałda śniegu za przystankiem tramwajowym na Rondzie Mogilskim, która nie pozwoli mieszkańcowi Krakowa na skróty dobiec do tramwaju.
Między zaspami śniegu, na wąskiej, białej drodze, na samym końcu świata, zrobiło mi się nagle bardzo ciepło.