Odlatujemy


Nic nie jest wieczne. Nikt nie jest niezastąpiony. Mamy swoje zobowiązania, kredyty, kłopoty. Ale świat idzie do przodu i nie ma racji bytu dyskusja o tym, czy świat ma się przejmować naszymi problemami i pomagać nam w ich rozwiązywaniu.
Po dziewiętnastu latach odejdę z pracy, dostałem wypowiedzenie. Nie ja jeden, bo demografia i rynek rządzą się swoimi prawami bez żadnej litości. To, co przyjdzie, co po nas nastanie, niekoniecznie będzie gorsze.
Staję z boku i patrzę na to, co się dzieje (nie każdy może sobie na to pozwolić, więc nie dziwię się osobom otrzymującym wypowiedzenia, że ponoszą je nerwy), i czuję – prawdę powiedziawszy – spokój. Myślę sobie, że mój lot jest i tak spóźniony. Ostatni uczniowie, którzy puszczaliby za mną papierowe samolociki, skończyli szkołę dwa lata temu. Dziś nikt nie pamięta już ich osiągnięć, nikt nie pamięta, że połowa klasy zdawała rozszerzoną maturę, ani tego, że niektórzy z nich naprawdę zdali ją co najmniej przyzwoicie.
Spotykam ich czasem w tramwaju, na powierzchni Księżyca albo Marsa, chciałoby się powiedzieć, gdy człowiek sobie przypomni, gdzie byli kilka (lub kilkanaście) lat temu. Studiują albo pokończyli studia, pozakładali rodziny, pracują w Stanach, Norwegii, Anglii, Szkocji, Nowej Zelandii. Wożą dzieci do szkoły po Moście Brooklińskim, o którym ja – co najwyżej – mogę pisać wiersze.
Dostałem wypowiedzenie. Jestem szczęśliwy i spokojny. Mój samolot w końcu odleci. Będę miał więcej czasu dla Grzegorzów, Piotrków i Zoś, których zaniedbałem w ostatnich miesiącach. Popatrzymy razem przez chmury na to, jakie skarby kryje powierzchnia ziemi. Skarby, które przez dwie dekady sam wykopywałem.

To jest wpis, w którym szczególnie ciepło myślę o klasie XII technikum mechanicznego (przede wszystkim o Arku, Marcinie i Wojtku), XII technikum mechanizacji rolnictwa, szczególnie o Grzegorzu, Sebastianie i Leszku, X technikum mechanicznego (obyśmy kiedyś jeszcze się spotkali nad Dunajcem, nawet jeśli nie wszyscy już żyjemy), Adamie, Adrianie, Albercie, Łukaszu, Marcinach, Mateuszu, Michałach, Pawle, Piotrku, Przemku, Robercie i Tomku z VIII klasy technikum mechanicznego, a także o klasie VII technikum mechanicznego i VII technikum mechanizacji rolnictwa (z Adrianem i Kamilem) oraz o obecnej klasie II zasadniczej szkoły mechanizacji rolnictwa i zasadniczej szkoły pojazdów samochodowych. A także o Eli i o Pawle, którzy byli wychowawcami dwóch spośród powyżej wymienionych klas. Pierre Morhange to teraz Jean-Baptiste Maunier, a my musimy iść dalej.
Basia mówi, że ten wpis jest obłudny, bo przecież nie zależy mi na tej pracy. Ale ja nie użalam się w nim nad sobą czy nad utratą etatu. Żałuję tych wszystkich lat, które spędziłem w tej pracy, owszem. I ludzi, z którymi coś udało mi się osiągnąć. Zawsze będę mile wspominał swoją pracę tutaj i to, że nie ze wszystkimi poszła ona na marne.

Lekcja w sprawie hymnu

Od paru lat narzekamy w pewnym wąskim gronie, że młodzież jest bierna, nie ma nic do powiedzenia, nie ma zdania, nie zajmują stanowiska w żadnej sprawie, nawet ich dotyczącej, i wszystko im jedno. Ze szkoły są niezadowoleni, ale nie robią niczego, by ją zmienić. Wiedzą, czego im w szkole brakuje, ale nie podejmują żadnych kroków, by wprowadzić zmiany.
Nadzieja przychodzi z najmniej oczekiwanej strony. Panowie z trzeciej klasy zawodówki przyszli do mnie ze starannie przygotowanymi teczkami posegregowanych dokumentów i wprawili mnie – pozytywnie, co mnie samego trochę zdziwiło – w osłupienie.
Od lat podczas uroczystości szkolnych odtwarzamy dość niechlujnie ucięty instrumentalny fragment hymnu państwowego, jedną zaledwie zwrotkę i refren, a następnie nieprzystający do niego zupełnie, długi fragment IX Symfonii Beethovena, mający stanowić odegranie hymnu Unii Europejskiej. Polski hymn jest urywany drastycznie, a po nim „Oda do radości” długo, długo się „rozwija”, by wreszcie, po zakończeniu głównego motywu, zostać wyciszona. Dysproporcja między hymnami Polski i Unii Europejskiej na szkolnych uroczystościach zawsze wydawała mi się estetycznie nieelegancka, ale – wstyd się przyznać – nigdy nie zależało mi na tym na tyle, by zabierać głos.
I oto nagle, po latach obojętności, do naszej szkoły trafiła młodzież, która poczuła się urażona niedostatecznym wyeksponowaniem „Mazurka Dąbrowskiego” na akademii z okazji Dnia Niepodległości. Okazało się, że w pierwszej klasie technikum są panowie, którzy chcieliby ten hymn śpiewać. Ba, gotowi są śpiewać trzy zwrotki. Zaczęli zbierać podpisy pod petycją, by hymn państwowy traktowany był podczas szkolnych uroczystości z należytym szacunkiem. Swoją szlachetną inicjatywą zarazili uczniów kilku innych klas i wspólnymi siłami zebrali już ponad setkę podpisów. Gdy koleżanki z grona pedagogicznego poddały w wątpliwość pomysł śpiewania hymnu i spytały, czy aby naprawdę panowie umieliby zaśpiewać więcej niż jedną zwrotkę, cała klasa stanęła na baczność, by dziarsko i bez cienia fałszu odśpiewać trzy kolejne zwrotki.
Gdy panowie z III klasy szkoły zasadniczej pokazali mi swoją petycję w poniedziałek, miałem mieszane uczucia. Odbyliśmy długą rozmowę, w trakcie której przekonałem się, że rozmawiam z kulturalnymi, świadomymi, oczytanymi ludźmi, których poglądy odbiegają wprawdzie od moich w wielu kwestiach, ale jesteśmy w stanie w wielu sprawach się zgodzić i porozumieć. Dla niektórych z nich Unia Europejska jest symbolem zła, a „Odę do radości” porównują oni z „Międzynarodówką”. Ale jednocześnie zgodziliśmy się szybko, że w swojej petycji niepotrzebnie pisali „unia europejska” z małej litery, a hymn Unii nazwali „jakąś piosenką”, bo w ten sposób na własne życzenie narazili się na to, by być nazywani nieukami i chamami przez osoby, które nie mają z nimi nawet ochoty porozmawiać i spróbować ich zrozumieć. Dość szybko zaakceptowali fakt, że nie z wszystkimi ich poglądami się zgadzam, a ja bez wahania przyznałem im rację, że byle jakie odtwarzanie instrumentalnego fragmentu hymnu nie stanowi należytego okazania szacunku symbolowi państwowemu. A skoro już osiągnęliśmy porozumienie, petycję podpisałem.
Panowie zrobili na mnie wrażenie (lekko przerażające może, ale jednak wrażenie) tym, jak świetnie są zorganizowani. Napisali petycję powołując się na artykuły z Konstytucji i cytując je, układając wszystko w przepełnioną miłością do Ojczyzny, logiczną całość. Swój wysiłek włożony w dyskusję o problemie na szkolnym forum internetowym udokumentowali zrzutami ekranowymi dyskusji, w których mazakiem zamalowali imiona i nazwiska autorów, by zanonimizować zarchiwizowane wypowiedzi. Ze zrzutów – niektórzy twierdzą, że sfałszowanych, ale w internecie wszystko jest do sprawdzenia – wynikało, że na forum zachowywali się kulturalnie i rzeczowo, a przez innych byli obrzucani obelgami. Nie wiedzieć czemu, to nie rzucający obelgi, a właśnie oni zostali na forum zbanowani.
Narodowcem nie byłem i nie jestem. Ale wzruszyło mnie, że oto nagle w szkole są uczniowie, którym nie jest wszystko jedno. Akademia nie jest dla nich złem koniecznym, nie próbują się z niej wymknąć cichaczem, przeczekać ją na parkingu, w parku czy pod sklepem. A będąc na niej, zwracają uwagę na to, co się dzieje. Ba, podejmują dyskusję o tym, z czego są niezadowoleni, wykazują inicjatywę. Uważam, że szkoła powinna docenić ich postawę i pozwolić im wziąć aktywny udział w naprawieniu sytuacji. Ludzie, którzy tak trafnie potrafili zdiagnozować problem, opisać go i wyrazić swój protest, znajdą też pewnie idealne rozwiązanie. W rozmowie ze mną wykazali się daleko idącą otwartością i umiejętnością pójścia na kompromis. Trzeba ich tylko wysłuchać, zrozumieć, i pozwolić im zrobić coś dobrego.

Lekcja na rozstanie

Po wystawieniu ocen są dwa rodzaje lekcji z klasami, które kończą naukę, klasami prawie że absolwentów. W ostatnich tygodniach zaznałem właśnie dwóch takich skrajnie odmiennych przypadków.
Jedną klasę uczyłem tylko w tym roku szkolnym, przejąłem ich po koleżance. Nigdy nic między nami nie zaiskrzyło, byli bierni i mierni, jak tylko ich sklasyfikowałem przestali się pojawiać w ogóle. Tuż przed maturą ustną nagle kilka osób przyszło niby to poćwiczyć, ale tak poza tym to zawsze się tylko urywali, wymigiwali od nauki i ciężko się było z nimi w ogóle dogadać.
W drugiej klasie uczyłem przez całe trzy lata i bywało różnie. Nie byli jacyś szczególnie dobrzy, klasa jak klasa. Byli zróżnicowani. 24 bardzo różne pod każdym względem osoby. Ale na ostatniej lekcji, już dawno po klasyfikacji, zjawiło się 19 osób. Podręcznik już skończony, lekcja na luzie, a oni jednak dobrze się bawili właśnie tym, by w ostatnim tygodniu nauki jeszcze coś z tego angielskiego zrobić. Układaliśmy komiksy po angielsku, rozmawialiśmy. Przypominali mi o jakichś wydarzeniach z tych minionych lat, kiedy to bardzo mi zaleźli za skórę i kiedy pomiędzy nami trzaskały pioruny. Pytali czy pamiętam takie czy inne zajście. Dziwili się, że nie pamiętam czegoś, co dla nich jest przedmiotem anegdot do tej pory.
Rozmawialiśmy o nieporozumieniu między nimi a koleżanką nauczycielką, która tego dnia oskarżyła Dominika o to, że wręczył jej w podziękowaniu za minione trzy lata … kosz na śmieci.
Jest coś magicznego w tym momencie, w którym na dwie minuty przed dzwonkiem otwierasz drzwi klasy, w ktorej przy zasuniętych żaluzjach panuje lekki półmrok, i wypuszczasz tych ludzi, którzy już nigdy nie wrócą na lekcję z tobą, na rozświetlony słońcem korytarz. Niektórzy z nich też to czują, przed wyjściem zatrzymują się na chwilę, energicznie potrząsają ci dłoń i wygłaszają jakieś jednozdaniowe przesłanie, niczym błogosławieństwo na drogę, albo niczym garść ziemi na trumnę…
Takie magiczne rozstania pamięta się przez całe życie. I czasem ta magia bierze się z czegoś bardzo przyziemnego, prostego, albo wręcz wulgarnego. Gdy kiedyś przed laty tak się żegnałem z czterdziestoosobową grupą zawodówki mechanizacji rolnictwa i gdy w upalne, duszne przedpołudnie siedzieliśmy na tej ostatniej w życiu wspólnej lekcji wokół pomnika w parku, dostałem od nich na pożegnanie prezent, który wprawił mnie w osłupienie, ale patrząc w ich szczere oczy zrozumiałem, że nie mogę tego prezentu nie przyjąć. I tak oto wylądowałem z butelką tak zwanego kwacha, czyli wina za 3,50, w garści. I nie wiem jak się czuje ktoś, kto dostaje kosz na śmieci, ale ja na nich się wtedy nie umiałem gniewać.

Ten wpis to odgrzewany kotlet sprzed ośmiu lat. Te wspominki z okazji jutrzejszej uroczystości zakończenia roku szkolnego w klasach maturalnych.

Zesłanie do zawodówki

Wydaje się, że każdy nauczyciel chciałby uczyć w prestiżowym liceum. I że faktycznie nie ma to jak szkoła o odpowiedniej renomie, do której trafia tak zwana dobra młodzież, w której pracuje się z samymi olimpijczykami, samą elitą.
Odkąd jako student trzeciego roku zacząłem pracę w szkole zaliczyłem wszystkie możliwe etapy kształcenia: uczyłem w podstawówce, gimnazjum, liceum, technikum, zawodówce, szkole policealnej i na studiach. Uczyłem też dorosłych, ale to już całkiem inna historia. Nie powiem, praca w ogólniaku pozwalała mi na rozwijanie moich dydaktycznych skrzydeł, ale wcale nie żałuję lat spędzonych w innych szkołach. Gimnazjum, zawodówka, technikum mechaniczne… To słowa, na które wielu nauczycieli czuje strach i obrzydzenie. Ja jakoś nie. Kiedyś przez cztery kolejne lata przyszło mi uczyć angielskiego dwa kolejne roczniki w mechanicznej zawodówce. Była to sytuacja rzeczywiście idiotyczna – miałem wówczas, korzystając z przemądrego programu nauczania i podręcznika polskiego wydawnictwa, nauczyć angielskiego grupę czterdziestu kilku panów (tak liczna była jedna z tych klas), z których przynajmniej piętnastu robiło błąd ortograficzny pisząc własne nazwisko. Pamiętam, że na niektórych z nich przeklinałem w pokoju nauczycielskim, że czuję się przy nich jak przy siedzących na krzesłach kilkudziesięciokilogramowych kupach mięsa, tak ciężko było mi się z nimi początkowo dogadać.
Nie wiem, na ile udało mi się niektórych z tych panów nauczyć angielskiego. Do poziomu aktywnego stosowania języka angielskiego na bardzo elementarnym poziomie wzbiło się dosłownie kilku. Ale wiem jedno, że gdy w ostatniej klasie przy pomocy Leszka Szkutnika i jego archaicznego podręcznika The World Through English zapoznawałem ich z Hamletem, królem Learem, kochankami Romeem i Julią, siedzieli z rozdziawionymi gębami i po prostu chłonęli w siebie tego Szekspira w skrócie, którego pewnie już nigdy później żaden z nich w życiu nie uświadczył. Czytałem im też jakieś opowieści o druidach, Indianach i inne historie, które przy odrobinie dobrej woli dało się uznać za minimalnie związane z językiem angielskim. I w sumie jestem zadowolony z tego, co z nimi wtedy przez te parę lat zrobiłem.
Więcej niż oni ode mnie nauczyłem się chyba jednak ja od nich. Zrozumiałem wówczas, że są na świecie ludzie, którzy z niczym nie kojarzą nazwiska Wańkowicza czy Einsteina, a którzy jednak żyją tymi samymi problemami, co wszyscy ludzie, którzy – gdy im to opowiedzieć prostymi słowami – rozumieją dylematy Hamleta i sami miewają podobne. Którzy mają swoje Julie i gotowi są dla nich umrzeć. I którzy czasami bywają bardziej bezbronni, łatwi do omamienia, ponieważ w swoim analfabetyzmie są jeszcze bardziej idealistami niż ci, którzy czytają filozoficzne wywody czy poezję.
Niektórzy z tych panów mają teraz wielkie gospodarstwa i biorą z Unii kupę kasy na nie, niektórzy są za granicą i też dobrze im się wiedzie, większość pozakładała udane rodziny, a taki Mirek na przykład ma trójkę dzieci i podobno jest bardzo dobrym ojcem. Wielu pokończyło zaocznie liceum, niektórzy nawet jakieś zaoczne studia. Wychodzi na to, że niektórzy z tych kawałów mięsa patrząc wstecz za lat kilkadziesiąt na swoje życie będą mieć o wiele więcej powodów do zadowolenia, niż ja. Może któryś z nich będzie pamiętał moje nazwisko, tak jak ja pamiętam nazwiska i imiona wielu z nich. Ale w sumie ważniejsze, że będą pamiętali Sen nocy letniej, a jeszcze ważniejsze, że wszystkie ich sny się urzeczywistnią.

Ten wpis to odgrzewany kotlet sprzed ośmiu lat.

Wyborcza demagogia


Jutro dowiemy się, na czym polega ministerialny projekt „Zero tolerancji”, który ma zwalczać negatywne zjawiska w polskich szkołach. Miejmy nadzieję, że jedyną wadą tego projektu będzie nieudana nazwa. Bo przecież nie da się zaprzeczyć, że ten skrót myślowy jest w istocie semantycznym gwałtem na wyrazie „tolerancja” i gdzie jak gdzie, ale do szkoły coś o takiej nazwie trafiać nie powinno. Tolerancja to coś z natury rzeczy pięknego i dobrego, na wskroś pozytywnego, i to bez względu na wyznawany światopogląd.
Miejmy nadzieję, że spodziewany jutro program okaże się lekarstwem na wszystkie bolączki polskiej szkoły. Że zintensyfikuje zacieśnianie się więzi między dyrekcją, gronem pedagogicznym, a rodzicami. Że dzięki wdrożonym w ramach tego programu działaniom rodzice i młodzież będą się bardziej utożsamiali ze szkołą, uczestniczyli w jej życiu i współpracowali przy wytyczaniu dróg jej rozwoju. Miejmy nadzieję, że wraz z ogłoszeniem tego programu do szkół pomaszerują całe sztaby specjalistów, którzy będą na stałe i na miejscu wspierać młodzież, nauczycieli i rodziców w trudzie budowania nowego pokolenia. Miejmy nadzieję, że w wyniku długofalowych działań zainicjowanych jutro przez ministerstwo nasze ulice zapełnią się młodzieżą kochającą się, umiejącą się słuchać, pełną szacunku dla siebie, dla pokolenia swoich rodziców i dziadków, ambitną i tolerancyjną w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Że będzie ta młodzież pełna patriotyzmu i będzie chciała Polskę budować, rozwijać i zostawić ją lepszą dla swoich dzieci i wnuków.
Mój optymizm studzi nieco zapowiedź ministra, że ten cudowny program ma on zamiar ogłosić w Gimnazjum Numer 2 w Gdańsku, które od kilku dni próbuje się uporać z tragedią, jaka w tej szkole miała miejsce – jedna z uczennic popełniła samobójstwo. Zgadzam się w zupełności z wiceprezydent Gdańska Katarzyną Hall, która zaapelowała do ministra o to, by prezentacja programu odbyła się w innym miejscu, ponieważ szum medialny wcale nie pomaga w normowaniu sytuacji w szkole dotkniętej tragedią. Wydaje się, że wykorzystywanie uczniów i pracowników tej placówki do organizowania politycznego spektaklu stanowi formę dodatkowego stresu i nacisku, żeby nie powiedzieć gwałtu, tymczasem szkoła ta powinna być obecnie objęta wyjątkową opieką i otrzymać dodatkowe wsparcie. Zamiast tego szuka się winnych i kozłem ofiarnym okazał się między innymi pomorski kurator oświaty. Ten sam, który w 2005 roku patronował konferencji nauczycieli poświęconej trudnościom wychowawczym w szkole.
Mam olbrzymią nadzieję, że opublikowane przez dzisiejszy Dziennik przecieki dotyczące programu „Zero tolerancji” to tylko plotki. Gdyby program miał się ograniczyć do takich pozorowanych działań, jak zrozumiałem z lektury artykułu, nie byłby naprawdę wart zamieszania w Gimnazjum Numer 2 w Gdańsku.
Zdaniem dziennika, młodocianych chuliganów można by było kierować do prac społecznych poza szkołę, na przykład w domu opieki społecznej lub w schronisku dla zwierząt. Pytam: dlaczego tylko chuliganów? W domu opieki społecznej i w schronisku dla zwierząt może się czegoś nauczyć każdy uczeń i znam nauczycieli, którzy współpracują z takimi placówkami angażując w to całe klasy. Są oni dla mnie przykładem godnym do naśladowania i nie rozumiem zupełnie, dlaczego szansę na tak pouczającą lekcję humanizmu dawać mielibyśmy tylko chuliganom i to za karę.
Na terenie szkoły miałby obowiązywać zakaz używania telefonów komórkowych. Zastanawiam się wobec tego, czy chodzić w ogóle dwa razy w tygodniu na kółko filmowe do internatu czy na dwie godziny fakultetu dla maturzystów, za które mi nikt nie płaci. No bo jak zamówimy sobie coś na wynos z pizzerii, żeby panowie, którzy wyszli do szkoły o siódmej rano, nie pomarli mi z głodu na ósmej i dziewiątej godzinie lekcyjnej? A co z uczniami, których rodzice przy pomocy usług lokalizacyjnych sprawdzają ich, czy są w szkole, czy poszli na wagary? Pisałem też zresztą o tym, jak bardzo przydatny potrafi być telefon komórkowy w wielu sytuacjach, także jako pomoc dydaktyczna. Z telefonem jest trochę tak jak z tą tolerancją – sam w sobie jest czymś dobrym, dopiero złe jego używanie jest zjawiskiem negatywnym.
Dowiedziałem się także dziś rano, że obejmujące się na szkolnym korytarzu pary zakochanych to widok ohydny i budzący zgorszenie. Podobno całowanie się jest odrażające. Nie wiem, ostatnio się nie całowałem, może zapomniałem już, jakie to przykre doświadczenie. Ale przypomniał mi się od razu Paweł, który we wtorek na mój widok dał szybko dziewczynie buzi i pognał do klasy. Nigdy nie słyszałem, żeby Paweł się głośniej odezwał. Nigdy nie widziałem, żeby się zdenerwował. I całe szczęście, że to tylko poranna plotka, iż za obejmowanie się z dziewczyną na korytarzu podczas przerwy Paweł mógłby zostać surowo ukarany. Zwłaszcza, że na moich panów z technikum mechanicznego ich dziewczyny z ogólniaka i ekonomika mają wyraźnie dobry wpływ.
Uczniowie mają przychodzić do szkoły zadbani i w schludnym ubraniu. Realia są takie, że moi uczniowie przychodzą do szkoły w ubraniu bardzo schludnym i czasem, gdy patrzę na mojego wychowanka, Tomka, to nie mogę wyjść z podziwu, że ma codziennie rano czas na to, by tak precyzyjnie i skrupulatnie się ogolić. Tomek zostawia sobie bardzo cieniutki, skomplikowany wzór zarostu na twarzy, a pozostałą jej część starannie goli. Wstyd mi, że idę czasem do szkoły nieogolony. Zdarzyło mi się też usłyszeć od uczniów, że „podkoszulki się prasuje, a nie rozciąga”. Realia są też takie, że w pierwszej klasie zawodówki rolniczej przytłaczająca część panów pochodzi z domów, w których cała rodzina myje się tylko w sobotę. Czy szkoła ma ich karać za to, że dopiero w drugiej klasie, pod wpływem kolegów z innych klas i chcąc zaimponować dziewczynom, zaczynają bardziej dbać o siebie?
Mam nadzieję, że gdy minister będzie jutro rozmawiał z dyrekcją i gronem pedagogicznym Gimnazjum Numer 2, młodzież tego gimnazjum nie zostanie sama i bez opieki.
Jestem także głęboko przekonany, że jutro po południu wiadomości o programie przedstawionym przez ministra w gdańskim gimnazjum mile mnie zaskoczą. Poszedłem do pracy, żeby być nauczycielem, a nie po to, by zostać strażnikiem więziennym. Wszędzie, nawet w placówce o szczególnym nadzorze wychowawczym, a może zwłaszcza w takiej placówce, uważałbym za swój obowiązek stawianie uczniom pytań, pomaganie im w znajdowaniu i udzielaniu odpowiedzi na te pytania, a także przekonywanie ich, że rozwiązany przez nich problem to osiągnięcie, za które należy im się nagroda. Szkoła nie może być miejscem opartym na karach. Szkoła to miejsce, w którym trzeba być konsekwentnym, ale zarazem wyrozumiałym. I ważniejsze od karania jest to, by konsekwentnie nagradzać. To przynosi o wiele większe owoce.


W środowisku nauczycieli jest wiele sfrustrowanych osób, które wypaliły się zawodowo. Niewiele te osoby wiedzą o współczesnej pedagogice, nie mają bladego pojęcia o diagnozowaniu młodzieńczej przestępczości i skutecznej profilaktyce. Niestety, głos tych właśnie osób brzmi w szkołach najdonośniej. Obawiam się, że teraz, po tym jakże nieszczęśliwym zdarzeniu, sfrustrowani nauczyciele, stanowiący jedynie część naszej grupy zawodowej, dołączą do politycznych frustratów, aby wspólnie propagować swe ciasne teorie: moralność twardej ręki i wychowywanie przez zakazy i segregację. Zgadzam się, że trzeba młodzieży okazywać wychowawczą stanowczość, ale nie może ona polegać na groźbach, że wszyscy podejrzewani o agresywne skłonności zostaną zamknięci w edukacyjnych rezerwatach.
Wychowanie opiera się na uświadomieniu wszystkich, którzy uczestniczą w tym procesie. […]
Jeśli chcemy wyrazić sprzeciw wobec uczniowskiej przestępczości, nie ogłaszajmy, że wyprowadzimy agresywnych uczniów ze szkół i umieścimy ich w gettach. Raczej spróbujmy przykuć uwagę młodzieży zdolnościami wychowawczymi wszędzie tam, gdzie ta młodzież się znajduje – w szkole każdego typu. Irracjonalnymi pomysłami na wychowanie nie pomożemy młodzieży przejść bezpiecznie przez edukację, tylko powiększymy przepaść między jednym uczniem a drugim, między uczniami i nauczycielami.

http://www.gazetawyborcza.pl/1,75515,3710765.html
*Dariusz Chętkowski – nauczyciel i wychowawca w XXI LO w Łodzi, wykładowca Wyższej Szkoły Pedagogicznej w Łodzi.