Cztery pory roku

Wiadomo, chciałoby się może, żeby zawsze była wiosna, żeby wszystko się budziło, zaczynało, rozwijało, by w powietrzu unosiły się aromaty pobudzające do optymizmu. Ale tak nie jest i być nie może. Przychodzi lato, jesień, a w końcu także i to, co przyjść musiało. Zima.
Na szczęście zima nie jest wieczna, a w świetle wielkiego niczym oczy dziecka żółtawego księżyca znajdzie się zawsze ktoś, na kogo można liczyć. Ktoś, kto pomoże łopatą odrzucić śnieg, posypać oblodzoną drogę, albo – ze śpiewem na ustach – topić Marzannę.

Ciepło na Zamojszczyźnie

Parę dni temu chłopcy zabrali mnie na wycieczkę na prawdziwy koniec świata, przez kilka województw. Jechaliśmy odebrać internetowy zakup motoryzacyjny na wsi pod Zamościem. Gdy znaleźliśmy się już na miejscu i zaparkowaliśmy w wąskiej, przywalonej śniegiem uliczce, między gęsto upakowanymi chałupkami, w ciasnej plątaninie płotków i siatki ogrodzeniowej, wysiadłem z auta i rozejrzałem się. Uświadomiwszy sobie, że co niektóre z pięknych, pastelowych domków, to drewniane chaty, „ocieplone” przybitą gwoździami malowaną dyktą albo płytą pilśniową, widząc krzątających się ludzi w każdej zagrodzie, doznałem olśnienia. Ci ludzie, na końcu Polski, na rubieżach Unii Europejskiej, są tak samo szczęśliwi i borykają się z takimi samymi troskami, jak mieszkający w domach z betonu, szkła i stali mieszkańcy Krakowa, Warszawy, Monachium czy Paryża. Dokładnie tak samo kochają, tęsknią, wzruszają się… Te kilka kilometrów lodowej brei, jaka dzieli ich domki od przyzwoicie utrzymanej szosy, zaprząta ich głowy w nie większym stopniu, niż hałda śniegu za przystankiem tramwajowym na Rondzie Mogilskim, która nie pozwoli mieszkańcowi Krakowa na skróty dobiec do tramwaju.
Między zaspami śniegu, na wąskiej, białej drodze, na samym końcu świata, zrobiło mi się nagle bardzo ciepło.


Wiosna

Suka zaczęła już zrzucać zimową sierść, a śpiew ptaków dochodzący przez uchylone okno był dzisiaj tak donośny, że musiałem podgłośnić telewizor.
Idzie wiosna. Resztki śniegu znikają bezpowrotnie, a słońce, nawet to poranne, da się już odczuć nie tylko zmysłem wzroku.

Ucho igielne

Tak uroczo wyglądał pierwszy śnieg tej zimy kilkadziesiąt metrów od mojego mieszkania. W miniony poniedziałek było zupełnie inaczej. Żadne pozostałości lata i jesieni nie zakłócały już czystej bieli śniegu, a marznąca mrzawka pokryła chodniki, trawniki i auta grubą warstwą przezroczystego lodu. Z trudem udało mi się dojść od samochodu do klatki schodowej, a suka, której łapy rozjechały się w cztery strony świata moment po wyjściu na zewnątrz, przewróciła się i przez kilkanaście sekund nie mogła się pozbierać.
Przypomniała mi się taka sytuacja sprzed lat, gdy w godzinach dopołudniowych miałem jechać z Krakowa do Częstochowy w podobnej aurze. Najpierw naiwnie wjechałem sobie na ulicę Jasnogórską i wyjechałem z Krakowa w kierunku Olkusza, po kilku kilometrach jednak utknąłem w tak strasznym korku, że postanowiłem zawrócić do miasta i wyjechać na autostradę. Jednakże na sto metrów przed bramkami autostrady, ku mojemu wielkiemu zdziwieniu, zostałem zawrócony. Autostrada była zamknięta. Byłem już bliski kapitulacji i powrotu do domu, gdy jakaś szalona myśl kazała mi koło urzędu statystycznego skręcić na Wolbrom i pojechać przez wioski. Myśl chyba niewyobrażalnie szalona – jakże to możliwe, by jechać bocznymi, gminnymi i powiatowymi drogami do Częstochowy, skoro drogi krajowe są zablokowane, a autostradę A4 całkowicie zamknięto?
Tymczasem tamtego dnia do Częstochowy dojechałem i to całkiem szybko. Droga była biała, ale przejezdna. Pokonałem ją w czasie niewiele dłuższym niż zwykle. Jadąc bocznymi drogami, przez Poraj, ominąłem jeszcze jeden korek – na sparaliżowanej jedynce koło Koziegłów.
I myślę sobie, jaka to ironia losu. Że w życiu często tak bywa, że prosta, szeroka droga, którą wszyscy z ufnością podążają, nie wiedzie wcale do celu. I wystarczy jedynie odrobina szaleństwa, odrobina odwagi, by przez ucho igielne dotrzeć tam, dokąd się zmierza.

Nowy model bałwana

W XX wieku, w zamierzchłych czasach mojego dzieciństwa, bałwan składał się z trzech kul śniegu ułożonych jedna na drugiej, z których największa stanowiła jego podstawę, a najmniejsza, osadzona na szczycie, symbolizowała głowę i przeważnie była ozdabiana kamykami, patykami czy marchewką tak, by bałwan miał oczy, usta i nos.
W XXI wieku natknąłem się właśnie na całkiem nowy model bałwana. Nie jestem do końca pewien, czemu daje wyraz ten nowatorski projekt, ale wydaje mi się, że nawiązuje do kultu religijnego popularnego wśród młodzieży, o którym już kiedyś pisałem.


Jednak potrzebne

Mróz ustąpił, przyszły zamiecie śnieżne. Sam nie wiem, co lepsze. Dopóki siedzę z grzanym piwem w ręku i z nogami na kaloryferze i wyglądam przez okno, a tylko parę razy dziennie wyjdę z psem, do sklepu czy do pracy, mroźne powietrze albo skakanie po zaspach śniegu mogą być nawet atrakcyjne. W mojej sytuacji grzechem byłoby narzekać.
Kilka dni temu zaskoczył mnie taki widok w pobliżu Bramy Floriańskiej. Koksowniki, pokazywane w telewizji jako wesołe urozmaicenie czasu oczekującym na autobus czy tramwaj na przystankach, oblegane przez żwawą młodzież (sam wpadłem ostatnio na studentów śpiewających i tańczących wokół koksownika na Basztowej), kojarzyły mi sie jakoś tak rozrywkowo. I nagle widzę koksownik, przy którym zziębnięty bezdomny suszy sobie skarpetki, a zdjęte z jego nóg buty leżą obok i zapewne też się suszą. Zupełnie nierozrywkowy widok.

Opublikowano
Umieszczono w kategoriach: Bez kategorii Tagi ,