Wczoraj wieczorem byłem świadkiem masowego eksodusu mieszkańców Krakowa, który uświadomił mi, że zaczyna się kolejny majowy długi weekend i wszyscy udają się na wypoczynek. Podobnie jak poprzednio, bardzo mnie to zaskoczyło, bo dla mnie zapowiada się kolejny pracowity piątek, sobota i niedziela, jeden z najgorętszych okresów w roku, przy ocenianiu prac maturalnych. Potem nie zdążę nawet porządnie się wyspać, a będę musiał egzaminować ponad dwadzieścia osób z liceum ogólnokształcącego, które w poniedziałek mają maturę ustną.
Maj w dużej szkole średniej, w której są różne kierunki kształcenia, w tym także technika, to czas, kiedy nauki właściwie już nie ma. Są święta państwowe i kościelne, matury, wycieczki, niektóre klasy trzeba sklasyfikować, bo odchodzą na praktyki. Nauczyciel języka obcego, jeśli nawet nie zostanie posadzony w komisji na egzaminie pisemnym z matematyki czy biologii, jest ustawicznie delegowany na matury ustne w swojej szkole i poza nią. Gdy w ostatnich dniach kwietnia próbowałem umówić się na klasówkę, w dwóch grupach okazało się, że z różnych przyczyn w maju widzimy się tylko dwa razy.
Drugie z tych spotkań będzie miało miejsce w najbliższy wtorek, 27 maja, gdy wiadomości telewizyjne będą pokazywały zamknięte szkoły i strajkujących nauczycieli. My tymczasem będziemy tego dnia po raz pierwszy od bardzo dawna normalnie prowadzić lekcje, a w jednej z grup musimy wystawić stopnie.
Chłopcy z pierwszych klas nie całkiem rozumieją jeszcze, że nasza majowa rozłąka to nie jakiś mój kaprys. Gdy idąc na egzamin mijam się z nimi na korytarzu lub w parku przed szkołą i mówię, że najbliższa lekcja będzie pod koniec przyszłego tygodnia, życzą mi miłego wypoczynku.
W najbliższy poniedziałek po raz ostatni w tym roku szkolnym egzaminuję maturzystów. We wtorek, gdy wielu nauczycieli ma zamiar strajkować, pójdę wreszcie normalnie na wszystkie lekcje do pracy. Strajku nie potępiam, strajkującym się nie dziwię, ale nie rozumiem, dlaczego związki zawodowe poza postulatami płacowymi i żądaniami dotyczącymi przywilejów emerytalnych nie domagają się żadnych zmian merytorycznych. Niedawna afera z egzaminem gimnazjalnym z języka polskiego wyraźnie pokazała, że egzamin ten powinien odbywać się później. Wydaje się, że przesunięcie go na czerwiec w niczym nie zakłóciłoby naboru do szkół średnich, a w tych z kolei aż się prosi, by przesunąć matury i egzaminy zawodowe na lipiec. Sytuacja, w której nauczyciel – w przeciwieństwie do pracowników supermarketów – nie ma długich majowych weekendów, a w dodatku niektóre klasy dwa razy w miesiącu mają lekcję jego przedmiotu, nie świadczy dobrze o istniejącym systemie.
Wydaje mi się, że związki zawodowe nie najlepiej dbają o autorytet nauczycieli, wyciągając jedynie rękę z roszczeniami, a nie postulując żadnych zmian systemowych. Nie wydaje mi się, by chłopcy z pierwszej klasy poparli mój udział w strajku, gdybym zamiast przyjść do nich na lekcję po raz pierwszy po – jak im się wydaje – „miłym wypoczynku”, walczył o wyższą pensję i wcześniejszą emeryturę.
Nauczycielski etat
Jakiś czas temu musiałem coś załatwić u notariusza, więc sięgnąłem po telefon, znalazłem parę numerów i spróbowałem się umówić na następny dzień. Już pierwszy telefon mocno dał mi do zrozumienia, że nie jestem normalny. Gdy spytałem, czy mógłbym na jutro się umówić, rozbawiony damski głos poinformował mnie, że jest piątek i zbliża się weekend, a w weekend przecież „nikt nie pracuje”. Ciekawe, że ja – nauczyciel – nie zdawałem sobie z tego sprawy i byłem zaskoczony. Przecież, jak wiadomo, nauczyciel pracuje osiemnaście godzin w tygodniu, jest obibokiem i ma mnóstwo czasu wolnego, w tym wszystkie weekendy, nie wspominając już o wakacjach.
Dlatego chyba przez pomyłkę wczoraj, w sobotę, najpierw siedziałem na egzaminie w nie swoim liceum, a potem musiałem na złamanie karku jechać do Tarnowa na szkolenie, bez udziału w którym nie mógłbym przystąpić do pracy przy ocenianiu matur. Ze szkolenia wróciłem późno wieczorem, więc nie robiłem już żadnych zakupów, tylko poszedłem spać. Dziś wstałem do moich zaocznych panów mechaników o siódmej rano, a po wyjściu od nich odetchnąłem, że w końcu czeka mnie to, czym moja pani notariusz cieszy się pewnie już od dwóch dni – wypoczynek. Udałem się do M1, a tam rzeczywistość jeszcze raz mocno dała mi (i wielu innym mieszkańcom Krakowa) po głowie – okazało się, że sklepy dzisiaj też są nieczynne, bo mamy właśnie drugą majówkę i wszyscy świętują.
Tyle na temat osiemnastogodzinnego etatu nauczyciela. W drodze powrotnej do domu zwróciłem uwagę na to, jak dużo czasu wolnego mają ludzie mieszkający w mojej okolicy – przystrojone domy i ogrodzenia, ozdoby w oknach, odświętne ubrania przechodniów. Postanowiłem zapomnieć do wieczora o wszystkich obowiązkach na jutro i wziąć z nich przykład. Oddam się hedonistycznym czynnościom w rodzaju picia zapasu wody mineralnej (może jakieś resztki jedzenia też się znajdą w lodówce) i pogrążę się w ogólnonarodowej bezczynności. Przynajmniej do wieczora.
Niemcy wczoraj i dziś
Gdy mój ojciec był nastolatkiem, granica państwowa przebiegała na peryferiach dzisiejszej Częstochowy, więc podczęstochowskie zagłębia rolnicze i leśne, jak Wręczyca Wielka, Truskolasy czy Herby, znajdowały się w Rzeszy. I oto nawet mój super prawomyślny tata przemknął się kiedyś z kolegą z ulicy do Niemiec, by przeszmuglować stamtąd po worku kartofli.
Kiedy już ze zdobytym łupem wracali na swoją stronę granicy, od Wręczycy dogonił ich wóz jakiegoś chłopa, a na wozie siedział umundurowany Niemiec. Ojciec z kolegą nie dość szybko zorientowali się, kto się do nich zbliża, przez co zupełnie naiwnie dali się przyłapać na przemycie. Niemiec pokręcił nosem, ale okazał się dość pobłażliwy – jeden worek ziemniaków kazał im wrzucić na wóz i zabrał ze sobą, a drugi pozwolił im sobie zatrzymać i kazał się nim podzielić po połowie.
Dzisiaj bez trudu wyjeżdżamy z miasta na zachód i możemy zupełnie nieświadomie przekroczyć niejedną granicę – tak historyczną, jak współczesną. Nie przychodzi nam nawet do głowy, by wozić w bagażniku ziemniaki. Ale podły Niemiec, który zabrał dwóm nastoletnim przemytnikom 30 kilo ziemniaków prawie siedemdziesiąt lat temu, zalazł tacie głęboko za skórę.
Jedziemy gładkim asfaltem, żadnych dziur ani łat, uporządkowane pobocza, rowy, chodniki. Zdaniem ponad osiemdziesięcioletniego przemytnika Niemcy wiedzą, co robią. Przez Unię Europejską pompują pieniądze w infrastrukturę, bo jak ponownie opanują Polskę, to będą mieli przyzwoite drogi.
Presley karaoke
Jak co parę miesięcy, kolejna porcja nagrań wykonanych przez umęczonych przeze mnie uczniów i studentów. Tym razem konkurs poświęcony był piosenkom Elvisa Presleya. A oto filmy:
Sławek, Always On My Mind:
Konrad, Damian, Marcin, Michał, Can’t Help Falling In Love:
Marcin, Can’t Help Falling In Love:
Szczepan, It’s Now Or Never:
Tomek, Jailhouse Rock:
Kamil, Love Me Tender:
Michał, Mateusz, Przemek, Marcin, Love Me Tender:
Przemek, Mateusz, Michał, Love Me Tender:
Jeśli ktoś ma ochotę, na moim forum można zagłosować na trzy filmy, które nam się najbardziej spodobały:
Link do strony z głosowaniem
Abonament telewizyjny
Nie powinienem może zabierać głosu w tej sprawie, bo w moim mieszkaniu nie działa AZART i w związku z tym nie mam telewizji, a tym samym nie mam wielkiego pojęcia na temat tego, jak swoją misję publiczną spełnia Telewizja Polska. Ale dyskusja wokół likwidacji powszechnego abonamentu radiowo – telewizyjnego stała się tak gorąca, że nie sposób ugryźć się w język, zwłaszcza, że podczas jednego z niedawnych wyjazdów służbowych usiadłem z pilotem przed odbiornikiem telewizyjnym i dostąpiłem dobrodziejstwa zapoznania się z ofertą programową aż trzech kanałów państwowego nadawcy.
Domyślam się, że moje doświadczenie było zbyt krótkie, bym mógł mieć jakieś obiektywne spostrzeżenia. Na jednym z tych kanałów jacyś niezwykle mili i weseli ludzie w sutannach ewangelizowali właśnie młodych odbiorców, a że do młodzieży się nie zaliczam, przełączyłem telewizor na kanał regionalny, ale też tylko na chwilę, bo trwała tam transmisja nabożeństwa ze znanego sanktuarium, podobno audycja cykliczna. Przełączyłem więc na ostatni możliwy kanał, by dowiedzieć się z niego, że wizyta papieża Benedykta XVI w Stanach Zjednoczonych jest najważniejszym wydarzeniem tego dnia w Ameryce i na całym świecie, a także, że Telewizja Polska transmitować będzie na żywo całą mszę świętą, jaką Benedykt XVI odprawi dla 60 tysięcy zebranych na stadionie Jankesów (liczbę 60 tysięcy przeczytałem w New York Timesie, nie dosłyszałem, co na ten temat mówiła Telewizja Polska). Trochę mnie to zdziwiło, bo wprawdzie CNN dużo tego dnia mówił o religii, ale raczej dlatego, że jeden z pretendentów do urzędu Prezydenta Stanów Zjednoczonych powiedział właśnie na wiecu wyborczym, że ludzie w małych miasteczkach dotkniętych bezrobociem z goryczy i frustracji zwracają się ku broni palnej i religii, albo oddają się różnego rodzaju negatywnym nastrojom i sentymentom.
Nie mogłem tego dnia dłużej oglądać telewizji, więc nie jestem pewien, jak przedstawiała się dalsza oferta programowa tych kanałów, ale jestem pewien, że moje wrażenie, iż oglądam telewizję, na którą zamiast abonamentu można by przeznaczyć datki zbierane na tacę w kościołach, jest mylne.
Zajrzałem na strony internetowe Telewizji Polskiej i jestem przekonany, że spełnia ona dobrze swoją misję publiczną, a gdy moja Wspólnota Mieszkaniowa zdecyduje się zainwestować w nową instalację anteny zbiorczej, będzie mi pewnie dane przekonać się o tym. Dzisiaj na przykład, w piątkowym kinie akcji, widzowie mogą zobaczyć „Szczęki” – toż to klasyka kina, sam chętnie pokazałbym to moim uczniom na kółku filmowym w oryginalnej wersji językowej, z napisami (a TVP na pewno, w co nie wątpię, taką możliwość daje).
Na stronie internetowej TVP widnieją tak wspaniałe i wartościowe pozycje, jak na przykład „Moda na sukces”, zapewne – jak wnioskuję z tytułu – bardzo cenny program edukacyjny. Jest też „Klan” – pewnie jakiś ciekawy dokument cykliczny poświęcony zagadnieniom genealogicznym, oraz „Plebania” – nie wiem, co to takiego, ale mój ojciec chyba to ogląda, jeśli dobrze kojarzę. W reklamach na stronie jest też jakiś ciekawy program popularno – naukowy o tematyce medycznej, jak się domyślam z opisu kolejnego odcinka, nosi tytuł „Na dobre i na złe”. „Gwiazdy tańczą na lodzie” budzi moje wątpliwości – to astronomia czy meteorologia?
Tak czy inaczej, jestem gorącym przeciwnikiem likwidacji abonamentu. Uważam, że ma on fundamentalne znaczenie dla realizacji misji publicznej Telewizji Polskiej i nie należy osłabiać państwowego nadawcy na rzecz nadawców komercyjnych, którzy nie zadbają o odbiorcę kultury wysokiej.
O okupacji Iraku
Ojciec Witold Kawecki, wykładowca Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego w Warszawie, raczył dzisiaj powiedzieć w programie trzecim Telewizji Polskiej, że owoce wojny w Iraku są trudno dostrzegalne. Nie chce mi się wierzyć, by było to czymś więcej niż nieświadomą, aczkolwiek makabryczną gafą. Nie podejrzewam Ojca Kaweckiego o taką nieczułość i brak taktu. W społeczeństwie polskim jest wielu ludzi młodych i starych, wierzących i niewierzących, o poglądach lewicowych i prawicowych, którzy za wojnę w Iraku się wstydzą i jednoznacznie ją oceniają. Ale nie trzeba być przeciwnikiem wojny w Iraku, by pochylić w milczeniu czoło nad cierpieniem setek tysięcy ludzi w tej wojnie i przyznać, że preteksty, pod którymi została wywołana, w większości okazały się niewypałami.
Ojcu Kaweckiemu gorąco polecam artykuł, który niedawno przeczytałem na portalu Media Monitors Network, za zgodą autora – profesora Mohameda Elmasry z Uniwersytetu Waterloo w Ontario – zamieszczam moje nieudolne, na kolanie zrobione tłumaczenie:
KAIR, EGIPT. – Po pięciu latach okupacji, zapoczątkowanej dowodzoną przez Amerykanów inwazją w marcu 2003 roku, smutne jest spotkanie z najważniejszymi postaciami irackiej nauki i polityki.
Nie sposób oprzeć się wzruszeniu słuchając świadectw śmierci, zniszczenia i rozpaczy na skalę niespotykaną od średniowiecza. Było mi dane ostatnio być jednym ze słuchaczy poruszonych przez ich opowieści, gdy dzielili się swoimi doświadczeniami.
Gdy przyznałem z przykrością, że przed rokiem 2003 nie byłem w Iraku, chociaż bywałem w krajach sąsiednich, moi iraccy koledzy komentowali, iż gdybym znał ich ojczyznę sprzed czasów najazdu i odwiedził ją teraz ponownie, zaszokowałyby mnie niski poziom bezpieczeństwa publicznego, wysoka śmiertelność i ogólna apatia towarzysząca powszechnemu zniszczeniu i nędzy w strefie przedłużających się walk.
Wszyscy uchodźcy i emigranci, z którymi rozmawiałem, podkreślali z przekonaniem, iż wielokrotnie powtarzane ze strony Waszyngtonu twierdzenie, że w Iraku wybuchnie wojna domowa, gdy tylko oddziały koalicji wyjadą, jest wielkim kłamstwem propagandowym. Byli jednomyślni w przekonaniu, że rodzime władze irackie są w stanie pokojowo rozwiązać swoje problemy i nic nie pomogłoby bardziej w narodowym pojednaniu, niż uwolnienie całego kraju od „wyzwoleńczych” sił amerykańskich. Faktycznie, zdaniem Irakijczyków w kraju i na emigracji, obecność sił okupacyjnych jest najważniejszym czynnikiem odpowiedzialnym za utrzymywanie i nasilanie się przemocy plemiennej i religijnej. Ponad 80% Irakijczyków chce – wcześniej lub później – zakończenia okupacji, mają dość patrzenia na swój podzielony i skłócony kraj pod rządami nieefektywnego marionetkowego rządu. Wśród pozostałych 20% znajdziemy polityków, którzy korzystając z amerykańskiej okupacji dbają o umocnienie własnej władzy i gromadzenie majątku.
Wnioski te nie są wyłącznie głosem ulicy, zostały one potwierdzone przez ekspertów takich jak Karen de Young z dziennika Washington Post, która przeprowadziła badania na grupie celowej w Iraku i opublikowała je w grudniu 2007.
Przeprowadzona przez nią ankieta dostarcza wyraźnych dowodów na to, że pojednanie narodowe jest możliwe i wyczekiwane, w przeciwieństwie do tego, co się powszechnie mówi. Daje się zauważyć przenikający wszystkie badane osoby optymizm, a w zróżnicowanym społeczeństwie irackim istnieje o wiele więcej cech wspólnych, niż różnic. Odkrycie wspólnych przekonań wśród Irakijczyków to „dobra nowina, zgodnie z militarną analizą wyników”.
A oto, dla kontrastu, kilka liczb, które Ameryka stara się ignorować.
Ponad milion Irakijczyków zabito w ciągu ostatnich pięciu lat, z czego sporą część stanowi ludność cywilna, szczególnie kobiety, dzieci, starsi i chorzy. Oxford Research Bureau, brytyjska firma sondażowa, ocenia ilość irackich ofiar nawet na 1,3 miliona.
Dzisiaj w Iraku mamy ponad milion wdów, większość z nich przed trzydziestką, a także przytłaczające pięć milionów sierot, z czego 1,6 miliona stanowią dzieci poniżej dwunastego roku życia. Wszystkie te osoby są pozbawiene środków do życia, a często bezdomne. Gwałtownie rośnie liczba utrzymujących siebie i swoje rodziny z prostytucji, co potwierdzają bezradne irackie organizacje pomocy humanitarnej, których marne zasoby nie wystarczają, by zaspokoić bezmiar potrzeb.
Rekordowe 33% dzieci wypada z systemu szkolnego. Pilnie potrzebne świadczenia społeczne, wśród nich doradztwo psychologiczne i pedagogiczne dla dzieci w wieku szkolnym, które częstokroć straciły wszystkich członków swojej rodziny, praktycznie nie istnieje.
Jeszcze bardziej marginalizowane są potrzeby około trzech milionów Irakijczyków niepełnosprawnych ruchowo lub psychicznie. Wielu z nich wymaga stałej opieki medycznej, ale znajduje się poza jej zasięgiem.
W przeciwieństwie do twierdzenia prezydenta George’a Busha, że napływ kolejnych 30.000 Amerykańskich żołnierzy w ubiegłym roku powstrzymał przelew krwi, wypadki śmiertelne, którym dałoby się zapobiec, w rzeczywistości są coraz częstsze. Tendencja ta nasiliła się szczególnie mocno w lutym i na początku marca tego roku. Według statystyk irackiego rządu, liczba ofiar śmiertelnych wśród cywilów w lutym 2008 wzrosła w stosunku do stycznia o 33%.
Emigracja i przesiedlenia wewnętrzne to kolejny niezauważany kryzys, jaki uderzył w społeczeństwo irackie w ciągu ostatnich pięciu lat. Ponad 150.000 Irakijczyków dogorywa w amerykańskich więzieniach wojskowych lub więzieniach marionetkowego irackiego reżimu. Wielu z tych więźniów to kobiety i dzieci w wieku od ośmiu do czternastu lat.
Trzy miliony cywilów opuściło swoje domy w strefach walk lub w ich pobliżu i przeprowadziło się w odleglejsze części kraju w nadziei na większe bezpieczeństwo. Kolejne cztery miliony żyją w nędzy poza granicami kraju, głównie w Syrii i Jordanie. Liczba uchodźców przerosła możliwości pomocy społecznej w obu tych krajach, wskutek czego mamy do czynienia z jedną z najgorszych i najmniej udokumentowanych tragedii humanitarnych historii współczesnej.
Bezrobocie osiągnęło niewyobrażalny poziom 90%, a śmierć około 400 profesjonalistów, w tym lekarzy, pielęgniarek, naukowców i nauczycieli zaowocowała kryzysem w usługach specjalistycznych. Służba zdrowia jest sparaliżowana i nie ma praktycznie możliwości udzielenia długotrwałej pomocy osobom w ciężkim stanie lub chorującym na nowotwory. Elektryczność dostępna jest kilka godzin dziennie, a w minimalnym zakresie działa jedynie 25% szkół i uniwersytetów.
Podstawowe artykuły żywnościowe, o ile w ogóle uda się je kupić, są na kartki, a jednocześnie irackie zasoby ropy naftowej podlegają bezlitosnej grabieży za sprawą Amerykanów, którzy korzystają z podatkowego chaosu. Nie ma się co dziwić, że Irakijczycy uważają, iż Ameryka pokrywa koszty wielomiliardowej wojny przeciwko nim przychodami z grabieży ich własnej, irackiej ropy. Co ciekawe, nie stać ich już na to, by używać podstawowego bogactwa naturalnego swego kraju – ceny benzyny i innych produktów ropopochodnych wzrosły o 2000% od czasu amerykańskiej inwazji, podczas gdy inne towary i usługi (o ile uda się w ogóle je zakupić) wzrosły w stosunku do cen przedokupacyjnych o 100 do 150%.
Strach i rozżalenie Irakijczyków znajdują uzasadnienie w komentarzach Paula Wolfowitza, który – jako wicesekretarz Departamentu Obrony – stwierdził, iż sporą część kosztów wojny można pokryć przychodami z irackich złóż ropy naftowej, bo przecież kraj ten jest – było nie było – pływającym morzem ropy. Co więcej, Wolfowitz powiedział w Kongresie, że błędem byłoby zakładać, że Ameryka zapłaci za iracką wojnę. Mówiąc to, nie miał na myśli ofiar w ludziach – 4.000 Amerykańskich żołnierzy zginęło, a 60.000 zostało rannych. Tym bardziej nie myślał o nieproporcjonalnie większych ofiarach po stronie irackiej.
Amerykański dziennikarz Nir Rosen, który przez minione pięć lat był świadkiem śmierci, zniszczenia i nędzy w Iraku, napisał w artykule The Death of Iraq (Śmierć Iraku) w Current History: „Amerykańska okupacja jest większą katastrofą niż najazd Mongołów, którzy najechali Bagdad w XIII wieku”.
Moi iraccy przyjaciele ze smutkiem przyznają mu rację.
Rybie rozmyślania
Dla mnie, gdy byłem w liceum, język angielski był prawie tak martwy jak łacina. Nie znałem żadnego rodzimego użytkownika tego języka, nie miałem możliwości używania angielskiego do jakiejkolwiek autentycznej komunikacji. O tym, że gdzieś tam w świecie ktoś naprawdę tego języka używa, mogłem się przekonać jedynie misternie kręcąc gałką radia i przeszukując fale średnie i krótkie. Z Voice of America nagrywałem sobie na magnetofonie kasetowym audycje w Special English, a potem skrupulatnie sporządzałem transkrypcje tych audycji. Miałem całe sterty tak zapisanych zeszytów.
Dziś moi uczniowie są w stanie w kilka minut ściągnąć kopię Wojny światów w dowolnym języku świata, korzystając z jednej z wielu witryn internetowych takich jak Project Gutenberg, zastępujących z wolna coraz większe biblioteki. Trochę mniej legalnie i niekoniecznie w kilka minut, ale także bez większych trudności, są w stanie pobrać którąś z ekranizacji tej powieści, a nawet oryginalną audycję w reżyserii Orsona Wellesa, nadaną 30 października 1938 roku w radiu CBS, audycję, która wywołała panikę u słuchaczy. Sieć jest pełna mniej i bardziej profesjonalnych podcastów, które można pobrać na swój przenośny odtwarzacz i słuchać ich po drodze do szkoły. Każdy znajdzie coś na interesujący go temat i na odpowiednim dla siebie poziomie.
Gdy jako nastolatek uczyłem się niemieckiego, mieliśmy jedną wspólną książkę (należała do nauczycielki), musieliśmy z niej wszystko przepisywać do zeszytów, była wydrukowana na szorstkim, pożółkłym papierze, nie zawierała żadnych ilustracji ani ćwiczeń komunikacyjnych. Czytanka, słówka, gramatyka, następny rozdział.
Moi uczniowie dzisiaj mają do dyspozycji kolorowy, urozmaicony podręcznik z olbrzymią ilością materiałów stymulujących, różnorodny pod względem treści i formy, zawierający całe mnóstwo dodatkowych materiałów w postaci ćwiczeń, płyty multimedialnej, interaktywnej strony internetowej. Używamy internetowej platformy e-learningowej do gromadzenia materiałów dydaktycznych, oddawania i oceniania zadań. Nie prowadzimy zeszytów (a przynajmniej nie kontroluję tego), bo w dobie multimedialnych wielomodułowych podręczników, komputerów, Moodla i kserokopiarki mijałoby się to z celem.
Uczniowie są wymagający. Gdy dzisiaj rano zaniosłem do piętnastoosobowej grupy siedemnastolatków sześć kserokopii arkusza diagnostycznego przygotowanego przez Okręgową Komisję Egzaminacyjną z Poznania, niektórzy mieli pretensje, że to za mało. Pracowaliśmy w tempie niewyobrażalnie szybszym niż to, które pamiętam z lekcji języka niemieckiego w dzieciństwie, ale warunki były – ich zdaniem – i tak nieodpowiednie.
Dzisiejsi uczniowie nie wiedzą, jak wielkie mają możliwości. Nie są w stanie przewidzieć, jak wiele mogliby osiągnąć w pełni wykorzystując potencjał, który tkwi w nich samych i w warunkach, jakie im zapewnia współczesny świat. Nie wszyscy z nich zajdą daleko. Niektórzy, niczym ta prehistoryczna ryba z metafory Arthura C. Clarke’a, która mówi sobie, że nie wyjdzie na ląd, bo po co niby miałaby wychodzić, będą spędzać całe dnie i noce na ogłupiających portalach w rodzaju Naszej klasy i nie skorzystają ze stojącej przed nimi szansy. Inni dadzą się ponieść ewolucji na ląd, na szczyty gór i w przestworza kosmosu, o którym już nie jestem w stanie nic napisać, bo mój wzrok tak daleko nie sięga. Jestem krótkowzroczny jak fale krótkie, na których poszukiwałem przed laty Głosu Ameryki.
Nudy
Doszedłem do wniosku, że w cieszącym się dobrą renomą, pięknym i z zewnątrz monumentalnym liceum ogólnokształcącym w centrum dużego miasta uczniowie muszą się bardzo nudzić, skoro mają czas na tak misterne rysunki na ławkach, nieprawdaż?
Tu małe zbliżenie:
Nie możemy z Janiną się otrząsnąć po wrażeniach estetycznych, jakich nam dostarczyła wizyta w tym liceum. Zupełnie mnie jednak zaskoczyło zastosowanie poniższej techniki w klasopracowni, w której jest raptem sześć ławek, czyli że każda z nich znajduje się pod czujnym okiem nauczyciela:
Bo przecież trudno sobie wyobrazić, że ktoś tak misternie białą farbą (chyba korektorem) zapisuje całą wysokość ławki, a nauczyciel tego nie zauważa. Co innego dyskretny napis w rodzaju poniższego:
A że się ludziom nudzi, to w sumie naturalne. I nie powinienem się dziwić, bo i moi panowie na zajęciach ze mną sprawiają czasem wrażenie, jakby potwornie brakowało im rozrywki:
Ci panowie w czapeczkach to chyba moja najmądrzejsza grupa, robiłem z nimi ostatnio egzamin na poziomie C1 i był to dla nich tak zwany „pikuś”. A to coś, co mają na głowach, to zadania, które już rozwiązaliśmy, z niewiadomych mi przyczyn przerobione na czapeczki. W tych czapeczkach widocznie lepiej się pracuje, bo rozum nie ma którędy odparować. Muszę kiedyś spróbować.
Hołd dla wizjonera
W minionym i bieżącym tygodniu przesłuchałem ze wszystkimi grupami uczniów i studentów podcast Science In Action, cykliczną audycję BBC, między innymi po to, by zachęcić ich do korzystania z tej formy doskonalenia umiejętności rozumienia tekstu słuchanego. Dzisiaj, w dobie przenośnych odtwarzaczy i telefonów komórkowych z pojemnymi kartami pamięci, nie ma chyba lepszego sposobu na to, by nie marnować czasu w tramwaju w drodze do szkoły czy na uczelnię. Każdy z łatwością znajdzie całe tony legalnych materiałów na interesujący go temat, co przełoży się na znajomość słownictwa specjalistycznego z dowolnie wybranej dziedziny.
W podcaście, który niespodziewanie sprawił większy problem studentom starszych lat, niż uczniom pierwszej klasy technikum, dowiedzieliśmy się o nowej roli insuliny, która może wpływać na długość ludzkiego życia, poznaliśmy ciekawą, nową teorię na temat przyczyny wyginięcia dinozaurów, a także usłyszeliśmy urywki kilku wywiadów, jakie na przestrzeni wielu lat przeprowadził dziennikarz BBC z legendarnym wizjonerem, Arthurem C. Clarkiem, który w wieku 90 lat zmarł w połowie marca na Sri Lance. Ku mojemu zdziwieniu, tytuły książek tego pisarza znał tylko jeden student, a film 2001: A Space Odyssey widziało zaledwie kilka osób.
Clarke był szczęśliwcem, któremu dane było patrzeć, jak najśmielsze wizje z jego książek urzeczywistniają się na jego oczach. W roku 1945 w magazynie Wireless World przewidział wykorzystanie umieszczonych na orbicie geostacjonarnej satelitów do komunikacji pomiędzy odległymi miejscami naszego globu. Pisał o stacjach kosmicznych na orbicie Ziemi, o podróżach na Księżyc. Te z jego wizji, które jeszcze się nie spełniły, jak loty na Marsa czy winda na wysokość 36000 km, nadal stanowią inspirację dla współczesnych odkrywców i zdobywców – młodych naukowców na całym świecie. Niezwykle inspirująca dla młodych adeptów mechaniki i nauki w ogóle jest także myśl Clarke’a, iż każda wystarczająco zaawansowana technologia jest nie do odróżnienia od magii.
Na stałe do historii kina weszła scena, w której rzucona w górę przez dzikiego małpoluda, obracająca się w powietrzu kość, pierwsza broń człekokształtnych, przy pomocy której zdobywają oni przewagę nad innym stadem w jednej ze scen otwierających film 2001: A Space Odyssey, zmienia się w prom kosmiczny.
Clarke umierał optymistycznie patrząc w przyszłość. Jego pragnieniem było wrócić za pięćdziesiąt lat, by zobaczyć, jak bardzo zmieni się świat, w którym poprzednie pół wieku zmieniło naukową fikcję w fakt. Wierzył, że przyszłość jest całkowicie zależna od nas i że przyniesie ona spełnienie kolejnych marzeń ludzkości. Lubił cytować indyjskiego premiera Nehru, którego zdaniem zbędne w dzisiejszym świecie są polityka i religia, a nadszedł czas na naukę i duchowość.
Arthur C. Clarke jest dla mnie dużym autorytetem, ale panowie w jednej z grup zachowywali się jak wymarłe dinozaury, gdy słuchaliśmy tego podcastu, nie przyszłoby mi więc do głowy zmuszać kogokolwiek z nich do oddawania hołdu zmarłemu pisarzowi, wystarczy, że kazałem im w ramach lekcji języka angielskiego spisywać ze słuchu rozmaite daty, liczby i fakty, opisywać zawartość atmosfery ziemskiej sprzed 65 milionów lat na podstawie próbek z igieł w stogu siana i innych perełek tego podcastu.
Będzie miło, jeśli chociaż jedna osoba zapamięta ten podcast na tyle, by obejrzeć Odyseję kosmiczną, gdy przypadkowo natrafi na nią w telewizji czy wypożyczalni. Ale nie można ludzi zmuszać do robienia różnych rzeczy po to, by zaspokoić własną potrzebę bicia pokłonów. Można osiągnąć cel odwrotny do zamierzonego, o czym przekonałem się w tym tygodniu, słuchając komentarzy uczniowskich na temat okolicznościowych wart sztandarowych w dniu 2 kwietnia. W jednej z grup próbowano przy mnie znaleźć kogoś do pełnienia tej warty i reakcje, aczkolwiek bardzo spontaniczne, nie należały – delikatnie mówiąc – do entuzjastycznych. Dowiedziałem się też, że skoro my – nauczyciele – tak bardzo chcemy, żeby te sztandary stały, to powinniśmy je sobie zatknąć i okopać. Bez dalszych komentarzy.
Równamy szanse
Jako nauczycielowi wiejskiemu, uczącemu w warzywniczym zagłębiu Małopolski, na czarnoziemach, które geniusz komunizmu postanowił swego czasu ozdobić perłą Nowej Huty, zdarzyło mi się parę rzeczy niewyobrażalnych chyba dla moich koleżanek i kolegów uczących, na przykład, w moim rodzinnym mieście.
No bo czy zdarzyło się komuś z nich, by uczeń stale przychodził na co trzecią lekcję angielskiego, bo z rana musi wydoić wszystkie krowy i nie wyrabia się na ósmą do szkoły? Albo czy ktoś z nich słyszał kiedyś od ucznia, że nie ma czasu nauczyć się czasowników nieregularnych, bo musi siać buraki? I że nie po to przyszedł do technikum, żeby zdać maturę i egzamin zawodowy, tylko żeby jakoś ukończyć szkołę średnią i zająć się robotą? Albo, na przykład, czy ich uczniowie przychodzą do szkoły się wyspać po nocy spędzonej na placu targowym? Moim się to zdarza. Mam też jednego takiego, który przychodzi raz na dwa tygodnie, bo pracuje na trzy zmiany i dwie z tych zmian kolidują z jego planem lekcji. I takiego, który w warsztacie samochodowym dorabia po szkole czasem do jedenastej w nocy.
Znam także kilka domów, w tym jeden aż za dobrze, w których zimowe wieczory cała rodzina spędza w jednej izbie, najczęściej położonej w piwnicy kuchni, bo jest to jedyne pomieszczenie w całym domu, w którym nie ma mrozu.
Dlatego, podobnie jak w ubiegłym roku, przekazuję 1% mojego podatku na rzecz Fundacji Batorego i wspomagam jej program „Równe szanse”. Jeden procent mojego podatku wystarczy pewnie co najwyżej na jeden lepszy obiad, ale jeśli każdy z nas przekaże choćby maleńką kwotę na organizację pożytku publicznego, której ufa, uzbiera się prawdziwa skarbnica dobra.
Wypełniając mój PIT, mam zamiar wpisać w odpowiednie pozycje na ostatniej stronie Fundację Stefana Batorego i nr KRS 101194. W tym roku Naczelnik mojego Urzędu Skarbowego wyręczy mnie i za mnie dokona przelewu 1% mojego podatku na konto Fundacji. Przyjemnie jest mieć wrażenie, że ma się jakiś wpływ na rzeczywistość i że zrobiło się coś dobrego. Namawiam do skorzystania z tej możliwości każdego, tym bardziej, że w tym roku obdarować ułamkiem swojego podatku mogą praktycznie wszyscy.