Moja bratowa dostała zastępstwo w przedszkolu na naszym osiedlu i musiała diametralnie zmienić swoje poglądy na temat małych dzieci. Dla Małgosi, matki mojego przezacnego bratanka – Adriana, młodzieńca niezwykle pracowitego i ułożonego, świat przewrócił się do góry nogami, gdy usłyszała siedzącego na schodach pięciolatka, który z naburmuszoną miną artykułował swoje pretensje do zastanej rzeczywistości:
– Jebane przedszkole! Nikt go kurwa nie spali i muszę do niego chodzić!
Cóż, dzieci teraz bardzo wyrośnięte. Nie dalej jak w minioną niedzielę spotkałem na zakupach w Biedronce mniej więcej pięcioletnią dziewczynkę, która zdjęła z haka zapakowane w duże pudełko smoczki dla niemowląt i pytała się tatusia, co to takiego. Gdy usłyszała odpowiedź, rezolutnie zakomunikowała, że chwilowo jej niepotrzebne, ale upewniła się od razu, że tatuś przyjdzie z nią do sklepu kupić te smoczki, jak już będzie miała swojego dzidziusia.
Ale takie wyrośnięte przedszkolaki zdarzają się czasem wśród dorosłych. Niedawno w największej polskiej rozgłośni katolickiej słuchacz zaproponował zorganizowanie brygady terrorystycznej, mającej zabijać niewygodne osoby publiczne. Fakt, że propozycja ta padła przy użyciu odrobinę bardziej wyszukanego słownictwa niż to, którego używał pięciolatek z przedszkola Małgosi. Słuchacz i prowadzący audycję pożegnali się nawet słowami „Szczęść Boże”.
Aż dziwne, że w takim zepsutym świecie udało mi się dzisiaj w 30 sekund namówić większość dorosłych uczniów II klasy technikum mechanicznego do oddania krwi. Czyżby nie chodzili do przedszkola? A może nie słuchają Radia Maryja? Są jacyś tacy… dobrzy.
Tag: szkoła
Kolejny pracowity weekend
Wczoraj wieczorem byłem świadkiem masowego eksodusu mieszkańców Krakowa, który uświadomił mi, że zaczyna się kolejny majowy długi weekend i wszyscy udają się na wypoczynek. Podobnie jak poprzednio, bardzo mnie to zaskoczyło, bo dla mnie zapowiada się kolejny pracowity piątek, sobota i niedziela, jeden z najgorętszych okresów w roku, przy ocenianiu prac maturalnych. Potem nie zdążę nawet porządnie się wyspać, a będę musiał egzaminować ponad dwadzieścia osób z liceum ogólnokształcącego, które w poniedziałek mają maturę ustną.
Maj w dużej szkole średniej, w której są różne kierunki kształcenia, w tym także technika, to czas, kiedy nauki właściwie już nie ma. Są święta państwowe i kościelne, matury, wycieczki, niektóre klasy trzeba sklasyfikować, bo odchodzą na praktyki. Nauczyciel języka obcego, jeśli nawet nie zostanie posadzony w komisji na egzaminie pisemnym z matematyki czy biologii, jest ustawicznie delegowany na matury ustne w swojej szkole i poza nią. Gdy w ostatnich dniach kwietnia próbowałem umówić się na klasówkę, w dwóch grupach okazało się, że z różnych przyczyn w maju widzimy się tylko dwa razy.
Drugie z tych spotkań będzie miało miejsce w najbliższy wtorek, 27 maja, gdy wiadomości telewizyjne będą pokazywały zamknięte szkoły i strajkujących nauczycieli. My tymczasem będziemy tego dnia po raz pierwszy od bardzo dawna normalnie prowadzić lekcje, a w jednej z grup musimy wystawić stopnie.
Chłopcy z pierwszych klas nie całkiem rozumieją jeszcze, że nasza majowa rozłąka to nie jakiś mój kaprys. Gdy idąc na egzamin mijam się z nimi na korytarzu lub w parku przed szkołą i mówię, że najbliższa lekcja będzie pod koniec przyszłego tygodnia, życzą mi miłego wypoczynku.
W najbliższy poniedziałek po raz ostatni w tym roku szkolnym egzaminuję maturzystów. We wtorek, gdy wielu nauczycieli ma zamiar strajkować, pójdę wreszcie normalnie na wszystkie lekcje do pracy. Strajku nie potępiam, strajkującym się nie dziwię, ale nie rozumiem, dlaczego związki zawodowe poza postulatami płacowymi i żądaniami dotyczącymi przywilejów emerytalnych nie domagają się żadnych zmian merytorycznych. Niedawna afera z egzaminem gimnazjalnym z języka polskiego wyraźnie pokazała, że egzamin ten powinien odbywać się później. Wydaje się, że przesunięcie go na czerwiec w niczym nie zakłóciłoby naboru do szkół średnich, a w tych z kolei aż się prosi, by przesunąć matury i egzaminy zawodowe na lipiec. Sytuacja, w której nauczyciel – w przeciwieństwie do pracowników supermarketów – nie ma długich majowych weekendów, a w dodatku niektóre klasy dwa razy w miesiącu mają lekcję jego przedmiotu, nie świadczy dobrze o istniejącym systemie.
Wydaje mi się, że związki zawodowe nie najlepiej dbają o autorytet nauczycieli, wyciągając jedynie rękę z roszczeniami, a nie postulując żadnych zmian systemowych. Nie wydaje mi się, by chłopcy z pierwszej klasy poparli mój udział w strajku, gdybym zamiast przyjść do nich na lekcję po raz pierwszy po – jak im się wydaje – „miłym wypoczynku”, walczył o wyższą pensję i wcześniejszą emeryturę.
Presley karaoke
Jak co parę miesięcy, kolejna porcja nagrań wykonanych przez umęczonych przeze mnie uczniów i studentów. Tym razem konkurs poświęcony był piosenkom Elvisa Presleya. A oto filmy:
Sławek, Always On My Mind:
Konrad, Damian, Marcin, Michał, Can’t Help Falling In Love:
Marcin, Can’t Help Falling In Love:
Szczepan, It’s Now Or Never:
Tomek, Jailhouse Rock:
Kamil, Love Me Tender:
Michał, Mateusz, Przemek, Marcin, Love Me Tender:
Przemek, Mateusz, Michał, Love Me Tender:
Jeśli ktoś ma ochotę, na moim forum można zagłosować na trzy filmy, które nam się najbardziej spodobały:
Link do strony z głosowaniem
Rybie rozmyślania
Dla mnie, gdy byłem w liceum, język angielski był prawie tak martwy jak łacina. Nie znałem żadnego rodzimego użytkownika tego języka, nie miałem możliwości używania angielskiego do jakiejkolwiek autentycznej komunikacji. O tym, że gdzieś tam w świecie ktoś naprawdę tego języka używa, mogłem się przekonać jedynie misternie kręcąc gałką radia i przeszukując fale średnie i krótkie. Z Voice of America nagrywałem sobie na magnetofonie kasetowym audycje w Special English, a potem skrupulatnie sporządzałem transkrypcje tych audycji. Miałem całe sterty tak zapisanych zeszytów.
Dziś moi uczniowie są w stanie w kilka minut ściągnąć kopię Wojny światów w dowolnym języku świata, korzystając z jednej z wielu witryn internetowych takich jak Project Gutenberg, zastępujących z wolna coraz większe biblioteki. Trochę mniej legalnie i niekoniecznie w kilka minut, ale także bez większych trudności, są w stanie pobrać którąś z ekranizacji tej powieści, a nawet oryginalną audycję w reżyserii Orsona Wellesa, nadaną 30 października 1938 roku w radiu CBS, audycję, która wywołała panikę u słuchaczy. Sieć jest pełna mniej i bardziej profesjonalnych podcastów, które można pobrać na swój przenośny odtwarzacz i słuchać ich po drodze do szkoły. Każdy znajdzie coś na interesujący go temat i na odpowiednim dla siebie poziomie.
Gdy jako nastolatek uczyłem się niemieckiego, mieliśmy jedną wspólną książkę (należała do nauczycielki), musieliśmy z niej wszystko przepisywać do zeszytów, była wydrukowana na szorstkim, pożółkłym papierze, nie zawierała żadnych ilustracji ani ćwiczeń komunikacyjnych. Czytanka, słówka, gramatyka, następny rozdział.
Moi uczniowie dzisiaj mają do dyspozycji kolorowy, urozmaicony podręcznik z olbrzymią ilością materiałów stymulujących, różnorodny pod względem treści i formy, zawierający całe mnóstwo dodatkowych materiałów w postaci ćwiczeń, płyty multimedialnej, interaktywnej strony internetowej. Używamy internetowej platformy e-learningowej do gromadzenia materiałów dydaktycznych, oddawania i oceniania zadań. Nie prowadzimy zeszytów (a przynajmniej nie kontroluję tego), bo w dobie multimedialnych wielomodułowych podręczników, komputerów, Moodla i kserokopiarki mijałoby się to z celem.
Uczniowie są wymagający. Gdy dzisiaj rano zaniosłem do piętnastoosobowej grupy siedemnastolatków sześć kserokopii arkusza diagnostycznego przygotowanego przez Okręgową Komisję Egzaminacyjną z Poznania, niektórzy mieli pretensje, że to za mało. Pracowaliśmy w tempie niewyobrażalnie szybszym niż to, które pamiętam z lekcji języka niemieckiego w dzieciństwie, ale warunki były – ich zdaniem – i tak nieodpowiednie.
Dzisiejsi uczniowie nie wiedzą, jak wielkie mają możliwości. Nie są w stanie przewidzieć, jak wiele mogliby osiągnąć w pełni wykorzystując potencjał, który tkwi w nich samych i w warunkach, jakie im zapewnia współczesny świat. Nie wszyscy z nich zajdą daleko. Niektórzy, niczym ta prehistoryczna ryba z metafory Arthura C. Clarke’a, która mówi sobie, że nie wyjdzie na ląd, bo po co niby miałaby wychodzić, będą spędzać całe dnie i noce na ogłupiających portalach w rodzaju Naszej klasy i nie skorzystają ze stojącej przed nimi szansy. Inni dadzą się ponieść ewolucji na ląd, na szczyty gór i w przestworza kosmosu, o którym już nie jestem w stanie nic napisać, bo mój wzrok tak daleko nie sięga. Jestem krótkowzroczny jak fale krótkie, na których poszukiwałem przed laty Głosu Ameryki.
Nudy
Doszedłem do wniosku, że w cieszącym się dobrą renomą, pięknym i z zewnątrz monumentalnym liceum ogólnokształcącym w centrum dużego miasta uczniowie muszą się bardzo nudzić, skoro mają czas na tak misterne rysunki na ławkach, nieprawdaż?
Tu małe zbliżenie:
Nie możemy z Janiną się otrząsnąć po wrażeniach estetycznych, jakich nam dostarczyła wizyta w tym liceum. Zupełnie mnie jednak zaskoczyło zastosowanie poniższej techniki w klasopracowni, w której jest raptem sześć ławek, czyli że każda z nich znajduje się pod czujnym okiem nauczyciela:
Bo przecież trudno sobie wyobrazić, że ktoś tak misternie białą farbą (chyba korektorem) zapisuje całą wysokość ławki, a nauczyciel tego nie zauważa. Co innego dyskretny napis w rodzaju poniższego:
A że się ludziom nudzi, to w sumie naturalne. I nie powinienem się dziwić, bo i moi panowie na zajęciach ze mną sprawiają czasem wrażenie, jakby potwornie brakowało im rozrywki:
Ci panowie w czapeczkach to chyba moja najmądrzejsza grupa, robiłem z nimi ostatnio egzamin na poziomie C1 i był to dla nich tak zwany „pikuś”. A to coś, co mają na głowach, to zadania, które już rozwiązaliśmy, z niewiadomych mi przyczyn przerobione na czapeczki. W tych czapeczkach widocznie lepiej się pracuje, bo rozum nie ma którędy odparować. Muszę kiedyś spróbować.
Respekt
Darek i Mariusz (jeden z nich na zdjęciu w nagłówku bloga) skończyli szkołę w ubiegłym roku, ale jak to bywa z absolwentami, sporadycznie odwiedzają szkołę. W środę trafili do mnie na lekcję w drugiej klasie i z mądrymi minami godnymi metodyków na hospitacji obserwowali naszą pracę przez dobre dwadzieścia minut. Najpierw omawialiśmy z chłopakami dłuższą wypowiedź pisemną, którą im właśnie oceniłem, a potem zaczęliśmy robić zadanie rozumienia ze słuchu z repetytorium.
Otworzyliśmy książki i daliśmy sobie chwilę na przeczytanie pytań. Marcin wstał i podszedł do mnie, zajrzał do mojego repetytorium, by upewnić się, na której stronie znajduje się zadanie i w jakim miejscu, po czym wrócił do siebie i przewertowawszy kilka kartek skupił się nad zadaniem. Przesłuchaliśmy nagranie, które uczniowie sami sobie puścili z płyty na jednym ze stanowisk komputerowych, przedyskutowaliśmy wstępnie odpowiedzi w grupach i ustaliliśmy, czego nie jesteśmy jeszcze pewni. Michał, który jest bardzo dobry w rozumieniu ze słuchu, dostał dodatkowe zadanie, żeby mu się nie nudziło, i puściliśmy tekst ponownie. Po wysłuchaniu omówiliśmy odpowiedzi na pytania, zapytałem o wiele dodatkowych informacji. Zadanie było trudne, więc nie wszyscy wszystko zrozumieli, ale wspólnie udało nam się rozwiać wszystkie wątpliwości.
Gdy Darek i Mariusz wyszli, Marcin i kilku innych panów – najwyraźniej zadowolonych, że udało im się to ukryć – przyznało mi się natychmiast, że mają stare wydanie książki i nie znaleźli w ogóle zadania, które robimy. Koncentrowali się bardzo na treści zadania i dzięki temu odpowiadali na pytania sensownie, chociaż nie mieli wcale przed oczami polecenia, patrzyli w książki tylko po to, żeby się nie wydało.
Oczywiście mógłbym od środy chodzić wściekły albo zdołowany, bo okazało się oto, że dwaj ubiegłoroczni absolwenci cieszą się większym szacunkiem moich uczniów, niż ja sam. Postrzegam to jednak zupełnie inaczej, sytuacja ta była dla mnie zabawna, mój autorytet nie poniósł żadnego szwanku, a wręcz jestem szczęśliwy, że uczę panów, którzy umieli się tak skoncentrować nad nagraniem w języku obcym, że ani Darek i Mariusz, ani ja, nie zorientowaliśmy sie, że improwizują.
Dwa dni później inny absolwent, Sebastian, będący na kilkudniowej przepustce z wojska, odwiedził mnie podczas lekcji w innej klasie. Robiliśmy ćwiczenie, którego celem jest kształcenie umiejętności płynnego wypowiadania się po angielsku na proste tematy. Ćwiczenie nikomu się szczególnie nie podobało, bo kto lubi być zmuszany do mówienia w obcym języku. Ale mam wrażenie, że gdy Sebastian powiedział, iż to jest bardzo dobre ćwiczenie i że w jego klasie za późno zacząłem je robić, mój autorytet – choć zostałem skrytykowany – znowu wcale nie ucierpiał. Myślę, że ani ja, ani żaden z rodziców nie bylibyśmy w stanie powiedzieć nic, co by zachęciło panów do nauki bardziej, niż opinia Sebastiana, z którego zdaniem liczą się i któremu wierzą.
Cyber przemoc
Bardzo modne jest mówienie o niebezpieczeństwach, jakie czyhają na dzieci i młodzież w internecie. I chociaż nie neguję wcale tych zagrożeń, jakie niesie ze sobą nowoczesna technologia, uważam, że są one w dużym stopniu demonizowane, a poprzez niezrozumienie natury internetu i upatrywanie zła, z którym mogą się spotkać nasze dzieci, wyłącznie w internecie, umykają naszej uwadze inne, niewirtualne zagrożenia.
Oglądałem niedawno czarno-biały film z 1965 roku, I Saw What You Did. W filmie tym dwie nastoletnie dziewczynki, Libby i Kit, zostawione w domu przez rodziców, którzy udali się na bankiet, spędzają wieczór na niewinnych igraszkach przy użyciu aparatu telefonicznego. Dzwonią do przypadkowych osób z książki telefonicznej i wygłupiają się – rozmawiając z kobietami udają kochanki ich mężów, wprawiają swoich rozmówców w zakłopotanie lub doprowadzają do wściekłości. Nie przypuszczają nawet, że gdy specjalnie modulowanym, powabnym głosem szepczą do słuchawki: „Wiem, kim jesteś. Widziałam, co zrobiłeś”, a następnie się rozłączają, ktoś może potraktować ich wygłupy poważnie. I tak dochodzi do śmiertelnego zagrożenia, a jedna z dziewczynek o mało nie pada ofiarą psychopatycznego mordercy, Steva, który tuż przed odebraniem jej jajcarskiego telefonu zamordował żonę. W zamieszaniu spowodowanym po części telefonami dziewcząt, a po części niezdrowym sąsiedzkim romansem, ginie tego wieczoru jeszcze jedna kobieta, Amy.
Myślę, że na swój sposób film z 1965 roku przypomina współczesną nagonkę na internet, niosąc ze sobą mroczne przesłanie i ostrzeżenie przed posiadaniem telefonu w automatycznej centrali, umożliwiającej przypadkowe, anonimowe połączenia. A przecież nikt chyba dzisiaj już nie demonizuje samego telefonu jako wynalazku, a wręcz przeciwnie – wielu z nas czuje się pewniej, gdy nasze dzieci mają przy sobie włączoną cały czas komórkę, którą traktujemy jako swego rodzaju gwarancję bezpieczeństwa.
Podobnie jak niebezpieczeństwo tkwi w niewłaściwym sposobie korzystania z telefonu, a nie w samym telefonie, tak również internet sam w sobie nie jest zły. SMS-owe czy mailowe pogróżki, w których jeden nastolatek mówi drugiemu, co o nim myśli, ponieważ ten odbił mu dziewczynę, nie różnią się wiele od anonimowych kartek, jakie my podrzucaliśmy sobie do plecaków na boisku szkolnym albo w czasie przerwy. W dodatku wiele z nich jest równie niegroźnych, jak te kamienie, których nawkładaliśmy kiedyś jednemu z kolegów do tornistra na przystanku autobusowym w drodze powrotnej ze szkoły. Nawiasem mówiąc, nasi rodzice nie odzywali się potem do siebie przez dwa lata.
Czy kiedy jako dziecko maszerowałem na piechotę dwa kilometry do szkoły przez podjasnogórskie pola, na których mógł się zaczaić w krzakach niejeden zboczeniec i na których na początku roku szkolnego obozowało jeszcze sporo zjeżdżających się tutaj w sierpniu hippisów, byłem bezpieczniejszy niż dzieci z tej samej ulicy, odwożone dziś przez rodziców samochodami pod samą bramę Szkoły Podstawowej Nr 18, na które to dzieci czyha w domu potworne niebezpieczeństwo w postaci internetu? Myślę, że nie. Zmieniły się czasy, zmieniły się formy zagrożenia, ale jest ono w sumie zawsze takie samo. Samotność, alienacja, frustracja, nienawiść i zazdrość, brak oparcia u osób, od których tego byśmy najbardziej oczekiwali, zawsze znajdą sobie jakieś ujście. A chroniąca przed złem internetu cyber niania nie powinna uśpić niczyjej czujności przed złem, które może się kryć w najmniej oczekiwanym miejscu realnego świata.
Walentynka
Dzisiaj dogoniły mnie na korytarzu dwie uczennice zajmujące się tak zwaną pocztą walentynkową, sympatyczną i nieszkodliwą rozrywką naszych uczniów, którzy też – prawie wszyscy – mają pozakładane profile w serwisie fotka.pl, gdzie nie tylko w dniu świętego Walentego, ale przez cały rok, szukają romansów. Nawiasem mówiąc, jestem niezmiernie wdzięczny temu serwisowi, bo – odkąd istnieje – moi uczniowie przestali mieć problemy z regularnym używaniem poczty elektronicznej i wypełnianiem wszelkiego rodzaju formularzy internetowych. No i wręczyły mi dziewczyny taką oto Walentynkę:
No proszę, jakie to życie nieprzewidywalne. Po moich pierwszych lekcjach z klasą trzecią mechanika pół roku temu byłem w ciężkim szoku i nie wiedziałem w ogóle, jak się z nimi porozumiewać. Stanowili temat każdej mojej rozmowy z każdym nauczycielem przez parę tygodni. Dałbym sobie wtedy uciąć rękę, nogę, a może i wszystkie kończyny, że końca semestru z tymi panami to ja raczej nie dożyję, a jeśli już cokolwiek od nich dostanę, to prędzej będzie to silna nerwica niż Walentynka.
Pensja czarodzieja
Krzysztof mówi, że jakby z jego klasą mi się układało, to miałbym za dobrze i nie wiedziałbym, za co mi płacą. Muszę gdzieś mieć jakiś sajgon, żeby mi nie było za błogo.
Faktycznie, w niektórych klasach jest mi wprost za dobrze. W ostatnim dniu nauki przed feriami, w przeddzień studniówki, na jednej z lekcji w drugiej mechanika powiedziałem panom, żeby usiedli z jednej strony sali, bo z drugiej moja koleżanka anglistka robiła korektę ważnego dokumentu, więc wypadało zapewnić jej odpowiednie warunki. Całą lekcję udało mi się poprowadzić szeptem i nie stanęła temu na przeszkodzie ani praca w grupach, ani konfrontowanie wyników tej pracy pomiędzy grupami… Właściwie to aż nie chce się wierzyć, że można całą lekcję mówić tak cicho, a jednocześnie mieć uczniów tak aktywnych, tak bardzo zaangażowanych. Przez całą lekcję żaden z nas nie odezwał się na głos, a gdy jeden z obecnych w klasie uczniów z całkiem innej grupy odrobinę nam przeszkadzał, zrobiliśmy palcami „pstryk” i jednogłośnie stwierdziliśmy, że zniknął, a efekt naszych czarów był tak dźwiękoszczelny, że wydawało się, iż Adam naprawdę rozpłynął się w powietrzu.
Tego samego dnia na siódmej lekcji, a więc ostatniej lekcji przed feriami, gdy większość moich koleżanek siedziała sobie spokojnie w pokoju nauczycielskim, gdyż ich klasy dawno już uciekły ze szkoły, trzecia mechanika ochoczo zrobiła na ocenę ćwiczenia w rozdziale powtórzeniowym i pozwoliła sobie bez żadnych protestów wpisać oceny do dziennika.
Klasa Krzysztofa jest rzeczywiście całkiem inna. Odkąd się poznaliśmy pięć miesięcy temu, nie udało nam się jeszcze rozpocząć owocnej współpracy. W ostatnim tygodniu przed feriami darowałem im klasówkę, do której nie udało im się przygotować, ale mimo to mają do mnie żal o to, że nie odpuściłem im całkiem wszystkiego, z czym klasy młodsze od nich uporały się dawno. Wszelkie metody aktywizacji uczniów są skazane na porażkę, ponieważ prawie żaden z nich nie jest zainteresowany tym, by cokolwiek robić, a ci nieliczni, którzy może i rokowaliby jakieś szanse, w minionym semestrze mieli wielotygodniowe (nawet dwumiesięczne) przerwy w chodzeniu do szkoły. Gdy nadludzkim wysiłkiem próbowałem skoncentrować swoją uwagę na uczniu wyjątkowo mało zainteresowanym nauką, przerwał rozmowę ze mną i zaczął pisać SMS-a.
No cóż, nie wszędzie manna pada z nieba i musi być też taka klasa, jak klasa Krzysztofa. Ale myli się Krzysztof sądząc, że z takich klas wychodzi się sfrustrowanym i pozbawionym nadziei. Myli się sądząc, że to gorzki kawałek chleba i twardy orzech do zgryzienia. To właśnie takie klasy są szczególnie inspirujące, a jeśli uda się z nimi coś osiągnąć, to satysfakcja z tego jest co najmniej taka sama jak w klasach, w których nauczyciel ma moc czarodzieja, a wszyscy rzucają zaklęcia rymujące się z jego zaklęciami i machają swoimi różdżkami w rytm jego słów.
Nauczyciel zażenowany
Wczorajszy dzień spędziłem w pracy, miałem siedem lekcji, prawie wszystkie w technikum mechanicznym, na ostatnich dwóch po raz pierwszy udało mi się zmusic KAŻDEGO ucznia III TMe, klasy, którą uczę od września i sprawiają wrażenie, jakby nigdy dotąd nie mieli angielskiego, żeby powiedział kilka wymyślonych przez samego siebie zdań po angielsku. To był prawdziwy cud i jestem dumny z trzeciej mechanika i z siebie.
Rano, podczas mojej lekcji w pierwszej klasie, zajrzała do mnie koleżanka skonsultować tłumaczenie kilku zdań na temat naszej szkoły, które mają się ukazać w obcojęzycznym informatorze. Była zachwycona tym, jak panowie z pierwszej klasy, na których ja codziennie narzekam, samodzielnie pracują. Rzeczywiście, mnie nadal wydają się rozbrykani i rozkojarzeni, tak jak w pierwszych tygodniach po przyjściu do naszej szkoły z gimnazjum, ale Ania ma rację. Może podczas moich lekcji – w przeciwieństwie do swoich odrobinę starszych kolegów – nie chodzą jeszcze jak szwajcarskie zegarki, ale przez tych kilka miesięcy bardzo się zmienili, wydorośleli i zaczęli się angażować w to, co wspólnie robimy. Zresztą ci z trzeciej klasy dwa lata temu byli tacy sami.
Miałem bardzo udane dwie lekcje w dwóch grupach pierwszej klasy, trzy lekcje w klasie drugiej i dwie w trzeciej. Jestem dumny z siebie i większości swych uczniów, bo odwaliliśmy kawał dobrej roboty. Dumni są z siebie także niektórzy polscy nauczyciele, bo tego dnia maszerowali po ulicach Warszawy, machali transparentami, krzyczeli dziennikarzom do mikrofonów.
Dużo brakuje w polskiej szkole. Nauczyciel, zwłaszcza młody, musi być bardzo zdeterminowany, by podjąć pracę w tym spauperyzowanym zawodzie. Ale protestu Związku Nauczycielstwa Polskiego nijak nie mogę pojąć.
Po raz pierwszy, odkąd jestem w ZNP, nie rozumiem za bardzo stanowiska związku, a w każdym razie nie rozumiem, skąd taki pośpiech w organizowaniu piątkowej manifestacji. Cieszę się, że tego dnia zajmowałem się czymś pożytecznym, a nie maszerowałem po stolicy w towarzystwie ludzi, których wypowiedzi relacjonowane w telewizji wprawiły mnie w lekkie zażenowanie. Nawet jeśli postulaty płacowe są słuszne, to kilka wypowiedzi uczestników manifestacji, jakie słyszałem w mediach, na pewno mocno nadszarpnęły autorytet naszego zawodu.